W stronę półinteligenta
Listy bestsellerów w prasie propagują najczęściej chłam. Kupiłem niedawno tom opowiadań amerykańskiej autorki, wysuniętej na czoło takiej listy w jednym z szanowanych tygodników, przeczytawszy tydzień wcześniej w tymże tygodniku z owego tomu entuzjastyczną recenzję szanowanej przez mnie pewnej pani krytyk – książka może o jedną kreskę, może tylko o pół kreski wznosiła się ponad poziom pospolitej grafomanii.
04.10.2004 13:08
Do teraz zachodzę w głowę, co za tym się kryło – przynależność amerykańskiej autorki do jakiegoś wpływowego ugrupowania, któremu nie podobna się narazić, chęć recenzentki przypodobania się wydawcy książki, może jakaś korzyść finansowa czerpana przez recenzentkę z takiej właśnie owej książki reklamy pod pozorem recenzji (bo i ten fatalny obyczaj do nas podobno dotarł)? Coś tutaj „nie gra”! Pani krytyk bowiem jest zbyt inteligentna, żeby nie poznać się na grafomanii. Człowiek przynajmniej chciałby się cieszyć ilością książek w księgarniach, ich dobrym wydaniem, solidnymi okładkami, świetnymi ilustracjami, ale satysfakcję szybko niszczy świadomość, że połowa z tego niewiele albo nic nie jest warta. W sensie dobra kulturalnego oczywiście.
Podobnie jest w telewizji. To, co ona z literatury propaguje, z góry można założyć, że należy do dość pośledniego gatunku. O utworach z gatunku nieco wyższego, czasem wyjątkowo ambitnych, mówi się w TV od czasu do czasu, ale zazwyczaj w godzinach nocnych. Jeżeli jeszcze niektórym radiowym rozgłośniom zdarza się nieco ambitniejszy poziom (a trzeba przyznać, że się zdarza), to zazwyczaj poziom ów wynika z wieloletniego przyzwyczajenia radia do tegoż wyższego poziomu i dużo mniejszych zarobków redaktorów radiowych, a w związku z tym mniejszych ilości siedzących tam spryciarzy niż w telewizji, gdzie schlebianie gustom dość pospolitym jest regułą.
Przy tym wszystkim trudno nie zauważyć coraz agresywniej napierającej z Zachodu fali „maskultury” na poszczególne kultury dziedziny, może w literaturze najbardziej rzucającej się w oczy. Fali przepychającej w naszą stronę to, co łatwo się trawi, co zwalnia od wysiłku umysłowego, od myślenia nieomalże, wywołuje różne krótkotrwałe dreszczyki, co podnieca, ekscytuje, co rozbudza niezdrowe apetyty, łechcze po genitaliach, co jeżeli nawet nie jest mniej lub więcej zawoalowanym hołdem dla trywialności – albo gorzej – dla kultury zła, to to zło upowszechnia, uodparnia na nie, z nim oswaja.
Ta „maskultura” może najmniej napiera na nas przez książki, przede wszystkim przez film, różne wideokasety i tym podobne. Nie wiem, czy to tylko ja tak wszystko czarno widzę, czy tak jest rzeczywiście. Ale wydaje mi się, że czytelnik (także widz) traci prędzej czy później orientację, pewność siebie, zdolność indywidualnego sądu, po jakimś czasie przyzwyczaja się do tego, co mu tak nachalnie się podsuwa, i z wolna ten trzeciorzędny literacki chłam zaczyna traktować poważnie, uważając go za literaturę, sam po niego sięga, sam go wybiera, tym łatwiej, że niechlujstwo umysłowe recenzentów, którym się wydaje, że dyplom polonistyczny pasuje ich na rycerzy krytyki (nie śmiem nazywać ich krytykami), albo ich interesowne, w tym co propagują, zakłamanie jest wprost u nas piramidalne. Zauważyłem, że lepiej nie sięgać po to, co jest chwalone, lepiej samodzielnie szukać na półkach księgarskich, tracąc wprawdzie cenny czas, ale oszczędzając pieniędzy na bezwartościowe książki.
