Były żołnierz LWP: W stanie wojennym piliśmy wszystko, co ma alkohol
Bez względu na poglądy polityczne musieli odbyć obowiązkową służbę wojskową. Gdy byli w wojsku, zaczął się stan wojenny. Jak poradzili sobie w tej trudnej sytuacji? - Myślałem, że to jest wojna, chłopaki i ja napisaliśmy listy do swoich rodzin, coś na zasadzie ostatniej woli - pisze Internauta Wirtualnej Polski, który pełnił obowiązkową służbę wojskową w grudniu 1981 roku. Niektórzy z poborowych wspominają ten okres jak urlop. - Zaczęło się ogólne pijaństwo i picie wszelkich możliwych płynów zawierających alkohol, a głównie bimbru, który pędzono w okolicach (Warmia i Mazury) na przemysłową skalę - relacjonują dawni żołnierze.
05.12.2013 12:06
Przeczytaj też: Bimber i gra w karty - tak spędziliśmy stan wojenny
Polacy, którzy w dniu ogłoszenia stanu wojennego odbywali obowiązkową służbę wojskową, znaleźli się w wyjątkowo niekomfortowej sytuacji. Musieli wykonywać rozkazy wydawane przez komunistyczne władze, chociaż często traktowali tę władzę jako wroga. Nie wszyscy jednak wspominają ten okres przez pryzmat tragicznych wydarzeń.
- Stan wojenny wspominam jako najdłuższy urlop na koszt MON, gdzie nie było nic do roboty, za to państwo płaciło i dawało pełne utrzymanie. Od 17 grudnia 1981 roku do 30 kwietnia roku następnego byłem zmobilizowany do pułku piechoty, który na co dzień był skadrowany ze szczątkową kadrą, a na czas wojny rozwinięty do pełnego stanu 1,2 tys. żołnierzy i oficerów rezerwy. Przez pierwsze kilka tygodni była ogólna panika, nikt nie wiedział, o co chodzi i co się dzieje, a żołnierzy najbardziej dobijał brak informacji o długości trwania tej służby wojskowej, a co bardziej dowcipni mówili, że może potrwać pięć lat. Pułk z uwagi na niepewność żołnierzy, gdyż 90% z nich należała do "Solidarności" i ogólnie była przeciw władzy ludowej, nie mógł być użyty do żadnych zadań oprócz sprzątania koszar i zimowego utrzymywania koszarowych uliczek.
Po tym czasie zaczęło się ogólne pijaństwo i picie wszelkich możliwych płynów zawierających alkohol, a głównie bimbru, który pędzono w okolicach (Warmia i Mazury) na przemysłową skalę, głównie z buraków cukrowych. W najwyższej cenie dla wszystkich, oprócz najwyższego dowództwa, byli ci rezerwiści, którzy mieli zdolność kombinowania masowych zapasów bimbru, gdyż wówczas pełnił on ważniejszą rolę niż broń i amunicja. Masowo grano w pokera i sam nauczyłem się wówczas grać, przegrywając ogółem ok. 3,5 tys. zł, czyli dwa dolary amerykańskie i kilkadziesiąt centów, gdyż dolar podskoczył do 1,5 tys. zł. Za jednego dolara można było kupić 1,5 tys. sztuk nowej cegły, czerwonej pełnej prosto z cegielni, a średnia płaca wynosiła cztery dolary na miesiąc, nieliczni zarabiali całe sześć dolarów.
Rozpoczęły się też masowe ucieczki na lewizny (nielegalne opuszczanie jednostki), ponieważ nikt nawet nie chciał brać oficjalnych przepustek, choć bez trudu by je dostał, zwłaszcza jeśli gwarantował dostarczenie bimbru. Razu pewnego na kompanii saperów i minerów natrafiłem na kontrolę z Dywizji z Olsztyna. Naszą kompanię kontrolował jakiś starszy pułkownik. Co się okazało, oprócz podoficera dyżurnego 100% żołnierzy (56 osób) było akurat na lewiźnie i na lewiznę poszedł nawet pomocnik dyżurnego kompanii, a ja jako jedyny właśnie powróciłem z lewizny. Udało mi się jakoś przekonać pułkownika, że nie powinien popadać w wojskową panikę, gdyż ci żołnierze mają żony, dzieci i poszli do domów, a nic takiego się nie dzieje, abyśmy mieli stać na baczność i szykować się do boju, a na poniedziałek na apel wszyscy wrócą. Ot taki to był stan wojenny, a dziś wielu chce rżnąć kombatantów, chyba w ilości wypitego bimbru, wypędzonego z buraków cukrowych lub pastewnych, który był okropny w smaku i odbijał się żywymi burakami
jak krowie po karmieniu - wspomina Internauta podpisujący się nickiem Ostpreussen.
