Europa rozbrojona? Na Starym Kontynencie przespano forsowne zbrojenia Rosji
Kryzys na Ukrainie pokazał dobitnie, że w Rosji raczej nie słyszano o czymś takim jak "koniec historii". Europejczycy zostali boleśnie wybudzeni ze snu o wiecznym pokoju, w którym byli pogrążeni przez ostatnie 20 lat. I nagle zaczęto na Starym Kontynencie dostrzegać gorzką prawdę - że w czasie ostatniej dekady, gdy budżet wojskowy Rosji puchł w tempie dwucyfrowym, większość krajów europejskich z podobnym impetem cięła swoje wydatki na obronność.
12.05.2014 | aktual.: 12.05.2014 09:54
Sekretarz generalny NATO Anders Fogh Rasmussen w jednym z ostatnich wywiadów słusznie zauważył, że "wypadki na Ukrainie powinny stać się dla Europy sygnałem alarmowym", apelując jednocześnie do Europejczyków, by nie ograniczali nakładów na wojsko. Głosy w podobnym tonie rozbrzmiewają od lat, jednak do niedawna było to niczym przysłowiowe wołanie na puszczy. Powagę problemu uświadomiono sobie dopiero wtedy, gdy rosyjski niedźwiedź pokazał kły.
Dywidenda pokojowa
Przez lata Europejczycy korzystali z tzw. dywidendy pokojowej. Po opadnięciu żelaznej kurtyny i rozpadzie Związku Radzieckiego, widmo wielkiej wojny między dwoma blokami zniknęło, uznano więc, że nie ma sensu utrzymywać tak rozbudowanych sił zbrojnych. Pierwsza fala cięć w budżetach wojskowych przypadła na lata 90., druga - po kryzysie finansowym w 2008 roku. Co prawda po 2000 r. zanotowano pewien wzrost nakładów na armie, przynajmniej w niektórych państwach, ale był to trend tymczasowy, związany z zaangażowaniem w zwalczanie terroryzmu i misjami zagranicznymi w Iraku i Afganistanie. Gdy wojska ekspedycyjne wracały do kraju, strumień z pieniędzmi przykręcano.
Kiedy kryzys finansowy uderzył w Rosję z pełną siłą, nakłady na obronność były jedyną pozycją w rosyjskim budżecie, które realnie wzrosły. W większości krajów europejskich działo się na odwrót - wydatki na armię były pierwszymi, które szły pod nóż. - W każdym budżecie państwa pozycja "obronność" jest dla innych działów gospodarki i administracji pozycją trochę tajemniczą. Wojsko z reguły ma niemałe, a dla innych resortów nie w pełni przejrzyste czy zrozumiałe wydatki. Gdy przyszedł kryzys, bardzo łatwo było powiedzieć, że tu jest duża rezerwa, którą można obciąć - wyjaśnia w rozmowie z Wirtualną Polską dr Marek Madej z Uniwersytetu Warszawskiego, ekspert ds. NATO i polityki bezpieczeństwa.
Dlatego dla większości gospodarek dotkniętych recesją, budżet obronny był głównym rezerwuarem oszczędności. Jak łatwo się domyślić, najgłębszych cięć dokonały państwa, które znalazły się w najpoważniejszych opałach - przede wszystkim południe Europy i mniej zamożne, małe kraje postkomunistyczne, z Litwą i Łotwą na czele. Niektóre z nich dopiero w ubiegłym roku zaczęły ostrożnie podnosić nakłady na zbrojenia, inne do dziś nie wyszły z dołka.
Mocarstwa pod kreską
Z liczących się europejskich mocarstw relatywnie największych cięć dokonała Wielka Brytania, ale ona należy do kategorii państw, które dużo wydają na armię. W porównaniu do początku XXI wieku brytyjski budżet obronny zanotował nawet niewielki wzrost, który jednak został zjedzony przez inflację, zatem realnie nakłady te nie zmieniły się, a wręcz spadły.
Z podobnym problemem zmagają się Francuzi, których wydatki w liczbach bezwzględnych ustępują w Europie jedynie Rosjanom, ale przez ostatnie 15 lat pozostają na dość zbliżonym poziomie. Aktualnie Paryż zamroził swój budżet wojskowy na cztery lata, co oznacza, że po uwzględnieniu inflacji faktycznie on spada. - Jednak Francuzi starają się, by wszystkie redukcje, których dokonują, dotyczyły raczej takich obszarów, jak zmniejszenie liczby cywilnych pracowników czy koszty obsługi, jak biura, samochody, paliwo, a nie wydatków na sprzęt - zauważa dr Madej.
Osobną kwestią są wydatki wojskowe Niemiec, które praktycznie nie zmieniają się od lat, ale są niewspółmiernie małe do ich potencjału gospodarczego oraz prężnego przemysłu zbrojeniowego, będącego trzecim największym eksporterem uzbrojenia na świecie. Berlin przeznacza na siły zbrojne 49,3 mld USD, czyli mniej niż Paryż i Londyn, ale w liczbach bezwzględnych wciąż jest to ogromna kwota, która plasuje go na 7-8 miejscu na świecie. Szkopuł w tym, że stanowi to ledwie 1,4 proc. niemieckiego PKB, w czasie gdy w przypadku Brytyjczyków i Francuzów jest to grubo powyżej 2 proc.
