PublicystykaGrzegorz Wysocki: Od katotaliba do „pluszowego księdza” i onkocelebryty. O ks. Janie Kaczkowskim

Grzegorz Wysocki: Od katotaliba do „pluszowego księdza” i onkocelebryty. O ks. Janie Kaczkowskim

- Jedni woleliby nie wspominać, że Kaczkowski był przeciwnikiem aborcji, eutanazji czy in vitro. Drudzy nie mogą pojąć, jak można – będąc jedną i tą samą osobą – uważać, że „embrion jest kimś” i że Kimś jest ks. Boniecki. Że można – w kwestiach dla katolika zasadniczych – myśleć i mówić jak katolicki fundamentalista, a jednocześnie rozmawiać z „Gazetą Wyborczą” i chodzić do TVN-u. Że można do szaleństwa kochać Kościół i ostro krytykować kościół przez małe „k”. Otóż, ks. Kaczkowski dowiódł, że nie tylko takie sprzeczności można ze sobą godzić. Jedno z wielu pytań, na które warto odpowiedzieć po jego śmierci, brzmi: czy będziemy umieli zaakceptować i zapamiętać go takiego, jakim był naprawdę, w całej różnorodności i bogactwie tej postaci? – pisze Grzegorz Wysocki w tekście poświęconym ks. Janowi Kaczkowskiemu, jego sprzecznym medialnym wizerunkom, książkom i filozofii życiowej, a także wybitnym talentom… coachingowym.

Grzegorz Wysocki: Od katotaliba do „pluszowego księdza” i onkocelebryty. O ks. Janie Kaczkowskim
Źródło zdjęć: © Eastnews | Beata Zawrzel/REPORTER
Grzegorz Wysocki

- Jedni woleliby nie wspominać, że Kaczkowski był przeciwnikiem aborcji, eutanazji czy in vitro. Drudzy nie mogą pojąć, jak można – będąc jedną i tą samą osobą – uważać, że „embrion jest kimś” i że Kimś jest ks. Boniecki. Że można – w kwestiach dla katolika zasadniczych – myśleć i mówić jak katolicki fundamentalista, a jednocześnie rozmawiać z „Gazetą Wyborczą” i chodzić do TVN-u. Że można do szaleństwa kochać Kościół i ostro krytykować kościół przez małe „k”. Ks. Kaczkowski dowiódł, że nie tylko takie sprzeczności można ze sobą godzić. Jedno z wielu pytań, na które warto odpowiedzieć po jego śmierci, brzmi: czy będziemy umieli zaakceptować i zapamiętać go takiego, jakim był naprawdę, w całej różnorodności i bogactwie tej postaci? – pisze Grzegorz Wysocki w szkicu poświęconym ks. Janowi Kaczkowskiemu, jego sprzecznym medialnym wizerunkom, książkom i filozofii życiowej, a także wybitnym talentom… coachingowym.

To prawda, że ks. Kaczkowskiego pokochały miliony Polaków. Że jest (był?) podziwiany zarówno przez katolików, jak i niewierzących. Że – krótko mówiąc – trzeba było mieć naprawdę sporo złej woli, by go nie lubić (w tym momencie wypada pozdrowić niektórych hierarchów Kościoła). Być może przesadzone nie są nawet słowa o „najbardziej lubianym polskim księdzu” z IV strony okładki wywiadu rzeki, choć oczywiście trudno tutaj o obiektywne pomiary. Wszystko to nie zmienia jednak faktu, że wiele osób ma w głowie wyłącznie ks. Kaczkowskiego w „pluszowym” wydaniu, z którym on sam często polemizował.

