Dziesięć dni, które wstrząsnęło prezydentem [OPINIA]
Andrzej Duda na własne życzenie znalazł się w najgorszej politycznej sytuacji od początku drugiej kadencji. Tak źle nie było od czasów, gdy funkcjonował w oczach opinii publicznej jako wiecznie niezdecydowany, pozbawiony własnej politycznej woli "Adrian" z kabaretu "Ucho prezesa".
Jeszcze dwa tygodnie temu nawet niechętni Andrzejowi Dudzie komentatorzy musieli przyznać: prezydent w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy miał wyjątkowo dobrą polityczną passę. Wojna w Ukrainie, z polityka dość izolowanego na arenie międzynarodowej, uczyniła z Dudy kluczowego partnera Stanów Zjednoczonych w regionie, a po bardzo trudnych początkach, prezydentowi udało się zbudować całkiem dobre relacje z amerykańskim przywódcą Joe Bidenem.
Weta w sprawie "lex TVN" czy dwukrotne zablokowanie "lex Czarnek" - prawa zwiększającego kontrolę podlegających ministerstwu kuratorów nad szkołami i procesem edukacji kosztem autonomii dyrektorów, praw rodziców i uczniów - pokazywały, że prezydent w końcu zaczyna prowadzić samodzielną politykę w swoim własnym obozie. Zjednały mu też pewien szacunek także wśród sympatyków opozycji.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Wystarczyło jednak 10 ostatnich dni, by prezydent roztrwonił prawie cały ten polityczny kapitał. Na polityczną pozycję pracuje się bowiem miesiącami, do zniszczenia efektów tej pracy czasem wystarczy jedna zła decyzja. W przypadku prezydenta był nią podpis pod ustawą powołującą specjalną, wyposażoną w nadzwyczajne kompetencje prokuratorsko-sądowe komisję ds. badania wpływów rosyjskich.
Cała seria pomyłek
Już samo zaakceptowanie w oczywisty sposób niekonstytucyjnej ustawy było wielkim błędem prezydenta. Jak się jednak szybko okazało, dopiero pierwszym z wielu.
Cztery dni po podpisaniu ustawy nazwanej przez jej krytyków "lex Tusk", prezydent złożył do niej bowiem nowelizację. Usuwa ona z ustawy najbardziej kontrowersyjne przepisy, pośrednio przyznając rację jej krytykom. Decyzja prezydenta nie spotkała się z jednak z uznaniem, naraziła go raczej kpiny. Nic dziwnego, trudno zrozumieć, czemu prezydent najpierw podpisał ustawę o speckomisji niemal w pierwszym możliwym terminie - choć miał 21 dni, by się zastanowić - a następnie cztery dni później przedstawił serię poprawek radykalnie zmieniających jej charakter.
Cztery dni po ogłoszeniu nowelizacji prezydent zapowiadał orędzie. Przez cały dzień polityczny Twitter spekulował, co powie, jaką nową woltą nas zaskoczy. Przemówienie faktycznie było zaskakujące - głównie przez brak treści i konkretów.
Komentatorzy i politycy zastanawiali się, co właściwie chciał powiedzieć prezydent i po co było mu potrzebne aż orędzie, by przypomnieć Polakom o rocznicy referendum w sprawie wejścia naszego kraju do Unii Europejskiej i zapowiedzieć kolejny projekt ustawy - tym razem określającej ramy współpracy między parlamentem, rządem a prezydentem w ramach polskiej prezydencji w Unii Europejskiej, która zacznie się za półtora roku.
Jak się okazało w środę, ustawa daje prezydentowi prawo weta w obsadzie najważniejszych urzędników delegowanych do struktur europejskich przez Polskę. Składając ten projekt właśnie w tym momencie, prezydent chciał pewnie odwrócić uwagę od swojego blamażu z "lex Tusk". Nowy projekt niesie jednak za sobą nowe polityczne problemy dla prezydenta i jego obozu: trudno zinterpretować go inaczej, niż jako wyraz braku wiary Andrzeja Dudy w to, że Zjednoczona Prawica utrzyma władzę po jesiennych wyborach.
