PolskaDostaje się jeden na dziesięciu. Były operator GROM-u Naval zdradza kulisy selekcji do elitarnej jednostki

Dostaje się jeden na dziesięciu. Były operator GROM-u Naval zdradza kulisy selekcji do elitarnej jednostki

Selekcja to bardzo ciężka fizycznie i wyczerpująca psychicznie próba. Jeżeli ze stu wysportowanych, zdrowych chłopaków zostaje dziesięciu, to chyba nie trzeba więcej komentarza - mówi były operator GROM-u Naval, który w swojej najnowszej książce "Ostatnich gryzą psy" (wyd. Bellona) zdradza kulisy rekrutacji do najbardziej elitarnej jednostki w polskich siłach zbrojnych. W rozmowie z Wirtualną Polską opowiada też o wojskowych absurdach, "komandosach z nadania" i o tym, dlaczego z GROM-u odchodzi się przed czterdziestką.

Dostaje się jeden na dziesięciu. Były operator GROM-u Naval zdradza kulisy selekcji do elitarnej jednostki
Źródło zdjęć: © Naval

18.01.2017 | aktual.: 18.01.2017 13:34

WP: Co byś doradził komuś, kto marzy dziś o wstąpieniu do GROM-u i przygotowuje się do startu w selekcji?

- Żeby o tym nie marzył, ale przedsięwziął wszystkie swoje siły i środki, by to zrobić. Same marzenia i chęci nie wystarczają.

WP: Myślałem, że powiesz coś w stylu "Nic na siłę, po co się w ogóle męczyć, lepiej od razu zrezygnować". Tak "zachęcali" cię instruktorzy na twojej selekcji.

- Tak postępują instruktorzy, ale my powinniśmy skoncentrować się na samym sobie. Jeżeli ktoś na poważnie myśli o wstąpieniu do GROM-u, to powinien wziąć się w garść, nakreślić sobie plan i konsekwentnie wprowadzać go w życie. Natomiast cel takiego, a nie innego zachowania instruktorów jest bardzo prosty: żeby być operatorem GROM-u, trzeba samemu chcieć. Tu nikt cię na siłę do tej roboty nie zmusza.

WP: Odniosłem wrażenie, że przy rekrutacji do GROM-u dowódcy wychodzą z założenia, że zdrowego żołnierza mogą nauczyć niemal wszystkiego - świetnie strzelać, walczyć, wytrenować mięśnie i kondycję. Nie można nauczyć go jedynie cech charakteru - odwagi, mocnej psychiki, żelaznej woli, determinacji. Właśnie takich ludzi ma wyłowić selekcja?

- Wyobrażasz sobie, że będąc później doświadczonym żołnierzem, kiedy uczestniczy się w naprawdę długich i wyczerpujących misjach, o wiele cięższych niż selekcja, ktoś powie "Dosyć, ja dalej nie pójdę, nie zrobię tego"? Selekcja jest po to, by właśnie wyłowić ludzi, którzy nie tylko chcą, ale ich determinacja idzie w parze również z tężyzną fizyczną. Często jest tak, że ktoś jest duży i silny, ale wystarczy, że zmarznie i już się poddaje. Dlatego głowa jest równie ważna co mięśnie.

Obraz
© (fot. Naval)

WP: Co dla ciebie było najtrudniejsze podczas twojej selekcji?

- Była bardzo ciężka fizycznie, to jest ogromnie wymagająca próba. Ale też wyczerpująca psychicznie, bo będąc w zasadniczej służbie wojskowej byłem nauczony krzyku i popędzania, a tutaj nagle zostałem pozostawiony samemu sobie. Dlatego tak ważne jest, żeby mieć w sobie tę siłę, żeby chcieć. Nie ma żadnego zachęcania i dopingowania z boku, jak w przypadku sportowca, który na tej fali dostaje dodatkowej adrenaliny. Tu jesteś sam.

WP: Czytając twoją książkę odniosłem wrażenie, że akurat tobie najbardziej przeszkadzał brak stosownego ekwipunku. Za okrycie w nocy miałeś dwa worki na śmieci, które nie za bardzo ci pomogły, a wręcz przeciwnie. Od czasów twojej selekcji bardzo mocno rozwinął się rynek związany z survivalem i ruchami proobronnymi. Sklepy i internet pełne są specjalistycznych ubrań, drogich gadżetów i innego sprzętu. Jak ważne w selekcji jest odpowiednie dobranie wyposażenia?

