Ile nam brakuje do Europy?
Ostatnio publikowane dane pokazują, jak rośnie w Polsce poparcie dla członkostwa w Unii Europejskiej: z 69% na początku roku 2004 do 86% w kwietniu tego roku (sondaż CBOS przytaczany przez GW 2-3 maja). Równolegle spada odsetek przeciwników. Zadowoleni są przedsiębiorcy, konsumenci, także rolnicy radzą sobie całkiem sprawnie. A więc sukces? Niewątpliwie. Ale dystans do nadrobienia mamy nadal spory. Uświadomiłem sobie go w niedawnej rozmowie z koleżanką, która jechała pociągiem z Jeleniej Góry do Warszawy. Kiedy wyjeżdżasz – spytałem. Ok. ósmej wieczorem. Kiedy będziesz w Warszawie? Ok. szóstej rano następnego dnia. Póki więc dystans między Jelenią Górą a Warszawą mierzony czasem nie zredukuje się z owych 10 godzin do ok. 4 nadal będziemy daleko od Europy.
Są kraje, gdzie pociągi jeżdżą normalnie, czyli dużo szybciej niż u nas i wcale nie myślę tu o nadzwyczajnych prędkościach typu TGV. Te 10 godzin to miara naszego opóźnienia. A przecież pociągi to kiedyś wcale nie była najgorsza część naszej infrastruktury. I tak linie kolejowe stały dużo lepiej niż połączenia drogowe. Wśród tych 86% popierających nasze członkostwo w UE sporo osób to pewnie ci, którzy w UE widzą szanse na poprawę polskiej infrastruktury. A w jej ramach to właśnie szeroko pojęta infrastruktura komunikacyjna jest newralgiczna. Komunikacja jest kluczem do nadrobienia modernizacyjnych opóźnień. I to zarówno komunikacja w klasycznym sensie, rozumiana jako łatwość przemieszczania się ludzi i towarów, jak komunikacja polegająca na przesyłaniu informacji. To chyba dopiero gwałtowny rozwój telefonii komórkowej spowodował, że słabość tradycyjnej infrastruktury telefonicznej przestała nam doskwierać. Pamiętajmy też, że mimo lawinowo rosnącej liczby użytkowników Internetu nadal brakuje nam sporo do
krajów bardziej rozwiniętych.
Modernizacja oznacza więc także mobilność, łatwość przemieszczania się. Poza opóźnieniami cywilizacyjnymi w tym względzie zostały nam jeszcze pewne dziedzictwa poprzedniego systemu, który także z powodów ideologicznych nie lubił, żeby ludzie byli za bardzo ruchliwi. I te dziedzictwa nadal u nas funkcjonują. Są tak oczywistym elementem naszego naturalnego środowiska społecznego, że chyba nie zawsze je dostrzegamy. Weźmy na przykład wciąż istniejący w Polsce tzw. „obowiązek meldunkowy”, nakazujący rejestrować urzędowo już nawet kilkudniowy pobyt w danej miejscowości. Po co to komu? Rozumiem, że komuniści mogli to lubić, aby mieć wszystko pod kontrolą i sterować napływem i odpływem ludności (niektórzy jeszcze pamiętają, jak cenny był „meldunek warszawski”, „meldunek” bywał wręcz czymś w rodzaju substytutu własności mieszkania). A przecież są kraje, o nieporównanie bardziej zróżnicowanej strukturze ludności, z większymi problemami migracyjnymi, które w stosunku do swej ludności tej procedury nie stosują i jakoś
sobie radzą (np. USA). Podobnie zresztą jak radzą sobie bez dowodów osobistych, wystarczają paszporty i prawa jazdy. A u nas dowód osobisty też wydaje się czymś oczywistym.
Nie jestem tak naiwny, by sądzić, że likwidacja dowodów osobistych przyspieszyłaby w sposób istotny polski marsz ku Europie nowoczesnej. Ale też ich brak by tego marszu nie opóźnił, a byłoby taniej. A już likwidacja obowiązku meldowania się mogłaby jakoś wpłynąć na zwiększenie szans mobilności i też pewnie byłoby taniej. A ile jeszcze mamy innych podobnych, nikomu niepotrzebnych rozwiązań? Po prostu myślę, że poza koniecznością budowy niezmiernie kosztownej infrastruktury komunikacyjnej, przed czym nie uciekniemy, są też bariery organizacyjne, niepotrzebne rozwiązania, procedury, których usunięcie nie tylko nic nie kosztuje, ale wręcz koszty może zredukować. Jedynym kosztem jest tu konieczność nowego spojrzenia na sprawy pozornie oczywiste.
Prof. Andrzej Rychard dla Wirtualnej Polski