Urojony dobrobyt w Polsce
Niejaka Maria Antonina, nim obcięli jej głowę, miała rzekomo wygłosić legendarne polecenie "niech jedzą ciastka", na wieść o tym, że biedny lud nie ma chleba. Zapoznawszy się z ofertą polskich mediów, a potem z samymi Polakami, można zauważyć coraz poważniejsze analogie między tymi mediami i Antoniną. W zasadzie nic w tym dziwnego, że ludzie w Polsce przestają czytać gazety. Z dwojga złego ja sam bym wolał baśnie Andersena albo Orwella, by było bardziej adekwatnie.
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Od dłuższego czasu docierają tu do naszych celtyckich zaświatów informacje o tym, że sukces gospodarczy wychodzi już w Polsce przez komin i puszcza nosem bąbelki z szampana. Nawet ja w ciągu ostatnich miesięcy czytałem reportaże o legendarnym polskim dobrobycie. Z reguły staram się unikać wiadomości znad Wisły i dawkować je sobie ze świętobliwym umiarem, co też daje mi do myślenia, że muszą być to donosy wszechobecne i nagminne, skoro dotarły nawet na drugi koniec Europy. Blada duma biła z nich na kilometr jak woń coco chanel w mojej windzie; pewnie mógłbym się nawet pokasłać. Tak, to wspaniałe, że Polska rośnie w siłę i ludziom żyje się dostatniej. Wszyscy płaczemy, man. Nic już nie będzie takie jak dawniej, man. Teraz kroczymy ku jasnej, świetlanej przyszłości, w kraju, w którym nie ma recesji, pieniądz sypie się za Grzesiem, a pyza na polskich dróżkach syczy i dmucha. Wierzę nawet i w to, że znalazło się całkiem sporo ludzi, którzy w te słowa uwierzyli.
Podobnie jak wiadomości z Polski, tak i mieszkańców tego kraju nie dane mi było spotkać zbyt wielu przez ostatnie lata. Minionej zimy nadrobiłem te zaległości, spędzając w Warszawie trochę dłużej niż Wigilię i ze wszystkich rozmów z tubylcami wynikało, że w Polsce jest bida z nędzą. Bidę z nędzą nakreślili mi koledzy ze szkoły, którzy spłacają po dwa kredyty. O bidzie z nędzą mówili sprzedawcy w sklepie i większość kupujących. Nawet znajomi dziennikarze, których pamiętam z czasów swojego medialnego życia, wszyscy jak jeden mówili o bidzie i nędzy. Moja matka jest na emeryturze. W zasadzie nie muszę wspominać, o czym mówiła moja matka. Miałem wrażenie, że całe miasto mówi o tym samym, z wyjątkiem mediów, mówiących o sukcesach nadwiślańskiej gospodarki.
Ktoś tu buja, nie ma to-tamto. Czy to wszyscy ci ludzie bujali jak najęci, bo w rzeczywistości śpią na pieniądzach i nie nadążają wydawać ich codziennie w najbliższym Starbucksie? Chcieli mnie nabrać, bym na obczyźnie nie poczuł się źle? Czy to w tych gazetach tak figlarnie ktoś roztacza przed światem wizje wielkiej Polski przyszłości, przy której "Międzynaród" to smętny pikuś. Teraz już nie jechało perfumami, teraz zasmrodziło Orwellem i jego "Rokiem 1984".
Z początku nie rozumiałem, jaki dokładnie cel może przyświecać ludziom, produkującym takie rewelacje. Dla zgrywy tego nie robią. Obcy wywiad, mam nadzieję, im za to nie płaci. Nie wierzę też, by słowa "wzrost" oraz "gospodarczy" były tam użyte w roli wibratora, którym należy zrobić sobie dobrze, bo świat za oknem taki szary. No to o co chodzi? Myślę, że prawda jest najbrutalniejsza ze wszystkich możliwych opcji: oni piszą o samych sobie. Myślę, że dobrobyt w Polsce odkryło trzydziestu kolesi z Warszawy, którym naprawdę wiedzie się nieźle i to oni są autorami tych wszystkich fantastycznych doniesień. Nie wątpię, że ich życie faktycznie jest dalekie od bidy z nędzą i z pewnością aż prosi się uwieczniania na tak masową skalę. Żyją w tak odrealnionym świecie, że pozostałych czterdzieści milionów Polaków jest dla nich całkowitą abstrakcją. Abstrakcją jest nawet chłop z tradycyjnego reportażu o biednym chłopie, który w milionowej odsłonie regularnie drukuje każda szanująca się gazeta lub czasopismo. Na ludziach
polskiego sukcesu gospodarczego już dawno zaczął robić wrażenie tak samo surrealistyczne, jak goryle w National Geographic.