A szkoły? Nie sądzę, że coś odkrywam, bo pisze się o tym często, że na kształcenie smaku, gustu, rozeznania w bogactwie kultury nasze szkoły nie mają czasu, ledwo dają sobie radę z odfajkowaniem obowiązkowych lektur, po szkole zaś młodzi ludzie muszą zazwyczaj mieć parę godzin na dyskoteki, tkwienie przy komputerowych grach albo fantastyczno-sensacyjno-kryminalnych historyjkach czy na oglądanie teleseriali, bez tego przecież nie umieliby już dzisiaj żyć. Zaczyna się to zresztą, niestety, już w wieku wcześniejszym, „maluchowatym”, jeżeli bowiem taki maluch nie chodzi do przedszkola (a przynajmniej połowa ich nie chodzi), to spędza zwykle w domu całe godziny przed ekranem telewizyjnym, z którego leją się najczęściej rysunki wynaturzonych ludzików – kiedy niekiedy na to patrzę, stając za plecami swego wnuka, za głowę się ze zdumienia łapię – ileż trzeba wybitnego talentu, aby coś tak koszmarnego narysować, skomponować, takie deformacje ludzi i zwierząt w filmie przedstawić.
Muszę być jednak sprawiedliwy – w Polsce nie jest jeszcze w tej dziedzinie najgorzej, tradycja dobrego filmu rysunkowego zbyt głęboko się u nas zakorzeniła, to w Europie Zachodniej przed południem w programach dla dzieci ogląda się zazwyczaj tylko taką szybkoakcyjną tandetę, udającą czasem nawet jakąś baśniową fabułę. Naładowaną jednak niemal zawsze bardzo specyficznym gatunkiem agresji. Ale fala tej tandety dociera już i do nas, czasem z disnejowskim stemplem. Disney jednak z czasów „Królewny Śnieżki” i Disney współczesny to dwa obce sobie i bardzo odległe od siebie światy.
Coraz głośniej w wielu europejskich krajach mówi się w odniesieniu do telewizyjnych programów dziecięcych o pożyteczności wprowadzenia cenzury obyczajowej (tak!), która zdołałaby przepędzić z nich szkodliwy wychowawczo banał i agresję, udające, że czegoś tam uczą, jak w ostatnich latach w dużej mierze z programów dla dorosłych przepędziła ordynarną pornografię, nawet w godzinach nocnych. Nie należy się obawiać wzięcia pod obserwację i kontrolę tego, co wycieka z wszelkich odmian ekranu, może nawet jest to konieczne. Powoli bowiem coraz wyraźniej przestawiamy się z kultury pisanego słowa na kulturę obrazka, obrazek nie wymaga tyle, co słowo pisane wysiłku, jest łatwiej przyswajalny (a przekazywany już nawet za pośrednictwem ekraniku telefonicznego), staje się powszechny, tym bardziej więc zagrażający literaturze, jak i wszelkiej sztuce ambitniejszej. Jest nadto od książki dużo tańszy.
Zaradzić ogłupianiu społeczeństwa, specyficznemu wtórnemu analfabetyzmowi kulturalnemu może jedynie umiejętna, stanowcza polityka kulturalna państwa, tej jednak u nas tyle, co kot napłakał, a poza tym wciąż jeszcze za dużo osobników, którym polityka kulturalna państwa kojarzy się tylko z czasami PRL-u. Co pozostaje? Dyskusja, komu postawić pomnik, gdzie postawić pomnik, za jakie pieniądze ten pomnik postawić. To lubimy, a wysiłku umysłowego przy tym zero. Ale będzie się ludziom wydawało, że obowiązki wobec kultury zostały spełnione. Pomniki, obchody to w ogóle nasza narodowa specjalność, mająca pierwszeństwo ponad wszystkim innym, nawet zastanawianiem się, czy za rok, dwa jedna trzecia społeczeństwa polskiego będzie miała co w usta włożyć. Czy to tylko moja skłonność do czarnowidztwa? Chciałbym, żeby tak było.
Włodzimierz Odojewski
Autor jest pisarzem, byłym pracownikiem Radia Wolna Europa