Trud de France
Człowiek ze śrutem w płucach, pozbawiony jądra wyczynowiec, ofiara amfetaminy - oto bohaterowie Tour de France. Na zwycięzcę od stu lat czeka wieczna sława. A dziś także pół miliona dolarów.
03.07.2003 | aktual.: 03.07.2003 11:07
Tom Simpson często powtarzał, że trzynastka to jego szczęśliwa liczba. 13. w piątek urodziły się dwie kobiety jego życia: córka i żona. Trudno było się dziwić, że do 13. etapu Tom Simpson miał specjalny stosunek. Dzień wcześniej metę 12. etapu przejechał jako siódmy i zajmował siódme miejsce w klasyfikacji tamtej - 55. - edycji Tour de France. Był piątek, 13 lipca 1967 r. Największy gwiazdor brytyjskiego kolarstwa, mistrz świata i zwycięzca niezliczonych trofeów Tom Simpson postanowił wygrać ten etap.
Traf chciał, że miał to być najtrudniejszy odcinek Tour de France 1967 roku. Metę wyznaczono na szczycie Mont Ventoux - prowansalskiej góry, która jest postrachem kolarzy. O tej górze słynny francuski filozof Roland Barthes pisał: ,Wypchany szczyt Ventoux jest bogiem Zła, któremu trzeba złożyć ofiarę. Prawdziwy Moloch, tyran cyklistów, nigdy nie wybacza słabym, domaga się niesprawiedliwej daniny cierpień. Ventoux wygląda odrażająco: łysy, jest samym sednem Suchości; jego bezwzględny klimat czyni zeń ziemię przeklętą, miejsce próby dla bohaterów, coś na kształt najstraszniejszego piekła, gdzie kolarz dowie się prawdy o swym zbawieniu".
W potwornym upale półtora kilometra od szczytu Tom Simpson runął z rowerem na ziemię. Choć lekarze pojawili się już po chwili, akcja reanimacyjna nie przyniosła rezultatów. Roland Barthes napisał swój esej o Tour de France w roku 1957. Równo 10 lat później Tom Simpson stał się ofiarą Mont Ventoux. W kieszeniach koszulki kolarza znaleziono trzy fiolki z substancjami pochodnymi amfetaminy. Ventoux ,nie wybacza słabym".
Paryż - Lyon (467 kilometrów)
W tym roku kolarze nie będą się ścigać na Mont Ventoux. Jubileuszowy Tour rozpoczynający się 5 lipca pobiegnie trasą podobną do tej pierwszej sprzed stu lat. Start - tak jak w lipcu 1903 roku - przed podparyską oberżą Reveil-Matin. Finisz jak zawsze na Polach Elizejskich. Poza tym tegoroczny Tour de France to 3427,5 kilometra. 20 etapów do przejechania w 22 dni. Zawodników czeka mordercza wspinaczka na przełęcz Galibier w Alpach (2645 metrów nad poziomem morza), a w Pirenejach - na Tourmalet (2114 metrów nad poziomem morza).
Przez ostatnie sto lat tylko wojny światowe przeszkadzały w organizowaniu tego kolarskiego obłędu. Pięć lat zmarnowanych zostało przez I wojnę światową, następne pięć - przez II, dlatego tegoroczny Tour de France będzie 90. w historii.
Co łączy jedną z największych współczesnych imprez sportowych z rajdem 60 wąsaczy w cyklistówkach, którzy dla niewielkiej wygranej zdecydowali się sto lat temu objechać Francję niemal dookoła, i to w zaledwie sześciu (tak, sześciu!) etapach? Wydawać by się mogło, że poza nazwą - nic. A jednak. Współczesny Tour de France nadal pozostaje imprezą dla szaleńców.
Norman Davies w swym słynnym dziele ,Europa" o genezie TdF pisze niezwykle rzeczowo: "[Wyścig] zrodził się z połączenia kilku zjawisk epoki nowożytnej: koncepcji odpoczynku i rekreacji, organizacji masowego (męskiego) sportu, rozwoju specjalistycznej techniki - w tym przypadku wynalazku linek hamulcowych, przerzutki i gumowych opon - oraz konkurencji wielkonakładowych gazet".