- Z dzisiejszego punktu widzenia, patrząc na to, co miałem wtedy ze sobą, nie mógłbym powiedzieć, że byłem w jakikolwiek sposób przygotowany do selekcji (śmiech). Praktycznie przystąpiłem do niej w tym, co miałem na sobie. Dziś wchodzimy do pierwszego lepszego sklepu turystycznego i mamy do dyspozycji wykonane w kosmicznych technologiach specjalistyczne buty, odzież itp. Poza tym w książkach i internecie przeczytamy wszystko na temat tego, jak przygotować się do wypraw czy samej selekcji. Ja w 1998 roku nie wiedziałem nic. Kiedy buty mnie nie obcierały, kurtka była ciepła, a worek był nieprzemakalny, to myślałem, że mam wszystko. Okazało się jednak, że nie do końca.

Obraz
© (fot. BELLONA/Naval)

WP: Ktoś nie przeszedł selekcji właśnie przez kiepskie ubranie?

- Podczas mojej próby wielu chłopaków odpadło w ten sposób - w nocy tak zmarzli, że rano mieli już dosyć. Na pewno w tamtym czasie wyeliminował ich właśnie brak odpowiedniego ekwipunku. Nie wiem, jak poradziliby sobie z tym dzisiaj. GROM też jest o tyle mądrzejszy, że idzie z duchem czasu i tak zmienia selekcję, że nawet z najlepszym sprzętem jej przejście to nie jest spacerek. Jeżeli masz 100 wysportowanych, zdrowych chłopaków i z tej setki zostaje 10 osób, to chyba nie trzeba więcej komentarza.

WP: Od niedawna do służby w jednostkach specjalnych mogą zgłaszać się również cywile. To twoim zdaniem dobry krok?

- Bardzo dobry, bo GROM uczy wszystkiego od zera. Często doświadczenie wojskowe nie nadaje się w jednostce do niczego, a wręcz przeszkadza. W GROM-ie nie są ci potrzebne umiejętności, które można nabyć podczas szkolenia unitarnego, jak ścielenie łóżka czy krok defiladowy.

WP: Jak bardzo służba w elitarnej jednostce specjalnej odbiega od wyobrażeń kreowanych przez filmy czy gry komputerowe?

- Tu nie ma żadnego porównania. Film jest zawsze filmem, a gra grą. Często patrzę na gry, pokazywane w nich techniki, poruszanie się żołnierzy, broń, której używają. To są odpowiedniki tego, co jest w życiu. Ale w życiu mamy też rzeczywistość, która jest męcząca, gdzie pot zalewa oczy, gdzie śmierdzi i boli. W grze i filmie tego nie masz.

WP: Jako operator GROM-u szkoliłeś się w taktyce czarnej (walka w pomieszczeniach i uwalnianie zakładników), zielonej (działania poza terenem zurbanizowanym) oraz niebieskiej (działania w środowisku wodnym). Biorąc pod uwagę twoją ksywkę wnioskuje, że ostatnia najbardziej przypadła ci do gustu?

- Ksywa jest ksywą, a taktyka taktyką (śmiech). Tak naprawdę one są powiązane ze sobą. To są umowne nazwy dla działań o określonej specyfice, które w rzeczywistości przenikają się na teatrze działań wojennych.

Obraz
© (fot. BELLONA/Naval)

WP: Na początku swojej książki opisujesz historię, jak do jednostki GROM-u na Wybrzeżu przyjeżdża z Warszawy oficer, żeby przeprowadzić regulaminowy egzamin z wuefu. Jaki to miało sens? Przecież mówimy o najbardziej elitarnej jednostce w kraju i jednej z najlepszych na świecie.

- W armii jest takie obiegowe powiedzenie, że gdzie zaczyna się wojsko, tam kończy się logika. Są przepisy i rozkazy, z którymi się po prostu nie dyskutuje. Tak ktoś wymyślił i tak jest. GROM jest jednostką, która podlega ministrowi obrony narodowej, więc ją też przepisy obowiązują. Tak że niezależnie od tego, że świetnie biegamy, pływamy i strzelamy, to i tak raz do roku musi ktoś przyjechać z dowództwa i zobaczyć to na własne oczy.

WP: Może chodziło o sprawdzenie tych, których określiłeś mianem "komandosów z nadania". Oni naprawdę mieli problem, żeby podciągnąć się na drążku więcej niż kilka razy, tak jak to opisujesz?

- Tak, niestety był taki czas, że jedni i drudzy dowódcy jednostki, którzy przychodzili z zewnątrz, z politycznego nadania, ściągali do GROM-u swoich ludzi. Oni nie musieli przechodzić selekcji, choć należy podkreślić, że nigdy też nie byli prawdziwymi operatorami, nie należeli do zespołów bojowych. Pracowali jako żołnierze w pomocniczych służbach jednostki.