Domagając się od Sejmu nowych kompetencji, prezydent rozpoczyna faktycznie "wojnę o krzesło" - o to, kto będzie reprezentował Polskę przy unijnym stole - z możliwym przyszłym opozycyjnym rządem. Wysyła też przy okazji sygnał opinii publicznej, jak niełatwa będzie to z jego strony współpraca. Trudno powiedzieć, by poza najtwardszym elektoratem PiS Polacy oczekiwali od prezydenta właśnie takiej postawy.
Jakby tego było mało, we wtorek SN orzekł, że ułaskawienie przez prezydenta Dudę jesienią 2015 roku Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika "nie wywołuje skutków procesowych", a sprawa szefa MSW i koordynatora służb specjalnych, skazanego osiem lat temu nieprawomocnie za nadużycia władzy, wraca do sądu.
Sąd Najwyższy stwierdził więc, że prezydent - było nie było doktor prawa - nie rozumie, jak realnie działa w polskim systemie prawnym przysługujące prezydentowi prawo łaski i nie potrafi z niego prawidłowo korzystać. W odpowiedzi na ten wyrok na oficjalnej stronie internetowej prezydenta zmieniła się treść artykułu wyjaśniającego, na czym polega prawo łaski - gdyż wcześniejsza pokrywała się z argumentacją, jaką SN uzasadniał swoją decyzję.
Prezydent próbuje nieudolnie zejść z miny
Źródłem wszystkich problemów prezydenta z ostatnich dni - poza sprawą Kamińskiego - jest jego decyzja w sprawie "lex Tusk". Ktoś w Pałacu Prezydenckim fundamentalnie zawalił sprawę, nie ostrzegając prezydenta, jakie krajowe i międzynarodowe skutki wywoła podpisanie ustawy. Jak spekuluje "Gazeta Wyborcza", tym kimś miał być Marcin Mastalerek, doradca kształtujący politykę Pałacu Prezydenckiego w ostatnich miesiącach. Jeśli faktycznie prezydent posłuchał w tej sprawie głównie Mastalerka, to powinien pomyśleć co najmniej o poszerzeniu grona doradców.
W kraju ustawa maksymalnie zmobilizowała opozycję. Nie byłoby aż takiego sukcesu frekwencyjnego marszu 4 czerwca, gdyby prezydent nie podpisał niecały tydzień wcześniej "lex Tusk". Nawet jeśli uznamy, że obozowi władzy z powołaniem speckomisji chodziło o maksymalną polaryzację sceny politycznej i skupienie opozycji wokół Tuska, to chyba rządzący nie spodziewali się aż takiej frekwencji w niedzielę.
Widać było zresztą, że PiS i jego media pozostawali dość bezradni wobec skali mobilizacji i emocji, jakie ujawnił marsz. Próby zrobienia z pokojowej, radosnej demonstracji "marszu nienawiści" albo uparte zaniżanie frekwencji - łącznie z argumentami, że tłum robili przypadkowi spacerowicze zmierzający do zoo - wyglądały dość desperacko.
Na arenie międzynarodowej "lex Tusk" otworzyło kolejny front sporu z Unią Europejską. Parlament Europejski, z wniosku czterech największych frakcji, zwołał poświęconą mu nadzwyczajną debatę. Polska znów była w niej chłopcem do bicia - i niestety, biorąc pod uwagę treść ustaw, jak najbardziej słusznie.
Komisja Europejska zapowiedziała w środę wszczęcie procedury naruszeniowej przeciw Polsce w związku z przyjęciem ustawy o speckomisji. Fakt, że na ogół stroniąca od gwałtownych ruchów Komisja zareagowała tak szybko, pokazuje, że wśród komisarzy nie ma wątpliwości, że "lex Tusk" narusza fundamenty porządku prawnego UE. Ustawa - jeśli nie zostanie znowelizowana - trafi więc pewnie przed Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej, który ostatecznie może nałożyć na Polskę ciężkie finansowe kary.
