Były planista NATO: atak zielonych ludzików bardziej prawdopodobny niż dywizji czołgów
NATO nie jest naiwne i jest na przygotowane na wojnę hybrydową - mówi generał Klaus Wittmann. Były planista Sojuszu zapewnia, że jego siły szykują się na ukryte operacje wojskowe, połączone z dezinformacją i cyberatakami.
Deutsche Welle: Panie Generale, umie Pan sobie wyobrazić, że zielone ludziki pojawiają się na Litwie, w Łotwie lub Estonii i że ani NATO, ani UE nie zareagują, poza tym, że ostro, ale tylko werbalnie to potępią?
Klaus Wittmann: Mógłbym sobie wyobrazić, że te ludziki się pojawią, i myślę, że to scenariusz bardziej prawdopodobny niż atak trzech dywizji rosyjskich czołgów. W takim wypadku Rosja na pewno się postara, żeby w sztabie NATO zapanowała niepewność, czy mamy do czynienia z atakiem militarnym. Jeśli wątpliwości zostaną jednak rozwiane, jestem przekonany, że NATO też odpowie militarnie.
Gdyby Rosji udało się rozbudzić takie wątpliwości w kwaterze głównej NATO, mogłoby to być bardzo niebezpieczne. Ale od szczytu w Walii w 2014 roku Sojusz intensywnie zajmuje się kwestią wojny hybrydowej, czyli ukrytych operacji wojskowych, połączonych z propagandą, dezinformacją i cyberatakami. NATO nie jest naiwne i jest na to przygotowane. Sądzę więc, że nie skończyłoby się tylko na protestach.
DW: Czy to prawda, że artykuł 5 Traktatu Waszyngtońskiego nie zobowiązuje państw członkowskich NATO do reakcji w podobnej sytuacji?
To prawda, że nie zawiera on żadnego automatyzmu i nie określa, z jakimi siłami dany kraj ma wkroczyć. Nawet w czasie zimnej wojny o uruchomieniu obrony z mocy Artykułu 5 musiałaby zadecydować Rada NATO i tak jest też dzisiaj. Artykuł 5 został użyty po raz pierwszy i jak dotąd jedyny, gdy [11 września 2001 roku - red.] USA zostały zaatakowane przez „non-state actor” - podmiot niepaństwowy.
Jeśli Rada podejmie taką decyzję, będzie to oczywiście niosło ze sobą silne moralne zobowiązanie. Jednak każdy kraj członkowski ma prawo sam zadecydować, jak zechce pomóc.
DW: Czy decyzja w Radzie musi zapaść jednomyślnie?
– Tak. Zawsze. W NATO nie zdarza się nic ważnego bez konsensusu. Ważne dokumenty negocjuje się aż do ostatniego przecinka.
DW: Artykuł 5 nie może więc zostać zastosowany automatycznie?
Podczas zimnej wojny panował pewien automatyzm, ponieważ mieliśmy General Defence Plan [plan obrony generalnej - red.] i plany mobilizacyjne. Proceduralnie łatwiej byłoby wtedy ruszyć z miejsca i podjąć obronę, niż w takich wątpliwych przypadkach z zielonymi ludzikami. Ale jestem absolutnie przekonany, że gdyby się tylko pojawiły, zostałoby zrobione wszystko, żeby policja, żandarmeria i wojsko od razu wpakowały je za kraty.
Proszę pomyśleć o wschodniej Ukrainie. Gdyby ukraińska policja nie była wówczas totalnie skorumpowana i niekompetentna, wówczas wkroczyłaby już w momencie pojawienia się pierwszych oznak separatyzmu. Rosja pojawiła się masywnie na wschodniej Ukrainie dopiero później. Myślę, że na tym przypadku wiele się nauczono.
DW: Uczestniczył Pan na tegorocznym Forum Ekonomicznym w Krynicy w debacie, w której tytule padło pytanie, kto ma być odpowiedzialny za obronę Europy – NATO czy Unia Europejska?