Kim są giganci polskiej prasy, którym ten cud się objawił? Czy ujrzeli go w drodze z garażu podziemnego z apartamentowcu do garażu podziemnego biurowca, spędzając swoje jedyne pół godziny dziennie, kiedy przy akompaniamencie szmerów z Buddha Baru mają jedyny kontakt z otaczającym światem? Czy może objawił im się w galerii handlowej, gdzie inni śmiertelnicy przychodzą popatrzeć, jak wyglądają rzeczy, na które nigdy nie będą mieli pieniędzy? Jak nie przymierzając do Peweksu trzydzieści lat temu. Czy może boska siła narodowej prosperity uderzyła ich w jakiejś kultowej knajpie, gdzie akurat przyszli z plakietką o treści "Mam zajebistą pracę, możecie się do mnie przyznawać"...
Naprawdę chciałbym, żeby wszystkie te sensacyjne doniesienia były prawdą i dotyczyły całego kraju. Naprawdę szczerze mu tego życzę. Przez ostatnie sześć lat spotkałem na emigracji zbyt wielu ludzi, których największą dumą jest to, że po wyjeździe z Polski, podjąwszy byle jaką robotę, po raz pierwszy w życiu pojechali na wczasy do Hiszpanii, kupili sobie samochód i nie wylecieli z pracy z powodu macierzyńskiego urlopu. Zbyt wielu z nich miałoby udane, szczęśliwe życie, gdyby nie to, że latami mogli o nim tylko pomarzyć. Za granicę wydostały się zaledwie dwa miliony ludzi, reszta została w kraju i przychodzi do współczesnych Peweksów, patrzeć się przez szybę na nieosiągalne frykasy. Może tych trzydziestu koleżków, którzy odnieśli wielki sukces, przeprosi ich za chochlika drukarskiego i zamieści sprostowanie? Jak słowo daję panowie, do cholery, oni nie będą jedli ciastek. Oni nie mają chleba.
Zawsze kiedy ktoś mi wmawia, że świat nie jest taki, jaki jest naprawdę, przypomina mi się autentyczna historia pewnej starszej kobiety, która była dzieckiem w czasie niemieckiej okupacji. Podobno była ładnym dzieckiem i ładnie szła ze swoją matką po warszawskiej ulicy. Zauważył ją esesman, który miał dobry dzień, bo wiadomo, mógł zabić. Dziecko uśmiechało się do niego najładniej jak umiało i pan esesman ze wzruszenia wyciągnął z kieszeni tabliczkę prawdziwej czekolady, wręczając małej Polce. "Schokolade" - powiedział dobrotliwie. Kiedy poszły dalej, jej matka wyrzuciła prezent do kosza. "Mamo, co to znaczy Schokolade?" - pytała się dziewczynka. I wtedy padło zdanie, które warto było zapamiętać na całe życie: "dowiesz się po wojnie".
Chciałbym teraz ubić trochę patosu i zrobić miejsce na coś proporcjonalnie głupiego, ale żadną miarą mi nie wychodzi. Chyba jestem już stary i nie ratuje mnie nawet rosnące zainteresowanie science-fiction, takim choćby jak ta medialna masturbacja urojonym gospodarczym sukcesem. Komuś zależy, byście uwierzyli, że mieszkacie w raju, a wasze życie jest oazą szczęśliwości. Ktoś daje wam mannę z nieba, której nie ma. Nie wiem, co macie zrobić w tej sytuacji. Mogę wam tylko powiedzieć słowa niezdarne, ale najbardziej osobiste, od kiedy prowadzę tę rubrykę: nie pytajcie mnie, co to znaczy "sukces gospodarczy". Odpowiem wam, kiedy skończy się wojna.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina, specjalnie dla Wirtualnej Polski, Piotr Czerwiński Kropka Com