"Robotnik nie jest naszym wrogiem"
Poborowi o stanie wojennym dowiadywali się często w tym samym czasie, co pozostali obywatele. Nowa sytuacja była dla żołnierzy tak samo zaskakująca. - W sobotę 12 grudnia 1981 roku byłem na izbie chorych, tam miałem schowane cywilne ciuchy - w wojsku byłem rezerwistą. Od południa byłem uszykowany by pójść na lewiznę na dyskotekę. Od rana szef kompanii zaczął wydzwaniać i prosił mnie bym nigdzie dziś nie wychodził, po chyba trzecim czy czwartym telefonie zastanowiło mnie to i zrezygnowałem z lewizny. Po godzinie 20 przyszedł dyżurny sanitariusz z rozkazem by wszyscy chodzący udali się na kompanię. Tam przywitała mnie panika, obecni byli wszyscy trepi. Żołnierze pobierali broń i po 120 sztuk ostrej amunicji oraz na drużynę dodatkowo skrzynkę, czyli ok. 1,2 tys. sztuk. Jeszcze nic nam nie powiedzieli, nic nie wiedzieliśmy, ani my, ani kadra niższego szczebla. Coś mówili o stanie wyjątkowym, wzmocnili wszystkie służby, a reszta poszła spać.
Dopiero rano, tak jak i wszyscy w cywilu dowiedzieliśmy się z telewizji o stanie wojennym. Myślałem, że to faktycznie jest wojna, chłopaki i ja napisaliśmy listy do swoich rodzin, coś na zasadzie ostatniej woli. Wtedy chyba po raz pierwszy w życiu poczułem strach i życie moje przeleciało mi przed oczyma. I pytanie: dlaczego ja, za co to mnie spotyka? Po dwóch miesiącach list zniszczyłem. Do 23 grudnia pilnowaliśmy jednostki w wzmocnionym stanie, czyli po dwóch i z racji zimna w skróconym czasie, czyli jedna godzina warty, na dwie godziny przerwy. Również od 23 grudnia moją kompanię wydelegowano do wzmocnienia patroli ulicznych. Chodziliśmy w tzw. piątkach z psem, czyli dwóch żołnierzy, dwóch zomowców i milicjant z psem. Już wtedy cywile wyraźnie nas inaczej traktowali. Częstowali herbatą, ciastem i innymi smakołykami mówiąc: "żołnierze, podejdźcie tu, a te trzy ch... z psem niech dalej warują". Praktycznie po 6 stycznia zdaliśmy broń i życie wojskowe wróciło do normy.
Służyłem w wojskach ochrony powietrznej kraju. Po drugiej stronie ulicy stał pułk zmechanizowany wojsk radzieckich. Kolesie zza płotu naprzeciwko już od września czy sierpnia dopytywali się, co u nas się dzieje, bo oni są w stanie podwyższonej gotowości bojowej i śpią z bronią pod poduszką. Myśmy wiedzieli owszem o strajkach i "Solidarności", wciskano wiele złego na jej temat, ale i tak nikt nie był w stanie powiedzieć, co się dzieje po ogłoszeniu stanu wojennego. Z początku nawet bardzo się ucieszyłem, że nie ma ruskich na ulicy i że to tylko robotnicy są naszym "wrogiem", ale jak zacząłem chodzić w patrolach, sytuacja wyraźnie mi się rozjaśniła. Zrozumiałem i to na szczęście nie tylko ja, ale znaczna większość żołnierzy, że robotnik nie jest naszym wrogiem i że jesteśmy wkręcani w jakieś polityczne gierki. Całe szczęście, że i dowódcy wielu jednostek podzielali głos zwykłego szeregowego żołnierza. Mam nadzieję, że już nigdy czegoś podobnego nie przeżyję ja, moje dzieci i wnuki - pisze w zgłoszeniu do
Wirtualnej Polski Internauta Walgor.
To nie ta sama Solidarność
Internauta podpisujący się nickiem Zbewolt wspomina stan wojenny jako okres spokoju. Nie był świadkiem walk z opozycją. Mimo że sympatyzował z "Solidarnością", 13 grudnia 1981 roku znalazł się po drugiej stronie barykady.
- Nie pędziłem bimbru w stanie wojennym, bo nie było ku temu okazji ani też ochoty na jego spożywanie. Po prostu, jako jeden z żołnierzy poboru jesień 79' zostaliśmy wysłani do Warszawy celem patrolowania ulic. Początkowo stacjonowaliśmy w jakiejś szkole podstawowej, chyba w dzielnicy Ursus, po czym przenieśli nas do Akademii Sztabu Generalnego. Nie wiem po co i nikt o to nie pytał, bo nikogo to nie interesowało. Każdy miał wtedy jeden cel: wyjście do cywila po ponad dwóch latach służby. W końcu uzbierało się niemal dwa i pół roku. Było ciężko, czasem zimno, szczególnie podczas całonocnych patroli. Do nikogo nie strzelałem i nigdy bym tego nie zrobił. Zresztą, byłem na cenzurowanym w dowództwie z powodu sympatyzowania z "Solidarnością". Nie mam do nikogo żalu za te czasy. Rozkaz to rozkaz i nie ma tu dyskusji.
