Ksiądz zagrodził im drogę do posesji. "Bo nie chodzą do kościoła"
Mieszkańcy budynku przy. ul Baczyńskiego w Szczawnicy-Zdrój przeżywają horror. Do ich posesji nie może dojechać karetka pogotowia, ani straż pożarna. Wszystko przez decyzję księdza, który postanowił zagrodzić jedyną drogę, która prowadziła do ich posesji.
Ksiądz Marek Zołoteńki, proboszcz parafii pw. Matki Bożej Częstochowskiej w Szczawnie-Zdroju, kupił od gminy kilka działek i w 2013 roku rozpoczął na nich budowę kościoła - informuje wyborcza.pl. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że w ubiegłym roku, z dnia na dzień, zagrodził jedyną drogę, która prowadziła do stojącej kilkanaście metrów od głównej drogi posesji.
W budynku administrowanym przez wspólnotę mieszkaniową, mieszka sześć rodzin. Jej mieszkańcy twierdzą, że informacje o planach księdza pojawiły się tuż przed końcem ubiegłego roku.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo.
Zagrożenie z Rosji. Gen. Skrzypczak: Panowie, weźcie się do roboty
- Napisaliśmy petycję, że nie zgadzamy się na to i zbieraliśmy podpisy wśród ludzi - mówi opowiada serwisowi wyborcza.pl pan Bogusław, mieszkaniec domu. - Zamknięcie tej drogi to nie tylko nasz problem. To droga z Chełmca do Szczawna-Zdroju i odwrotnie. Tędy prowadzi niebieski szlak górski. Rocznie chodzi tu kilka tysięcy osób. Drogą przemieszczają się też mieszkańcy Konradowa i Szczawna-Zdroju - dodaje.
"Po uświęconej ziemi nie będą mogli chodzić"
Ksiądz jednak drogę zagrodził, nawet z nimi nie rozmawiając. Nieoficjalnie usłyszeli, że ksiądz drogę zamknął, bo "skoro nie chodzą do kościoła, nie przyjmują kolędy, to i po uświęconej ziemi nie będą mogli chodzić".
Mieszkańcy poprosili o pomoc świdnicką kurię. Przysłał komisję złożoną z dwóch księży. Ci jednak stwierdzili, że mieszkańcy ich oszukali, bo dojazd do posesji istnieje.
Rzeczywiście, mieszkańcy domu zlikwidowali swoje ogródki, przywieźli żwir i zrobili prowizoryczną drogę. Problem w tym, że nie jest ona utwardzona.
Jak jest to niebezpieczne, przekonali się, gdy jeden z mieszkańców dostał zawału serca i upadł na suszarkę z praniem. Ta przewróciła się na piecyk. Wybuchł pożar. Straż próbowała dojechał prowizoryczną drogą, ale ta zaczęła się zapadać. Ogień strażacy gasili więc z głównej drogi, odległej o kilkanaście metrów od budynku.
Pożar nie był duży, udało się ugasić. Ale mężczyzna zmarł - udusił się dymem - relacjonuje wyborcza.pl.
Mieszkańcy prosili też o pomoc gminę - ta jednak odesłała ich do księdza. Poskarżyli się też do prokuratora - ten jednak umorzył sprawę.
Źródło: wyborcza.pl