Nigdy nie poznałem księdza Jana osobiście, choć od kiedy w 2013 roku - a więc właściwie na początku jego medialnej kariery onkocelebryty (autoironiczne określenie wymyślone przez samego ks. Jana, oznaczające celebrytę znanego z tego, że jest znany z choroby nowotworowej) – przeczytałem „Nie ma szału, jest rak”, mam wrażenie, że jesteśmy bardzo dobrymi znajomymi. Prezentując wtedy książkowy debiut ks. Jana na łamach Wirtualnej Polski, posłużyłem się oczywiście, obowiązkową w przypadku laickich krytyków Kościoła piszących o chlubnych wyjątkach, kliszą w stylu: „Och, gdybyśmy tylko mieli w Polsce więcej takich księży, kościoły pękałyby w szwach, a Bóg miałby pięć razy więcej gorliwych wyznawców!”. Było to oczywiście drobne retoryczne przegięcie, naiwny hurraoptymizm ateisty, ale śledząc w ostatnich latach osiągnięcia ks. Jana, czytając wywiady z nim, czytając jego „żebracze” kazania zebrane w książce „Grunt pod nogami”, naprawdę nie raz i nie dwa można było sobie na takie entuzjastyczne wykrzyknienia pozwolić.
Więc tak, raz jeszcze, wciąż naiwnie, tylko jeszcze mocniej: gdyby Kościół składał się z takich księży jak ks. Jan, nawet ateiści zaczęliby w końcu udawać, że wierzą w Boga i co jakiś czas pokazywaliby się na niedzielnej mszy.

Nie znaczy to wcale, że ks. Jan był katolewakiem czy – według własnego określenia – „pluszowym księdzem”, a zdaje się, że w ten sposób o Kaczkowskim myślą zarówno niektórzy ateiści i katolicy otwarci, jak i – z drugiej strony – katoliccy radykałowie. Pierwsi łatwo potrafią „przegapić” bezpośrednie, niejednokrotnie ostre, deklaracje światopoglądowe Kaczkowskiego, który samego siebie potrafił zrugać za bycie „katotalibem”. Sami katotalibowie z kolei również nie czytali ks. Jana zbyt uważnie (a przynajmniej zbytnio się z efektami takiej dogłębnej lektury nie obnosili), ale na pewno ich podejrzliwość budził ktoś tak ugodowy i odmieniający „dialog” przez wszystkie przypadki, cytujący raz za razem „lewaków” w rodzaju księdza Tischnera czy ks. Tomasa Halika, na domiar złego stający w obronie Jerzego Owsiaka czy wymieniający w gronie swoich największych autorytetów nie tylko mamę i tatę, ale także ks. Adama Bonieckiego. Zgroza.

Jedni więc (w tym i niżej podpisany) woleliby nie wspominać, że Kaczkowski – jak na porządnego księdza-tradycjonalistę przystało – był zdecydowanym przeciwnikiem aborcji, eutanazji czy in vitro. W wielu tekstach pisanych już po śmierci księdza zresztą o „tych kwestiach” nie wspominano – zamiast tego prezentowano „pluszowego”, „upupionego”, sformatowanego i odpowiednio przyciętego Kaczkowskiego, sympatycznego, zabawnego i zawsze uśmiechniętego faceta, który heroicznie walczył z chorobą. To obraz prawdziwy, choć niepełny i zbanalizowany.

Drudzy nie mogli pojąć, jak można – będąc jedną i tą samą osobą – uważać, że „embrion jest kimś” i że Kimś jest ks. Boniecki. Że można – w kwestiach dla katolika zasadniczych – myśleć i mówić jak katolicki fundamentalista (co sam Kaczkowski przyznawał), a jednocześnie rozmawiać z „Gazetą Wyborczą” i chodzić do TVN-u. Że można do szaleństwa kochać Kościół i ostro krytykować kościół przez małe „k”. Otóż, ks. Kaczkowski dowodził, że nie tylko takie – mniej lub bardziej pozorne, mniej lub bardziej serio podawane – sprzeczności można ze sobą godzić. Wiele osób uważa Kaczkowskiego za wzorcowego wręcz duchownego ze „stajni” papieża Franciszka (wiadomo, pierwszego lewaka zasiadającego na tronie Piotrowym). Tradycjonaliści chętnie uważali go z kolei za „człowieka” Jana Pawła II. A sam zainteresowany – raz jeszcze – wykręcał wszystkim numer i najwyżej z ostatnich papieży cenił sobie Benedykta XVI.