Ta "militarna powściągliwość", jak określał to były szef niemieckiego MSZ Guido Westerwelle, bierze się z wciąż panującego w świadomości tamtejszych elit poczucia winy, którego źródłem jest rola, jaką Niemcy odegrały w dwóch wojnach światowych. Znany niemiecki publicysta Jochen Bittner na łamach "New York Times'a" pisał wprost, że jego rodacy "pielęgnują źle pojmowany pacyfizm", który powoduje, że uchylają się od wzięcia większej odpowiedzialności za bezpieczeństwo Starego Kontynentu, mimo, że są na nim gospodarczym i politycznym liderem. Duży może więcej
NATO zaleca, by państwa członkowskie przeznaczały na obronność 2 proc. swojego PKB, lecz mało kto tak robi. W rezultacie średnia dla całego paktu to ok. 1,6 proc., a i tak jest ona zawyżona przez USA. Dla porównania w Rosji ten współczynnik wynosi dziś aż 4,1 proc. Jednak sama nominalna wielkość nakładów na armię nie mówi wszystkiego, ważna jest również ich struktura.
- To jest często problem tego rodzaju, że ktoś niby wydaje dużo, ale prawie wszystko przeznacza na pensje pracowników, wtedy jego armia jest tak naprawdę niedofinansowana jeśli chodzi o bazę materialną. Bo wysokość budżetu wojskowego to jedna sprawa, natomiast drugą jest, jaką jego część przeznacza się na modernizację i uzbrojenie. W NATO są raptem bodaj cztery kraje, w których udział tych wydatków w całości nakładów wynosi powyżej 20 proc. A to oznacza, że armie trwają, ale nie za bardzo się modernizują - wskazuje dr Madej.
Sumarycznie europejscy członkowie NATO wydają na zbrojenia kilka razy więcej niż Kreml. Ta pozorna przewaga może być jednak złudna, ponieważ suma poszczególnych budżetów jest mniej efektywna niż jedna całość. Jeżeli każdy kraj wydaje na armię osobno, to oznacza, że wiele wydatków się duplikuje. Doskonałą ilustracją tego problemu są koszty utrzymania poligonów, które można by znacznie ograniczyć, gdyby państwa korzystały ze wspólnych miejsc do ćwiczeń. Podobnych przykładów na marnotrawienie pieniędzy jest więcej.
Pół biedy jeśli sprawa dotyczy utrzymania sił zbrojnych. Prawdziwe schody zaczynają się w przypadku inwestycji w technologie militarne. - Jeżeli są robione osobno w poszczególnych państwach, to bardzo często wygląda to tak, że wydajemy w sumie bardzo duże pieniądze, a i tak nie mamy żadnego efektu. Bo nikt z nas z osobna może nie być w stanie zaprojektować i wyprodukować nowoczesnego sprzętu wojskowego, a wszyscy próbują - tłumaczy dr Madej i dodaje, że europejskie kraje NATO ciągle mają przewagę technologiczną nad Rosją, tyle że ona stale topnieje.
Stąd też od kilku lat NATO forsuje tzw. smart defense, czyli formułę inteligentnej obrony. W dużym uproszczeniu zasadza się ona na tym, że poszczególni członkowie mają rozwijać tylko wybrane rodzaje systemów obronnych, które później w razie konieczności będą użyczać innym sojusznikom. Ma to zapobiec duplikowaniu się wydatków i sprzyjać ich efektywniejszemu spożytkowaniu. Jednak jak na razie większych efektów tego nie widać.
Europa bez woli walki
Kolejną sprawą jest kwestia woli używania siły militarnej. Europa wydaje niemało i utrzymuje dość duże jednostki wojskowe, natomiast jest problem, na ile jest skłonna ich użyć. - My przyzwyczailiśmy się do myślenia - i moim zdaniem mimo wszystko dobrze, że żyjemy w takim świecie - że tego rodzaju środków się nie używa. Natomiast Rosjanie, nawet jeśli są militarnie słabsi i, mimo prowadzonej modernizacji, technologicznie mniej zaawansowani, to mają wolę tej siły używać, uznają to za dopuszczalne. To też ma znaczenie - mówi dr Madej.
Czy zatem w obliczu rosyjskich zbrojeń i kryzysu na Ukrainie, który uwidocznił ekspansywną politykę Moskwy, państwa europejskie posłuchają apelu o zwiększenie nakładów na wojsko? Prawdopodobnie w ograniczonym stopniu zrobią to tylko niektóre kraje, i to przeważnie te, które i tak planowały zwiększać budżety obronne. - Raczej można mówić, że skończy się "radosna twórczość" w postaci skreślania kolejnych pozycji budżetowych i oszczędzania na potęgę. Ale obawiam się, że powrotu nawet do poziomu z 2008 roku, czyli sprzed kryzysu, nie będzie - prognozuje dr Madej.
Nawet Polska, która szczyci się tym, iż ma wpisany do ustawy stały wskaźnik finansowania wojska na poziomie 1,95 proc. PKB (czyli prawie tyle, ile zaleca NATO), a ponadto uważa się za kraj zagrożony rosyjską ekspansją, ma z tym kłopot i nie za bardzo jest chętna do łożenia większych pieniędzy na armię. Wprawdzie w ostatnim 15-leciu byliśmy jednym z niewielu państw Sojuszu, w którym nakłady militarne wyraźnie wzrosły, ale nawet my nie uniknęliśmy cięć w kryzysowym roku. Od prawie dwóch lat MON chwali się wielkim programem modernizacji sił zbrojnych, wartym prawie 140 mld zł. Jednak czy te ambitne zamierzenia rzeczywiście uda się w pełni zrealizować? To temat na odrębną dyskusję.
Tomasz Bednarzak, Wirtualna Polska