PublicystykaGabriel Meretik: Noc generała. Niedziela, 13 grudnia 1981

Gabriel Meretik: Noc generała. Niedziela, 13 grudnia 1981

Aresztowania na prowincji zaczynają się wcześniej. Na przykład we Wrocławiu o godzinie 23.20 Jarosław Szymkiewicz, realizator telewizyjny, zostaje zerwany z łóżka przez trzech mężczyzn, w tym dwóch umundurowanych zomowców z pistoletami maszynowymi w ręku, którzy nie wahali się wyważyć drzwi. Zanim zabierają go w kajdankach, pozwalają mu się ubrać, co nie zawsze jest regułą. Wielu spośród zatrzymanych znajdzie się w komisariatach, a potem w więzieniu, tylko w piżamach lub marynarkach. A ta noc będzie w Polsce bardzo zimna - pisał Gabriel Meretik, francuski dziennikarz, w "Nocy generała" (Wyd. Dowody na Istnienie).

Gabriel Meretik: Noc generała. Niedziela, 13 grudnia 1981
Źródło zdjęć: © East News | WOJTEK LASKI

Niedziela, 13 grudnia 1981

0.00

Tej sobotniej nocy Telewizja Polska nadaje w programie drugim film braci Tavianich Święty Michał miał koguta. Nagle, dokładnie o północy, film zostaje przerwany, jakby ucięty nożem. Pojawia się spiker i oświadcza: „Dziękuję państwu. Dobrej nocy”.

W tej samej chwili u drzwi profesora Klemensa Szaniawskiego rozlega się dzwonek. Znany filozof, prezes Komitetu Porozumiewawczego Stowarzyszeń Twórczych i Naukowych powstałego rok temu, gdy w euforii tworzyła się Solidarność, i bliskiego jej ideowo, przygotowuje teraz referat na jutrzejsze wystąpienie na Kongresie Kultury Polskiej. Jest jednym z jego organizatorów. Żona właśnie podała profesorowi kakao. Zaintrygowany nieco tą spóźnioną wizytą, myśli, że to ktoś z sąsiadów (w tej dzielnicy mieszka wielu intelektualistów, w większości sympatyków Solidarności). Otwiera drzwi. Na klatce schodowej stoi trzech mężczyzn. Jeden jest w mundurze. Są jakby trochę zażenowani, co przejawia się w ich nieco wymuszonej kurtuazji. Nie mają śmiałości, by wejść do mieszkania.

Szaniawski musi ich prawie do tego nakłaniać. „Panie profesorze, musi pan pójść z nami. Wpierw do komisariatu, potem pojedzie pan do Białołęki, to niedaleko, zobaczy pan”. Szaniawski, który nigdy nie słyszał tej nazwy, pragnie się dowiedzieć czegoś więcej, przybysze ograniczają się do informacji, że wszystkiego dowie się w komisariacie. Czy może zatelefonować? Oczywiście. Podnosi słuchawkę. Brak sygnału. W tym momencie jego córka (ostatni rok liceum) wchodzi do pokoju i zaczyna wymyślać trzem milicjantom. Są nadal bardzo zażenowani, nie reagują. Szaniawski pyta, czy jego żona może pójść do sąsiadów i powiedzieć im, co się zdarzyło. Trzej mężczyźni nie widzą żadnych przeszkód.
Żona wraca po kilku minutach. U sąsiadów telefon też nieczynny. Szaniawski pyta, czy żona i córka mogą mu towarzyszyć do komisariatu. Znowu zgoda. Przygotowują więc rzeczy, głównie ciepłą odzież.

Profesor wspomina rozmowę z wicepremierem Mieczysławem Franciszkiem Rakowskim, którą odbył wczoraj, w piątek, na początku Kongresu. Zapamiętał, że tamten palił papierosa za papierosem, wydawał się bardzo czymś przejęty. W pewnej chwili Rakowskiemu wymknęło się zdanie wypowiedziane w tonacji fatalistycznej: „To ostatni akt polskiej odnowy”. Wczoraj Szaniawski tego nie zrozumiał. Teraz wydaje mu się, że pojął. I nagle przypomina mu się inna rozmowa z Rakowskim, w którym wielu polskich intelektualistów widziało przez dłuższy czas przywódcę liberałów.
Było to w październiku, w czasie inauguracji roku akademickiego. Po długim monologu naczelny „Polityki”, który właśnie wszedł do rządu, oświadczył:

– Biuro Polityczne nie znaczy już nic. Liczy się teraz tylko rząd.
– A to dlaczego?
– Ponieważ po raz pierwszy rząd dysponuje armią.
– Ale przecież dysponował nią zawsze.
– Pod względem formalnym, tak. Ale teraz dysponuje realnie.