Jedno z wielu pytań, na które warto odpowiedzieć po śmierci ks. Jana brzmi: czy będziemy umieli zaakceptować Kaczkowskiego takiego, jakim był, w całej różnorodności i bogactwie tej postaci? Czy też każdy weźmie sobie z niego to, co mu pasuje i będzie z tego fragmentu robił dowolny użytek (np. radykałowie wykorzystają jego rozważania w rozkręcającej się właśnie na nowo bitwie o aborcję, a antyklerykałowie zapamiętają wyłącznie krytyczne uwagi pod adresem grzechów Kościoła i jego zagubionych pasterzy)?

W „Życiu na pełnej petardzie” Kaczkowski tłumaczył: „Pluszowi księża to ci pośród moich współbraci, którzy cały czas egoistycznie patrzą w siebie i mówią, że w kapłaństwie koniecznie musi być fajnie, miło i przyjemnie. Wcale tak nie musi być, nikt nie powiedział, że życie będzie łatwe. Wychowują więc pluszowych katolików, ludzi nieumiejących zmierzyć się z wymaganiami moralnymi, bo od początku tkwią w atmosferze przyjemnego ciepełka”. To, że nie chce być pluszowym księdzem, zrozumiał jeszcze przed chorobą: „Pluszowi księża to ci, którzy strasznie się nad sobą użalają. Celibat przeżywają jako potworne wyrzeczenie. Ciągle stawiają na pierwszym miejscu własne „ja”. Są pluszowi, bo są miękcy”.

Z kolei w jednym z żebraczych kazań („Grunt pod nogami”) zastrzegał: „Nie można być talibem, przeginać ani w jedną, ani w drugą stronę, popadać w skrajności – albo kogoś gloryfikować, albo potępiać”. Wielokrotnie powtarzał, że nie trzeba być katolikiem, by być dobrym człowiekiem i zachęcał do tego, by zamiast rozliczać i krytykować innych, rozliczać i krytykować przede wszystkim samego siebie. Wychodząc od myśli ks. Halika, Kaczkowski twierdził, że groźni są ci, którzy zbyt szybko i bez żadnych wątpliwości powiedzieli sobie, że Bóg na pewno istnieje, gdyż bardzo często mylą wiarę z ideologią, meblują życie innym, na myślących inaczej patrzą z nienawiścią. Religia mylona z ideologią – podkreśla Kaczkowski – zawsze przeradza się we własna karykaturę. Z drugiej strony, w tym samym kazaniu, duchowny krytykował zajadłych ateistów, którzy ze swojego ateizmu uczynili ideologię. „Jedna i druga postawa nie jest w porządku” – pointował.

Podobnie krytyczny był Kaczkowski wobec rozplenionego w Polsce „kucanego katolicyzmu”, będącego kwintesencją katolicyzmu powszechnego, masowego. Typowy katolik kucany – według opisu księdza – „drapie się po klacie, czyli robi znak krzyża; dyga, czyli markuje przyklęknięcie przed Najświętszym Sakramentem, który nazywa opłatkiem; wypina się, czyli podczas podniesienia tak dba o spodnie czy sukienkę, że zamiast uklęknąć, na wpół przykucnięty wypina tyłek, co na myśl przywodzi tylko pozycję, w której robi się zgoła coś innego…”. Zdaniem Kaczkowskiego katolicyzm kucany ma też swoje konsekwencje społeczne – tymi samymi motywacjami kierujemy się bowiem w swoim życiu codziennym: „Nie kradnie, nic z tych rzeczy, ale gdy przyjdzie moment, że będzie mógł w pracy coś pokombinować, że będzie mógł ominąć prawo, nie zapłacić podatku, to mu nawet ręka nie zadrży. Nie jeździ autem po pijaku, ale jak pijany szwagier wsiądzie za kółko, to go nie zatrzyma ani nie zadzwoni na policję, żeby unieszkodliwić ewentualnego zabójcę. To
wszystko jest kucaniem”.