WP: Nie było napięć pomiędzy tymi "komandosami z nadania" a operatorami, którzy na awans do GROM-u musieli uczciwie zapracować morderczą harówą i hektolitrami wylanego potu?

- Oczywiście były pewne spięcia na tej linii, bo mogli korzystać z tego wszystkiego, na co myśmy zapracowali, na noszenie odznaki GROM-u i szarego beretu. Nawet jedna osoba z takiego nadania to było dla nas o jedną osobę za dużo. Ale trafili się też porządni żołnierze, co z czasem zapracowywali na to, by zostać naszymi kolegami.

Obraz
© (fot. BELLONA/Naval)

WP: Jak często w GROM-ie mieliście do czynienia z wojskowymi, regulaminowymi absurdami? Na przykład jak wspomniany przez ciebie w książce dzienniczek obecności czy to nieszczęsne liczenie łusek po strzelaniu na poligonie?

- Dla mnie typowe wojsko to była mocno skostniała instytucja, która w ogóle nie przystaje do zmieniającego się świata. Regulaminy i przepisy z lat 60. i 70., które w XXI wieku kompletnie mijały się z rzeczywistością, wręcz nie pozwalając na nic. One zostały i myśmy się z nimi na co dzień zderzali. W zwykłym wojsku, gdzie jest dowódca i rozkaz, gdzie nie ma kreatywności, to mogło tak zostać i funkcjonować jeszcze przez kolejne tysiąc lat. Jednak u nas w GROM-ie, chcąc robić coś więcej, być lepszym, sprawniejszym, korzystać z nowych technologii, musiałeś to w jakiś sposób omijać. Pomyśl sobie, ile czasu musiałbym stracić na zbieranie i liczenie pięciu tysięcy łusek z jednego treningu na strzelnicy.

WP: Ale swoje musiałeś odbębnić.

- Tak. Jeżeli masz przełożonego, który jest dowódcą regulaminowym i nie pozwala ci ominąć tych niedorzeczności, to niestety, rozkazy trzeba wykonywać.

WP: Czym byli GROM-owcy zajmują się zazwyczaj na emeryturze? Nie wszyscy piszą książki.

- To są nadal fajni, kreatywni faceci. Przede wszystkim mamy wojskową emeryturę, więc nie musimy nic. Jednak nie znam nikogo, kto by sobie nie poradził po odejściu z GROM-u. Każdy znalazł sobie jakąś niszę - jedni prowadza firmy zajmujące się ochroną osób, ale są też tacy, którzy są dyrektorami i menedżerami w branżach zupełnie niezwiązanych z bezpieczeństwem. Ja akurat piszę książki i biegam.

Obraz
© (fot. BELLONA/Naval)

WP: Służba w GROM-ie jest tak intensywna, że raczej odchodzi się w stosunkowo młodym wieku?

- Operatorów można porównać do wyczynowych sportowców, którzy też kończą kariery w sile wieku. W moim przypadku 14 lat ciężkiego treningu, skoków, nurkowania odcisnęło silne piętno na organizmie. A żeby wykonywać robotę operatora GROM-u, musisz być w 100 procentach sprawnym fizycznie. Po kilkunastu latach takiej służby trzeba powiedzieć "dziękuję". Niektórzy zostają dłużej, ale przechodzą do komórek szkoleniowych albo pomocniczych. Bycie 40-letnim szturmowcem to jest już naprawdę duże wyzwanie dla organizmu.

WP: Czy mówimy też o piętnie odciśniętym na psychice, jak zespół stresu bojowego?

- Nam to za bardzo nie groziło, bo nawet robiąc najgorszą robotę byłem zawsze w grupie przyjaciół, braci. Będąc w takim środowisku, gdzie masz wsparcie, dużo łatwiej jest przetrwać traumę niż w otoczeniu typowo wojskowym, gdzie jest dowódca i rozkaz do wykonania. Ja przez moje 14 lat w GROM-ie służyłem z ludźmi, których wręcz kocham. Inną sprawą jest, że operator jadąc na pierwszą operację bojową jest po całym cyklu szkoleń i przygotowań, po zmianie mentalnej. Natomiast żołnierze z liniowych jednostek są najczęściej od razu rzucani na głęboką wodę. Przede wszystkim są młodsi i wątpię, by ich trening był tak realistyczny, jak nasze. To wszystko powoduje, że nagła zmiana środowiska, gdzie wybuchają pojazdy, a kolegom odrywa kończyny, kończy się urazem w psychice. Tu się nie ma co dziwić, bo to duże przeżycie.

komandosiselekcjagrom
Komentarze (103)