Ci, którzy przyszli po Michała Komara, nie odznaczają się tak dobrymi manierami. Młody pracownik naukowy, syn znanego generała komunisty, weterana wojny hiszpańskiej, skazanego niesprawiedliwie w wielkim procesie stalinowskim – spędził wieczór u sąsiadów, którzy zaprosili go na szklaneczkę whisky. Nie odrzuca się takiego zaproszenia, zwłaszcza teraz, gdy władze z niezrozumiałych powodów oświadczyły przed kilku dniami, że na jakiś czas zostanie wprowadzony zakaz sprzedaży napojów alkoholowych.

Komar na lekkim rauszu opuszcza mieszkanie sąsiadów, choć przyjęcie dopiero się zaczyna (właśnie przybyło tam kilka ekip telewizyjnych), i idzie do siebie (mieszka wyżej). Jego żona Ewa otwiera drzwi. Michał ledwo ma czas zauważyć jej bladość, gdy słyszy: „Mamy gości”. Kobieta odsuwa się na bok i Komar widzi stojącego za nią milicjanta w mundurze, który trzyma w jednym ręku rewolwer, a w drugim olbrzymi łom. Komar robi krok do przodu i zostaje unieruchomiony przez dwóch innych mężczyzn, którzy wyłonili się zza drzwi. Są po cywilnemu. Starszy radzi mu ubrać się ciepło przed wyjściem do samochodu, „bo tym razem może to trochę potrwać”. Podczas gdy Komar szykuje rzeczy (uważając dobrze, by nie zapomnieć kartonu papierosów; ostatnio, gdy go zatrzymano, przez wiele dni musiał się obejść bez palenia), żona wyjaśnia, że trzej milicjanci weszli siłą, a mundurowy stale jej groził łomem, by przypadkiem nie próbowała uprzedzić męża. Milicjant w mundurze usiłuje się usprawiedliwiać: „Byłem zmuszony przez nich”. Komar zdaje sobie sprawę, że zna młodszego z cywilów. Jakieś dwadzieścia pięć lat temu na obozie harcerskim był jego podkomendnym.

Przypomina sobie, że ten człowiek, dziś lekko wyłysiały, który – to oczywiste – umiera z chęci, by mu przyłożyć, chodził do tej samej klasy co żona. Wychodzą, idą po schodach. W chwili gdy mijają mieszkanie, w którym (sądząc po hałasie i śmiechach) przyjęcie osiąga apogeum, milicjanci grożą mu bez słowa. Mimo pokusy podąża za nimi w milczeniu.
Aresztowania na prowincji zaczynają się wcześniej. Na przykład we Wrocławiu o godzinie 23.20 Jarosław Szymkiewicz, realizator telewizyjny, zostaje zerwany z łóżka przez trzech mężczyzn, w tym dwóch umundurowanych zomowców z pistoletami maszynowymi w ręku, którzy nie wahali się wyważyć drzwi. Zanim zabierają go w kajdankach, pozwalają mu się ubrać, co nie zawsze jest regułą. Wielu spośród zatrzymanych znajdzie się w komisariatach, a potem w więzieniu, tylko w piżamach lub marynarkach. A ta noc będzie w Polsce bardzo zimna.

0.02, Warszawa

Seria uderzeń. Trzaski. Krzyki, rozkazy, tupot butów na schodach. Dziesiątki zomowców wdzierają się do siedziby Solidarności. W ciągu zaledwie kilku minut udaje im się zapanować nad sytuacją. Do każdego pokoju wpadają z krzykiem, najwyraźniej zdziwieni zupełnym brakiem oporu. Wyprowadzają wszystkich znajdujących się w środku.

Krzysztofowi udaje się chwycić rzeczy – ciepłą kurtkę i torbę. Nie wszyscy będą mieli taką szansę. Jeden z jego przyjaciół będzie musiał spędzić wiele dni w samej koszuli. Nie pozwolą mu zabrać ubrania. Osiemnastu działaczy, którzy znajdowali się na miejscu, zgromadzono najpierw w sekretariacie, potem wprowadzono do sali konferencyjnej na czwartym piętrze. W tym czasie milicjanci przeszukują gmach spokojnie i – na razie – bez aktów wandalizmu, którymi parę godzin później zaznaczą swą powtórną obecność.

Krzysztof słyszy dochodzący z korytarza głos milicjanta: „Jest tam jeszcze ktoś?”. I odpowiedź: „Jestem tu”. To niezauważony przez nikogo młody człowiek, który pracował w archiwum. Milicjanci zabierają go, nie okazując żadnych względów. Około godziny 0.30 milicja wyprowadza na zewnątrz dziewiętnastu działaczy. Schodzą schodami między dwoma rzędami funkcjonariuszy, którzy mierzą ich nienawistnym spojrzeniem. Na parterze stos plastikowych tarcz. Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej (ZOMO) nie musiały z nich korzystać.

0.05

Ryszard Reiff jeszcze się nie położył. Był w trakcie przygotowywania wystąpienia na Kongres, gdy ktoś zadzwonił do drzwi jego willi na Mokotowie. Dowiaduje się, że dwóch wojskowych chce z nim mówić. Wstaje, zakłada szlafrok, idzie do wyjścia. Dwóch oficerów stoi na ganku, podpułkownik i major. Za nimi widać czarną wołgę z włączonym motorem, w środku widoczna sylwetka kierowcy. Światło reflektorów rozjaśnia płatki śniegu wirujące w powietrzu. Ryszard Reiff prosi ich do środka. Odmawiają. Mają do niego list od przewodniczącego Rady Państwa, profesora Jabłońskiego. Reiff jest bez okularów, chce więc wziąć list od podpułkownika i przeczytać w domu. Okazuje się, że to niemożliwe. Dwaj wojskowi otrzymali rozkaz, by nie zostawiali listu. Wraca więc do domu, szuka okularów i wychodzi na ganek. Na kartce z oficjalnym nadrukiem i godłem państwowym jest tylko jedno zdanie: ZWOŁUJE SIĘ POSIEDZENIE SESJI NADZWYCZAJNEJ RADY DNIA 13 GRUDNIA 1981 O GODZINIE 1.00.

Ryszard Reiff jest jednym z osiemnastu członków Rady Państwa, będącej zgodnie z konstytucją kolegialną głową państwa. Rada składa się z wyznaczonych przez Sejm osób, mających reprezentować główne kierunki polityczne i społeczne w kraju (stąd obecność w Radzie bezpartyjnych i katolików). Przewodniczącym jest człowiek, który ma pewne prerogatywy szefa państwa. W krajach socjalistycznych była to przez długi czas funkcja honorowa. Trzeba było czekać na pieriestrojkę Gorbaczowa, by stanowisko szefa państwa odzyskało swój pełny blask. Profesor Jabłoński, obecny przewodniczący Rady, jest pracownikiem naukowym, byłym ministrem edukacji narodowej. Jego wykształcenie, znajomość języków obcych, socjalistyczna przeszłość, wreszcie członkostwo w partii od chwili jej powstania czynią zeń doskonałego szefa państwa, idealnie nadającego się do przyjmowania listów uwierzytelniających od zagranicznych ambasadorów. Działalność Rady Państwa ma w istocie charakter formalny.

Ryszard Reiff jest członkiem Rady zaledwie od kilku miesięcy. Zawdzięcza ten „zaszczyt” faktowi, że od dwóch lat zajmuje stanowisko przewodniczącego PAX-u, prorządowej organizacji katolickiej założonej przez Bolesława Piaseckiego. Reiff nie jest z pewnością człowiekiem o wymiarach historycznych jak Piasecki. Nikt nie zdołał się dowiedzieć, w jaki sposób pod koniec wojny udało się Piaseckiemu, należącemu do skrajnej, faszyzującej prawicy, przekonać władze radzieckie (w osobie generała Sierowa, szefa wywiadu), by go nie rozstrzelano, a po drugie, by otrzymał zezwolenie na stworzenie organizacji, która w Polsce powojennej odegrała o wiele większą rolę, niż miałaby na to wskazywać jej liczebność. W roku 1979, gdy Reiff stanął na jej czele, straciła poważną część swych politycznych wpływów, pozostała jednak potężną instytucją, znaczącą pod względem ekonomicznym i z liczącym się wydawnictwem. Reiff potrafi jednak grać polityczną rolę. Ułatwiła mu to jego przeszłość. Kombatant, wierny rządowi polskiemu w Londynie, żołnierz AK, został zatrzymany przez Armię Czerwoną (przeciw której walczył w 1944 roku); deportowany do Rosji, zbiegł i wrócił do Polski pieszo.

Od kilku miesięcy próbuje w prasowych organach PAX-u i z trybuny sejmowej lansować koncepcję wielkiej koalicji. Chodzi o rodzaj szerokiego sojuszu głównych sił politycznych i społecznych w kraju, jedyny – jego zdaniem – sposób na opanowanie kryzysu wyniszczającego kraj i odegnanie wizji zagrażającej wojny domowej. Idea sojuszu zyskała pewien rozgłos, zaczęto o niej pisać w niektórych gazetach i mówić w sejmowych kuluarach. Przewodniczący PAX-u jest zresztą przekonany, że generał Jaruzelski – zainspirowany tym jego pomysłem – wysunął na przełomie października i listopada własną koncepcję „porozumienia narodowego” i (idąc w tym kierunku) spotkał się, w sposób bardzo spektakularny, 4 listopada z Lechem Wałęsą i kardynałem Glempem. Spotkanie nie przyniosło żadnych rezultatów, lecz samego projektu koalicji nikt jeszcze nie pogrzebał.

Kilka dni temu, 9 grudnia, Reiff miał okazję omawiać obszernie ten temat z generałem Jaruzelskim. Tego dnia premier przyjął oddzielnie przywódców trzech katolickich organizacji świeckich. Rozmowa między generałem a przewodniczącym PAX-u odbyła się w przyjaznym tonie, chociaż być może tylko dlatego, że Reiff wspomniał swojemu rozmówcy, iż urodzili się w tym samym miesiącu i roku (lipiec 1923) oraz że on (Reiff) jest starszy tylko o cztery dni. Reiff opowiadał później, iż odniósł wrażenie, że generał pragnie przed podjęciem decyzji wysondować gości.

W każdym razie Reiff znalazł czas, by przypomnieć generałowi wydarzenia roku 1956 i dramatyczną rozmowę między Gomułką a Chruszczowem, dając tym do zrozumienia, że istnieje możliwość przeciwstawienia się żądaniom Kremla. Oczywiście nie mógł wówczas wiedzieć, że już w czasie sierpniowych strajków 1980 roku, a więc prawie szesnaście miesięcy przed wprowadzeniem stanu wojennego, jego rozmówca zakładał możliwość wyprowadzenia wojsk na ulice. I że od tego czasu wre praca przed wprowadzeniem stanu wojennego.

Ubierając się szybko, Reiff myśli o tej właśnie rozmowie. Dwóm oficerom, którzy zjawili się po niego, powiedział, że uda się do Belwederu czy też siedziby Rady Państwa własnym wozem. Odpowiedzieli, że ze względu na trudne warunki ruchu lepiej będzie, jeżeli zabierze się z nimi i że po zebraniu go odwiozą. Wcale go to nie uspokoiło: zastanawiał się nawet, czy wojskowi naprawdę mają zamiar zawieźć go do Belwederu. Nie miał jednak wyboru, skonstatował właśnie, że jego telefon nie działa. Ubrał się więc, wyszedł i zajął miejsce z tyłu wołgi. Podpułkownik siadł obok niego, podczas gdy młodszy rangą oficer usadowił się przy kierowcy. Samochód ruszył.

Gabriel Meretik, fragment "Nocy generała" (Wyd. Dowody na Istnienie)

*

Obraz
© Materiały prasowe

"Noc generała" - tytuł tej książki do dzisiaj symbolizuje wydarzenia z 12 na 13 grudnia 1981 roku. Gabriel Mérétik, francuski dziennikarz, przeprowadził setki wywiadów w wielu miejscach świata, zgromadził pięćdziesiąt godzin nagrań i kilka tysięcy stron notatek, żeby zrekonstruować okliczności wprowadzenia stanu wojennego w Polsce: opowieść rozpoczyna się 12 grudnia o 23:20 i kończy 14 grudnia o 15:10.

Lidia Ostałowska pisze we wstępie do książki: "Gry miejskie, gry planszowe, happeningi, inscenizacje. Stan wojenny bywa na przemian propagandowym sloganem i gadżetem popkultury. A przecież to najważniejsze doświadczenie pokolenia. Żeby dotrzeć do jego istoty, trzeba szukać wcześniejszych, bardziej autentycznych świadectw".

Źródło artykułu:WP Opinie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)