Zaniepokojenie ustawą wyraził też ambasador USA w Polsce Mark Brzeziński oraz amerykański Departament Stanu - odpowiednik naszego MSZ. Duda w zeszłą środę mówił w wywiadzie dla Bloomberga, że "nie rozumie zarzutów naszych sojuszników" i proponował, że może wyjaśnić prezydentowi Bidenowi, co tak naprawdę znajduje się w ustawie. Jeśli jednak do jakiejś rozmowy z Amerykanami doszło, to biorąc pod uwagę nowelizację zgłoszoną przez prezydenta w piątek, to raczej oni przekonali Andrzeja Dudę do zmiany zdania niż odwrotnie.
Prezydentowi schodzenie z miny, na którą nadepnął podpisując "lex Tusk" idzie, jak widzimy, ciężko. Nie ma żadnych narzędzi, by zmusić sejmową większość do przyjęcia proponowanej przez siebie nowelizacji. Doniesienia medialne z klubu sejmowego PiS mówią, że na razie partia nie zamierza oglądać się na prezydenta, tylko wybrać komisję na podstawie obowiązującej ustawy. Jeśli rządząca partia całkowicie zignoruje inicjatywę Dudy, będzie to dla niego kolejne polityczne upokorzenie pokazujące, jak słaba jest pozycja prezydenta w układzie władzy.
Składając ustawę zwiększającą kompetencję prezydenta w sprawach europejskich, Duda wpycha z kolei na minę swoją dawną partię. Bo jeśli Sejm ustawę przyjmie, to opozycja ma gotową narrację: PiS wie już, że przegra i teraz zabezpiecza się na wypadek klęski - tak, by po wyborach, wbrew demokratycznej decyzji Polaków, zachować jak najwięcej władzy.
Jeśli z kolei Zjednoczona Prawica także w tym wypadku zignoruje prezydenta, może to otworzyć kolejny konflikt w obozie władzy po sporze Morawieckiego i Ziobry czy Morawieckiego i Sasina. A żadnej partii nie służy to, gdy opinia publiczna ma wrażenie, że politycy zajmują się głównie walkami ze sobą o wpływy - zwłaszcza w roku wyborczym.
Duda ma jeszcze czas, by to odwrócić
Andrzej Duda na własne życzenie znalazł się w najgorszej politycznej sytuacji od początku drugiej kadencji. Tak źle nie było od czasów, gdy funkcjonował w oczach opinii publicznej jako wiecznie niezdecydowany, pozbawiony własnej politycznej woli "Adrian" z kabaretu "Ucho prezesa". Co najgorsze, ostatnie decyzje prezydenta wcale nie wzmacniają jego notowań w twardym elektoracie PiS. Ten ciągle ma do Dudy szereg pretensji - za weta do ustaw sądowych z 2017 roku, zatrzymanie "lex TVN" i za całokształt.
Z drugiej strony, żyjemy w czasie niezwykłego politycznego przyspieszenia. Skandale i błędne decyzje, które jeszcze kiedyś były w stanie zatopić polityczne kariery, giną w medialnym szumie po kilku tygodniach. Skutki "lex Tusk" mogą się długo ciągnąć za Polską - zwłaszcza jeśli ustawa trafi do Trybunału w Luksemburgu - ale nie wiemy, czy za te problemy wyborcy będą obwiniali właśnie Andrzeja Dudę.
Całkiem prawdopodobna zmiana rządowej większości, jesienią da Dudzie szansę na nowe zdefiniowanie końcówki kadencji - przynajmniej w wymiarze krajowym, bo w relacjach z Amerykanami to, co zepsuło "lex Tusk", naprawić będzie znacznie trudniej.
Jedno jest pewne: jak Andrzej Duda nie usytuuje się wobec możliwych politycznych zmian w Polsce, jeśli w 2025 roku nie chce odejść na przymusową polityczną emeryturę, jeśli nie chce, by jego dwie kadencje zapisały się w historii głównie jako seria złych decyzji, nie może popełniać więcej takich błędów jak w ostatnich 10 dniach.
Czytaj też:
Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski