Gejzery chaosu
Najpierw krach finansowy, potem społeczna rebelia. Islandia pierwsza pogrążyła się w kryzysie. Przestroga dla reszty świata?
09.02.2009 | aktual.: 12.02.2009 07:56
Około godziny 16 zaczyna się tu wieczór, a po nim następuje długa noc. Długa islandzka noc w Rejkiawiku, na 64 stopniu szerokości geograficznej, niedaleko od kręgu polarnego. Gdyby ciemności były towarem eksportowym, Islandczycy pozbyliby się swoich zmartwień. Kristin Gunnarsdóttir parkuje mały samochód przed domkiem w dzielnicy Garbabae, dociera do drzwi wejściowych i otrzepuje śnieg z cholewek. Teraz chętnie napije się kawy, napali w kominku i ogrzeje stopy. Wróciła właśnie ze swego nowego ulubionego, choć męczącego zajęcia. – Demonstracja – mówi. – Musimy ratować Islandię.
Ostatnie trzy miesiące bez przerwy spędzała w centrum miasta, uzbrojona w garnek i łyżkę, wraz z innymi demonstrantami zajmowała pozycje przed budynkiem parlamentu – Althingu. Czasem było ich kilkuset, najczęściej jednak kilka tysięcy. Niedawno, jak opowiada, wzburzenie ludu było tak wielkie, że o mały włos demonstranci nie przystąpili do szturmu Althingu, żeby wywlec rząd i powiesić go na ogromnej jodle. Drzewa już dziś nie ma.
– Kilku ludzi podpalało tę jodłę, może spłonęła. Islandia, wyspa ludzi szczęśliwych na Morzu Północnym, płonie wskutek kryzysu finansowego.
Gunnarsdóttir ma czterdzieści kilka lat, rude włosy i wesołe usposobienie. Kiedyś była dziennikarką telewizyjną, obecnie jest pisarką. Od momentu nastania finansowego kryzysu należy do liderów rewolty, jakiej Islandia jeszcze nie widziała, dążącej do zniszczenia wszystkiego, co było przed nią.
Kristin przynosi dzbanek-termos, włącza telewizor i już zamierza zagnieździć się w udekorowanym futrami kącie przy kominku, gdy zatrzymuje się jak wryta. I wskazuje na ekran. – To nie do wiary! – krzyczy. Pokazywany jest właśnie wywiad z minister spraw zagranicznych. Nazywa się Ingibjörg Sólrún Gisladóttir, jest socjaldemokratką, z szeregów mniejszego z dwóch koalicjantów. Blondynka wygląda na zmęczoną. Mówi do kamery, że dalej będzie popierać rząd, jeżeli zostanie spełnionych szereg postulatów. Pojawiają się inni politycy i mówią, że postulatów tych nie da się zrealizować. – Myślę, że niedługo już nie będziemy mieli rządu – mówi Kristin. – I dobrze.
Laboratorium kryzysu
Kilka godzin później rozpada się rząd, który wydawał się nieugięty. Przez prawie 18 lat silniejszy z koalicjantów, konserwatywna Partia Niepodległości, był u władzy. Rząd odpowiedzialny za zaledwie 315 tys. obywateli, mieszkających blisko siebie, w większości jasnowłosych, bardzo miłych, wykształconych i przyjaznych ludzi. Kryzys finansowy i skandale, jakie przy jego okazji wyszły na jaw, popchnęły Islandię do buntu społecznego i anarchii. Na zewnątrz życie toczy się dalej, ale niepokój wewnątrz jest ogromny. To sprawia, że Islandia jest czymś na podobieństwo kryształowej kuli, w której można zobaczyć przyszłość reszty Europy. Czymś w rodzaju samochodowego laboratorium doświadczalnego, gdzie mały, „kompaktowy” kraj jedzie bez amortyzatorów – i wszystko jest dużo bardziej odczuwalne. Zbliżają się pierwsze fale zwolnień z pracy. Każdy zna tu kogoś, kto już stracił posadę lub niebawem straci; kogoś, kto zna i nienawidzi jakiegoś bankiera inwestycyjnego. Najfajniejsze bary w Rejkiawiku, „101” czy „b5”, gdzie
finansowi żonglerzy jeszcze w zeszłym roku bawili się na imprezach z okazji przesilenia letniego, świecą pustkami. Straty wizerunkowe odbijają się na poczuciu własnej wartości. – Jak my teraz wyglądamy wobec świata? – pyta Kristin. – Jakbyśmy na jakiś czas stracili rozum, jak jacyś hazardziści Europy.
Gdzie szukać winnych, a przede wszystkim: kto to w ogóle jest – tego nikt dokładnie nie wie. Od zapaści trzech wielkich banków minęły już dobre trzy miesiące, a dotychczasowy rząd nie dał jeszcze odpowiedzi na to pytanie, prawdopodobnie nie wszczął nawet śledztwa. Tym bardziej szalone są plotki, jakie krążą po kraju. Ponoć to najbogatsi Islandczycy miesiące temu opuścili kraj i prywatnymi odrzutowcami z walizkami pełnymi gotówki odlecieli do Portugalii. I podobno potem wrócili, by pozacierać ślady. Islandzka korona w ciągu roku straciła wobec euro jedną trzecią wartości, jest nieustabilizowana, nikt już nie zna aktualnego kursu. Lewicowy rząd mniejszościowy ma kierować państwem do nowych wyborów. Całkiem możliwe, że marksistowsko zabarwiony Ruch Zieloni-Lewica zostanie najsilniejszą partią.
W szponach chciwości
Nie można oprzeć się wrażeniu, że nigdzie na świecie kryzys nie jest tak widoczny jak w Islandii. Przejawia się to także w tym, że każdy obywatel może sobie dokładnie wyliczyć, jak bardzo go to dotyczy. Trzy wielkie banki przed upaństwowieniem narobiły długów w wysokości 166 mld dolarów – to dziesięciokrotność PKB. W przeliczeniu oznaczałoby to 527 tys. dolarów dodatkowo na każdego mieszkańca, obojętnie czy to starzec, czy dziecko. Islandzki hydraulik czy rybak, mający na utrzymaniu żonę i dwójkę dzieci, miałby więc naraz około dwóch milionów dolarów długu więcej. Jak obecne pokolenie miałoby to odpracować? Ekonomiści szacują, że inflacja osiągnie wartość dwucyfrową, a gospodarka skurczy się o dziesięć procent.
Dyskutuje się o nowych nazwiskach, o ludziach nagle bardzo potrzebnych jako bohaterowie i wybawcy, których wczoraj jeszcze nikt nie słuchał. Jest późne, ciemne popołudnie, gdy Vilhjálmur Bjarnason jedzie do swego uniwersyteckiego biura przy Saemundargata, by jeszcze trochę popracować. Jest w dość ponurym nastroju, choć stał się jednym z najpopularniejszych ludzi w kraju, chwalonym, proszonym o wywiady, cytowanym w blogach, czasopismach i telewizji. 56-letni Bjarnason, niegdyś bankier, a także docent makroekonomii, przewodniczący związku drobnych inwestorów i amator sportów wytrzymałościowych, jest poirytowany, bo przewidział wszystko, co się teraz dzieje. Nigdy nie należał do żadnej partii, gdyż uważał, że jako ekonomista powinien zachować niezależność. To było skutecznym hamulcem jego kariery. Teraz mówi się o nim jako o potencjalnym szefie banku centralnego lud doradcy ministra finansów. – Złożyliśmy swoją gospodarkę w ręce przestępców – mówi. – Działania naprawcze to będzie rzeź. Twierdzi, że niektórych
sprawców zna dobrze, byli jego studentami. Po ukończeniu studiów uderzyli do sektora bankowego. – I tak zaczęło się nieszczęście naszego kraju, tak zeszliśmy z dobrej drogi.