To nie jest albo-albo i mówię o tym od dawna. Z jednej strony Europejczycy muszą ponosić większą odpowiedzialność za bezpieczeństwo swojego kontynentu i jego peryferii, oraz wydawać więcej na własną obronę, a nie zdawać się tylko na amerykański parasol bezpieczeństwa. Amerykanie mają rację, gdy o tym mówią od wielu lat, nie tylko od czasów pana Trumpa.
Z drugiej strony egzystencjalne bezpieczeństwo Europy nie może być na dłuższą metę zapewnione bez udziału Stanów Zjednoczonych. Gdyby przeciwnikiem miała stać się Rosja, czyli mocarstwo atomowe, wówczas amerykańskie gwarancje bezpieczeństwa byłyby nadal potrzebne.
Unia Europejska musi jednak rozwijać swoje umiejętności. Potrzebny jest też pewien podział zadań. W razie poważniejszego zagrożenia bezpieczeństwa trzeba będzie się zgodzić, czy jest to sprawa dla NATO, w którym angażują się Amerykanie, czy też ma się tym zająć Unia Europejska. Europejczycy nie powinni jednak być zbyt ambitni, lecz mają robić to, na czym się znają.
DW: W Krynicy zabrzmiał też mocny głos generała Romana Polki, że NATO zostało zaprojektowane do konfrontacji ze Związkiem Radzieckim i dziś jest już przestarzałe. Czy Pan się z tym zgadza?
Na ten temat mógłbym wygłosić cały wykład historyczny jako świadek tamtych czasów. W latach 1988-92 byłem współodpowiedzialny za planowanie strategiczne w międzynarodowym sztabie wojskowym NATO. I z całą skromnością mogę powiedzieć, że byłem pierwszym, który już w lutym 1990 roku, czyli w trzy miesiące po upadku muru berlińskiego, rozpowszechniał w siedzibie NATO raport zawierający konkretne i dalekosiężne pomysły na to, jak pozbawiony przeciwnika Sojusz miałby się zmienić. To był czas, kiedy wielu było zdania, że NATO musi tak samo odejść, jak i Pakt Warszawski.
Dlatego dla mnie jest to déjà vu. Co kilka lat mamy dyskusję, w której ludzie mówią, że NATO nie jest już nam potrzebne. I co kilka lat cieszymy się, że mamy to NATO.
Michael Rühle z międzynarodowego sztabu Sojuszu rozesłał akurat mały esej „Wyobraźmy sobie świat bez NATO”. To by doprowadziło na przykład do nacjonalizacji polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, co z kolei oznaczałoby zbrojenia w konkurencji ze sobą, a potem być może nawet przeciwko sobie, a także zawieranie sojuszy i paktów o wzajemnej pomocy. Zawsze mówimy, że wojna między narodami europejskimi nie jest już możliwa. W takiej sytuacji stałaby się znów możliwa.
DW: Ponura wizja…
Właśnie wróciłem z konferencji, na której rozmawialiśmy o latach 1914-1918. Byliśmy w Ypres, "Wśród Flandrii pól, gdzie kwitnie mak", na różnych cmentarzach wojskowych. Tam można zobaczyć, do czego doprowadziły wzajemne obietnice wsparcia i sojusze między krajami, których koronowane głowy były ze sobą spokrewnione.
- Klaus Wittmann (urodzony w 1946 roku), historyk i generał brygady w stanie spoczynku, był oficerem planistycznym w Międzynarodowym Sztabie Wojskowym (IMS) w Kwaterze Głównej NATO w Brukseli w latach 1988-92. Wittmann pracuje obecnie w Aspen Institute Deutschland w Berlinie i wykłada w Instytucie Historycznym na Uniwersytecie w Poczdamie.
Aureliusz M. Pędziwol Deutsche Welle