Wspominam tamte kilka miesięcy spędzonych w stolicy jakoś dziwnie. Wielokrotnie potem byłem w kilku znanych z czasów stanu wojennego miejscach. Muszę przyznać, że wracają tamte obrazy, ale nie w postaci koszmarów. Po latach wraca sentyment. Zastanawiam się tylko, gdzie byli wtedy ci obecni bohaterowie, tak czynnie działający w Warszawie w tamtych dniach? Przez wiele miesięcy pobytu tam, było cicho - żadnego pijaka wałęsającego się po ulicy, złodzieja, czy kogoś podobnego. Uważam, że ten spokój był potrzebny nam wszystkim. Szkoda tylko, że wielu zasnęło na kilka lat. Okazało się, że zapłacili za te zmiany wielką cenę. Nie o to chyba walczyli. "Solidarność" z 1980 roku i ta późniejsza to dwie osobne bajki. Pozdrawiam tych, którzy w tamtym czasie musieli służyć w LWP - pisze Internauta Zbewolt.
"Jak Jaruzel mógł mi to zrobić?"
Internauta Krzysztof Oksiuta studiował, gdy większość jego rówieśników służyła w wojsku. Pierwszy dzień stanu wojennego zaczął od kaca i rozwieszania antyrządowego wystąpienia w przejściach podziemnych w centrum Warszawy.
- Jest weekend 12 grudnia 1981 roku. Jesteśmy studentami Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Mieszkamy w akademiku przy ul. Żwirki i Wigury. Ja i Artur z Białej Podlaskiej, Michał z Olsztyna i Irek z Ełku. Tak się dobraliśmy losowo, ale niezła z nas paczka. Nikogo się nie boimy, jesteśmy żądni wiedzy, sławy, miłości i przygód. Michał jest zwolennikiem apartheidu, Irek dyscypliny wojskowej, Artur kompromisu, Ja prawie absolutnej wolności. Ciągle o czymś namiętnie dyskutujemy. Nie jesteśmy dogmatyczni, a raczej pełni sarkazmu do wszystkiego co nas otacza.
Nie pijemy, na wzór starszych kolegów alkoholu, choć akurat tego dnia przywiozłem z domu 12 butelek bimbru, który otrzymałem od kuzyna w zamian za plik kartek na cukier. Większość szybko sprzedałem w akademiku, resztą sami się delektowaliśmy namiętnie dyskutując o polityce. "Solidarność" miała właśnie swój burzliwy zjazd. Komuniści Jaruzelskiego ostro go krytykowali. Wpadłem na pomysł napisania czegoś na ten temat. Wyjąłem moją świeżo kupioną walizkową maszynę do pisania marki "Łucznik" (zazdroszczono mi jej wszędzie) i pojechaliśmy ostrymi tekstami po całej komunie i Jaruzelu. Były to po trosze wygłupy podpitych studentów uderzających w patriotyczne tony walki z ogłupiającą nas propagandą komunistycznych mediów. Około drugiej w nocy poszliśmy spać.
Rano 13 grudnia budzi nas żałobna muzyka w radio. Słyszymy przemówienie Jaruzelskiego. Padają groźne słowa: "stan wojenny", "internowanie", "godzina milicyjna", "kontrolowane rozmowy" itp. Nie bardzo to do nas dociera. Mamy poimprezowego kaca. Za oknem widać ciągle przemieszczające się kolumny wojskowe. Uświadamiam sobie, że właśnie skończyła się moja wolność. Ogarnia mnie z każdą chwilą coraz większa złość. "Jak ten sk...l Jaruzel mógł mi to zrobić!". Patrzę na kartki zapisane drukiem maszyny do pisania. Czytam na głos te teksty przeciwko Jaruzelskiemu. Częściowo miesza się tu patos z prostą agresją. "Zobacz Irek, my żeśmy wczoraj już to przewidzieli. Wstawaj, powielmy to". Przepisujemy je przez kalkę. Jesteśmy podekscytowani. Wsiadamy do autobusu 175 i wysiadamy przy Centralnym. Kupujemy klej, dzielimy się chodnikami w przejściach podziemnych i kleimy nasze pierwsze antykomunistyczne ulotki. Ludzie tłumnie zatrzymują się i czytają. Potem przechodzimy na rondo Marszałkowskiej i robimy to samo. Jesteśmy
szczęśliwi. Nie przerażają nas patrole ZOMO, ani opancerzone skoty. Liczy się walka. Za tydzień, w Kościele Św. Krzyża, razem z Irkiem nawiązujemy kontakt z tworzącym się warszawskim podziemiem. Michał i Artur nas wspomagają, ale nie angażują się czynnie - wspomina Internauta Krzysztof Oksiuta.
Wspomnienia przesłane do redakcji pozostawiamy bez komentarza, zapraszamy do dzielenia się własnymi opiniami na ten temat.