Kaczkowski potrafił być także bardzo ostry wobec innych duchownych i – jak już wspomniałem – kościoła przez małe „k”, choć tutaj jego sądy, siłą rzeczy, musiały być dużo bardziej wstrzemięźliwe. Piotrowi Żyłce, który przepytuje go w „Życiu na pełnej petardzie”, mówi, że dziennikarz nie sprowokuje go do wyrażenia opinii o swoich przełożonych. Podobnie odmawia oceny krzywdy, którą uczynili przełożeni ks. Bonieckiemu. Z drugiej strony – Kaczkowski podkreśla, że posłuszeństwo nie zwalnia nikogo z obowiązku krytycznego myślenia i że wyrażanie czci biskupowi poprzez stosowne gesty liturgiczne nie jest równoznaczne z odmową reakcji, gdy zachowanie jednego czy drugiego biskupa jest niestosowne. I dalej: „Przełożeni otoczeni dworem tracą kontakt z rzeczywistością. Wpadają w pokusę nieomylności. Myślą o sobie jak król Midas: czegokolwiek dotknę, staje się złotem. Nieprawda. Wszyscy jesteśmy omylni”.

Joanna Podsadecka, dziennikarka i przyjaciółka ks. Jana, pisała, że duchowny zawsze miał pod górkę, a jego ukochany Kościół (a przynajmniej jego rodzimi reprezentanci) niczego mu nie ułatwiał. W jednym z kazań mówił: „Był taki moment, kiedy Kościół (w wymiarze gdańskim), który kocham, jeździł po mnie jak walec. Nie będę opowiadał szczegółów, bo wyjdę na frustrata. […] Pojawił się w moim życiu paniczny strach, bo telefony w nocy, bo przekleństwa – my z tobą zrobimy to i tamto”. Kaczkowski przykrości czy – wciąż rzecz nazywając eufemistycznie – niegodziwości, jakie go spotykały, niejednokrotnie sygnalizował publicznie (vide np. głośny wywiad „Sklepany przez Kościół, kocham Kościół” dla „Tygodnika Powszechnego”), ale zarazem dodawał, że bliższa jest mu jednak postawa ks. Bonieckiego, wzoru posłuszeństwa, niż postawa „uwiedzionego przez media” ks. Wojciecha Lemańskiego. Można oczywiście dodać, że i sam ks. Jan mógł się wydawać przypadkiem duchownego uwiedzionego przez media, ale trzeba pamiętać, że Kaczkowski
zawsze i wszędzie wykorzystywał media (jak i swojego – jak to określał – „przeżerającego mu czachę” glejaka czwartego stopnia) w celach żebraczych, tj. po to, by zbierać środki finansowe na założone i prowadzone przez niego Puckie Hospicjum pw. Św. Ojca Pio (osoby zainteresowane wsparciem odsyłam tutaj). Dodam, że ks. Jan uważał siebie za ekskluzywnego żebraka, bo żebrał w kościele, a nie przed.

O duchownym, którego podziwiał i szanował, potrafił powiedzieć, że to „porządny, wierzący ksiądz”, bo Kaczkowski wiedział doskonale, że w Kościele znajdują się również księża niewierzący. „Poza tym spotkałem w swoim życiu niejednego łajdaka w sutannie” – dodawał. W innym miejscu mówił gorzko: „Tam gdzie w Kościele pojawia się mowa o pieniądzach, nie można spodziewać się niczego dobrego”. Krytykował „duchowe dziadostwo”, potrafił poświęcić kazanie „opasłym kaznodziejom” („nie tylko w sensie fizycznym, ale też intelektualnie lekko przytłumionych”), nie zostawiał suchej nitki na próbach upolitycznienia religii (np. za absurdalne uważał nawoływanie do mianowania Chrystusa królem Polski; „Zresztą trzeba by się zapytać Chrystusa, czy chciałby być królem Polski i konkurować z własną matką” - dodawał).