Wcześniej przez całe wieki Islandia wegetowała w biedzie, jak w powieściach Halldóra Laxnessa: domy z torfu, nędza, epidemie. Potem, opowiada Bjarnason, Islandczycy nauczyli się w wielkim stylu wykorzystywać swoją oryginalną przyrodę, budować tamy przy wodospadach i pozyskiwać energię, używać gorącej wody z gejzerów do ogrzewania. Tak mogło być dalej, zdaniem Bjarnasona, lecz potem wyspę dopadł wirus chciwości.
Kristin Gunnarsdóttir i wielu innych demonstrantów początek prawdziwej orgii kredytowej widzi przede wszystkim w wielkim projekcie hydroenergetycznym. Budowa elektrowni Kárahnjúkar, mająca nakręcać produkcję aluminium, została sprawnie zaprezentowana marketingowo na całym świecie. – Nagle Islandia stała się cichym faworytem inwestycyjnym, otrzymywała najlepsze oceny ratingowe – mówi Kristin.
Islandzka korona zwiększyła wartość o 20 procent, bank narodowy podniósł co prawda stopy procentowe celem schłodzenia rynku, ale potem coraz więcej Islandczyków i firm zaczęło pożyczać w obcych walutach: w jenach, dolarach, co tylko banki im oferowały. Pożyczki te były względnie tanie tak długo, jak długo własna waluta rosła. Bank narodowy tuż przed zapaścią miał rezerwy dewizowe w wysokości zaledwie 5,1 mld dolarów i nie był w stanie spełniać roli kontrolera banków. Kapitał napływał do kraju, bo Islandia zdawała się być niezwykle pewnym rynkiem. – Potem wszędzie zaczęto zakładać holdingi – mówi Bjarnason. – A holdingi to pola minowe. To było tak proste. Kilku biznesmenów o niewzruszonej woli sukcesu, w tym bankierzy oraz młodzi ludzie z dyplomami ekonomii, zbierało do społu swoje pieniądze i kontakty, gromadziło na przykład dziesięć tysięcy euro i holding już był założony. Po czym szli do jednego z trzech wielkich banków. Finansowi żonglerzy byli zaprzyjaźnieni z ich właścicielami, ale banki ciągle jeszcze
uchodziły za solidne. Angażując dziesięć tysięcy euro, brano milion euro kredytu. Wypłacano im z tego 990 tys. euro, za co kupowali udziały w tychże bankach, które potem same brały kredyty i przejmowały udziały w firmach czy sieciach firm. – I tu na chwilę do gry wkracza rzeczywistość. Wcześniej wszystko było wirtualne – mówi Bjarnason.
Założyciele holdingu musieli teraz tylko odczekać około roku, aż ceny udziałów wzrosły, ponieważ Islandia była modna jako kraj inwestycji.
– Naraz ich udziały stawały się warte półtora miliona euro, a po odliczeniu odsetek od kredytu, powiedzmy sto tysięcy euro, pozostawał zysk w wysokości 400 tysięcy. Maniera bezrefleksyjnego pożyczania pieniędzy ogarnęła wówczas prawie całe społeczeństwo. I „maluczcy” siedzą teraz na długach, natomiast „magnaci” na swoich nowych jachtach. Kim są ci „magnaci”? – Mam tu listę nazwisk – klika na swym laptopie. – Trzydziestu mężczyzn, trzy kobiety. To główni winowajcy. Mogę to udowodnić. Można by uratować masę pieniędzy. Muszą stanąć przed sądem. Dojdzie do tego? – Nie jestem policjantem. Wygląda na rozdrażnionego. – Ale optymistą też nie jestem.
W Islandii, tym modelowym miniświecie, ową finansową katastrofę można prawdopodobnie opisać dokładniej niż na jakimkolwiek innym przykładzie: jak wybucha żądza posiadania, jak rodzi się gniew ludu, kto za to wszystko odpowiada i kto na tym ucierpiał. I jak całe społeczeństwo powoli znajduje drogę do nowej moralności. Pisarka Kristin siedzi przy kominku, potrząsa rudymi lokami i mówi: Uwierzyliśmy blagierom, teraz musimy stworzyć kulturę zdrowej nieufności.
Ralf Hoppe, Der Spiegel