Krytyczne uwagi krytycznymi uwagami, ale nie był też Kaczkowski – jak to wynika np. ze wspomnienia opublikowanego na blogu Jana Hartmana – "hardkorowym" antyklerykałem, od którego dzisiaj „zabierać łapy” powinni radiomaryjni czy „łagiewniccy” katolicy. Hartman apeluje: „Nie kradnijcie księdza Kaczkowskiego!”, przyznając tym samym, że ks. Jan to ksiądz ateistów, antyklerykałów, lewaków i innych „nieortodoksyjnych”, a pozostałym wara. Może Hartman, jako jedna z osób, które miała przyjemność księdza poznać osobiście, wie lepiej i zna „prawdziwego” Kaczkowskiego, a nie wizerunek medialny, ale publiczne wypowiedzi, książki, kazania i wywiady z duchownym ukazują jednak postać i myśl dużo bardziej skomplikowaną i zniuansowaną, mniej łopatologiczną i z trudem dającą się jednoznacznie sklasyfikować. Owszem, mógłbym się pod apelem Hartmana – „Zabierajcie łapy od ks. Kaczkowskiego” – podpisać, ale kierowałbym go raczej do wszystkich środowisk pragnących go sobie teraz podporządkować i w najbardziej prostacki sposób
używać do bieżących wojenek i sporów ideologicznych.

Od dobrych paru lat sporą popularnością cieszy się nad Wisłą coaching i „nauki życia” pobierane od różnej maści „trenerów osobistego rozwoju”. Nie jest to profesja, którą – delikatnie mówiąc – darzę nadmiernym szacunkiem, ale gdybym miał wskazać kogoś, kto wszystkich zawodowych nauczycieli życia bije na głowę swoją skutecznością, retoryczną mocą, stylistyczną zręcznością czy – przede wszystkim – szczerością i autentyzmem, nie wahałbym się ani chwili i wskazałbym ks. Jana. Kaczkowski konfrontuje nas z prostymi pytaniami i wbija do głów proste, czasami wręcz banalne i oczywiste, prawdy, ale kryjące się za nimi rady, sugestie czy nakazy nigdy proste nie były. Powtarzał uparcie i do znudzenia: walczcie i dbajcie o relacje ze swoimi najbliższymi; nie potępiajmy; myślmy o sobie dobrze; w każdym wymiarze żyjcie na pełnej petardzie; dawajmy z siebie więcej niż musimy; itd. itp.

Kaczkowski nie przebierał w słowach, potrafił siarczyście zakląć, nie bał się młodzieżowego i potocznego języka („rozkminianie Ewangelii”, „homo ledwo sapiens”, „Boży paluch”, „mój psi, księżowski obowiązek” etc.), nie mylił konfesjonału czy ambony z uniwersytecką katedrą. Nie musiał na każdym kroku dowodzić w mowie i piśmie, że jest bioetykiem z doktoratem, któremu plany zrobienia habilitacji przerwała choroba. Także w kościele, w czasie mszy, nie bał się mówić normalnie, za wszelką cenę unikając nieznośnego kaznodziejskiego tonu i wielopiętrowych konstrukcji zdaniowych, z których – gdy się im uważniej przyjrzeć – nie zostaje nic poza echem przelanej przed momentem wody.

*

Nie uważał się za bohatera. Mówił o sobie, że jest po prostu chory. Jak tysiące, setki tysięcy innych chorych. Wyjaśniał: „Wspominam o tym jedynie po to, by być bardziej wiarygodnym. O sytuacji granicznej nie mówię bo tak sobie wymyśliłem, tylko dlatego, że zostałem w niej postawiony. Nie chciałbym być księdzem, który się nad sobą użala, który dramatyzuje: „tu mnie zabolało” albo „zostało mi mało czasu”. No i co z tego? Jeden ksiądz w tę czy inną stronę – świat się naprawdę nie zawali”.

Ks. Jan Kaczkowski zmarł w poniedziałek 28 marca. Świat rzeczywiście się nie zawalił. Ale – i tutaj, jakby to mógł powiedzieć ks. Jan, przywalę z grubej, apokaliptycznej rury – może powinien.

Grzegorz Wysocki, szef działu Opinie WP

*

Jeżeli chcesz wesprzeć działalność Puckiego Hospicjum - przekaż pieniądze na konto:

Puckie Hospicjum pw. św. Ojca Pio
84-100 Puck, ul. Dziedzictwa Jana Pawła II 12

Bank Spółdzielczy w Krokowej
30 8349 0002 0004 6633 2000 0010

Bank Spółdzielczy w Pucku
38 8348 0003 0000 0017 2404 0001

Więcej informacji na stronie Hospicjum.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (294)