W rzeczy samej. Pomysłodawcą i organizatorem Tour de France był Henri Desgrange, wydawca tygodnika poświęconego motoryzacji i sportom motorowym ,L'Auto". Był świadom, że to rowery, a nie samochody, stają się dobrem powszechnego użytku i to one rozpalają uczucia milionów Francuzów. Nic dziwnego, że tygodnik sportów rowerowych ,Le Vélo" był Desgrange'owi solą w oku. Sprzedawał się dwukrotnie lepiej. Między innymi dlatego, że był patronem rozmaitych wyścigów rowerowych, imprez niezwykle wówczas popularnych. Desgrange miał prosty wybór: albo zwinie się z rynku ze swym pismem, którego tytuł ,L'Auto" tylko zniechęcał miłośników bicykli, albo jakimś bezprecedensowym posunięciem zwróci na siebie uwagę całej opinii publicznej. Wybrał to drugie. Postanowił zorganizować wyścig, jakiego ani Francja, ani świat nie widziały. Wyścig totalny. I tu rzeczowość opisu Normana Daviesa trochę nie wystarcza. Bo Tour de France, choć pomyślany jako sposób na świetną reklamę, od początku był przedsięwzięciem nie z tego świata. Od
początku był niemożliwością, która się udała. Czyli cudem.
Lyon - Marsylia (374 kilometry)
Pierwsze lata TdF musiały być nad wyraz podobne do pierwszych komedii filmowych. Początki nieobarczone nadmiarem regulacji i rutyny sprzyjały nieprzewidzianym sytuacjom. Desgrange żądał tylko, by zawodnicy jechali na swoich rowerach, własnoręcznie je naprawiali i nie jeździli na skróty. Ale skoro przejechanie etapu liczącego 400 lub więcej kilometrów zabierało nieraz i dobę, kolarze - by nie paść z wycieńczenia - musieli chwytać się rozmaitych sposobów. Podjeżdżali pociągami, samochodami, chłopskimi furmankami. Często zresztą mylili trasy.
Kibice robili, co mogli, by pomóc swym faworytom, a zaszkodzić rywalom. Barykadowali drogi. Rozsypywali gwoździe. Bili, gdy było trzeba. Zdarzały się próby otrucia, bywało, że konkurencja groziła pistoletem. W 1904 roku, podczas drugiego TdF, doszło nawet do lokalnych rozruchów, poturbowano cały peleton. Nakaz, by samodzielnie naprawiać sprzęt, też miał swoje ofiary. W 1913 roku Francuz Eugéne Christophe przez 14 kilometrów taszczył swój rower z pękniętym widelcem, by wreszcie w pirenejskiej wiosce znaleźć czynny zakład kowalski. Tu sam musiał przekuć uszkodzony element. Sędziowie przyglądali się bacznie. Choć Christophe dogonił potem peleton, i tak został zdyskwalifikowany, bo przy kowalskim miechu pomagał mu syn kowala.
Do dziś nie za bardzo wiadomo, jak na rowerach bez przerzutek (Desgrange był przeciwny nowinkom) zawodnikom udawało się pokonywać alpejskie i pirenejskie stromizny. Jak byli w stanie wysiedzieć na twardym siodełku podczas podróży po brukowanych i polnych drogach. Jak bez asysty ekip lekarzy, masażystów, trenerów udawało się im pedałować po kilkanaście godzin bez przerwy. No i te wełniane i skórzane stroje. I całkowita obojętność na wymogi aerodynamiki. Trasę pierwszego TdF - ponad 2400 kilometrów - pokonało zaledwie 21 z 60 śmiałków. Zwyciężył Maurice Garin, kominiarz.
Marsylia - Tuluza (423 kilometry)
Romantyczne początki wyścigu były też źródłem legendy. Zakochani w swej narodowej mitologii Francuzi uznali Tour za jeszcze jedną narodową świętość. Pełne emfazy gazety i radio ugruntowały w kibicach wiarę, że zwycięzcy wyścigu to niemal nadludzie. Rangę pół kolarza, pół boga nadano zawodnikom, którzy zwyciężyli pięciokrotnie. Jeszcze nikomu nie udało się zdobyć więcej zwycięstw. Tylko jednemu - milczącemu Baskowi Miguelowi Indurainowi - udało się wygrać pięć razy z rzędu.
Pozostałymi herosami Tour de France są Francuzi Jacques Anquetil i Bernard Hinault oraz Belg Eddy Merckx. Belgowi (wygrywał na przełomie lat 60. i 70.) nadano przydomek ,Kanibal" - konkurenci nie mieli z nim szans. Jego przewaga nad peletonem podczas ucieczek była druzgocąca. Po nim nastała epoka Hinaulta - "Borsuka". Hinault pedałował więcej, niż nakazywał rozsądek. Nie wystarczała mu bezpieczna przewaga czasowa. Pędził, ile mógł. Wyglądało na to, że siły ma tyle, ile sam zechce. Powaliły go dopiero przewlekłe schorzenia ścięgien. Pierwszy z kolarskich herosów Jacques Anquetil (zwycięstwa w latach 60.) otwarcie drwił z praw natury. Powtarzał, że najlepszy trening to whisky, papierosy i kobiety. Zwyciężający w latach 90. Indurain też był na bakier z prawami fizyki. Wielki, zwalisty, ociężały - ledwo mieścił się na siodełku. Nikt nie wie, jakim cudem rower wynosił go pod alpejskie ścianki. Choć przypisywano mu elokwencję godną pirenejskiego drwala, w milczeniu świetnie opracowywał własną strategię. Wielcy
zwycięzcy zwykle budują przewagę odcinkami górskimi - Indurain po mistrzowsku rozgrywał etapy płaskie.
Gdy Roland Barthes pisał swój esej o Tour de France, Anquetil był jeszcze przed swym pierwszy zwycięstwem. Tymczasem Barthes już wtedy przekonywał, że Tour de France staje się we współczesnym świecie powtórzeniem mitu. Homeryckim eposem bohaterskim, nową ,Odyseją". Barthes drwił sobie otwarcie z tej czci, jaką otacza się pedałowanie. Gdyby dożył czasów Grega LeMonda i Lance'a Armstronga, pewnie by zrozumiał, że sprawa jest bardzo poważna.
Tuluza - Bordeaux (268 kilometrów)
W stuletniej historii Tour de France zapisało się tylko dwóch jankesów. Ale zrobili to tak, że chwała całej reszty przybladła. Greg LeMond i Lance Armstrong przypomnieli światu, co znaczą słowa All-American Hero - Amerykański Bohater.
Rok 1985. Nikomu nieznany Amerykanin Greg LeMond zdobywa drugie miejsce w Tour de France - to pierwszy tryumf kolarzy zza oceanu. Tryumfatorem jest wielki Francuz Bernard Hinault, kolega LeMonda z grupy kolarskiej. Podczas wyścigu LeMond musi wykazać się lojalnością wobec lidera grupy, zwalnia, pozwala Hinaultowi zwyciężyć.
W 1986 roku Hinault świadom możliwości grupowego kolegi pomaga rywalom z innych grup zablokować LeMonda. Z wielkiego Hinaulta wychodzi maluczki. Ale zwycięża lepszy, czyli LeMond. Pierwsze w historii zwycięstwo Amerykanina. Ale to jeszcze nie powód, by zostać herosem.
Droga do miana bohatera zaczyna się 21 kwietnia 1997 r., parę miesięcy przed następnym TdF. Greg LeMond wypuszcza się ze szwagrem na polowanie. W porannej mgle dochodzi do tragedii. Szwagier nadziewa LeMonda 40 sztukami myśliwskiego śrutu. Helikopter, klinika leczenia ran postrzałowych. Śruciny trafiają do płuc, w okolice serca, do wątroby, jelit. Stan LeMonda jest krytyczny. Wiele kulek tkwi w ciele kolarza do dziś - próba ich usunięcia byłaby zbyt ryzykowna. Mijają dwa lata, a człowiek ze śrutem w płucach i osierdziu decyduje się na start w Tour de France. I wygrywa - nad w pełni sprawnym Francuzem Laurentem Fignonem. Rok później, w 1990, dla potwierdzenia swej legendy wygrywa jeszcze raz. Tour de France po raz kolejny udowadnia, że jest świętem szaleństwa. Zwycięstwem marzeń nad rozsądkiem.
Bordeaux - Nantes (425 kilometrów)
To wspaniałe bohaterstwo Grega LeMonda pozwala francuskiemu wyścigowi rosnąć dalej i coraz bardziej przyćmiewać inne wielkie wyścigi kolarskie - Vuelta a EspaEa i Giro d'Italia. Przychodzi epoka Induraina - pięć wygranych po kolei. Coraz dłuższe są trasy wyścigu. Coraz więcej pieniędzy od sponsorów i z praw do transmisji. I coraz silniejsza presja. Żaden kolarz nie ukrywa, że przejechanie Tour de France jest potwornym wysiłkiem.
Lance Armstrong pisze w wydanej w 2000 roku autobiografii: ,Negujesz wszystkie bóle i dolegliwości, bo musisz dokończyć wyścig. To sport polegający na samoudręczeniu. Jesteś na rowerze cały dzień, w każdej pogodzie i w każdych warunkach. Na bruku, żwirze, błocie, wietrze, deszczu, nawet gradzie. I nie poddajesz się bólowi. Wszystko boli. Twoje plecy bolą, twoje stopy bolą, twoje ręce bolą, twoja szyja boli, twoje nogi bolą i oczywiście boli cię tyłek".
Śmierć Toma Simpsona nie była przypadkowa. Serce podkręcone amfetaminą nie wytrzymało nadludzkiego wysiłku. 30 lat po tamtej tragedii nikt po amfetaminę nie sięga. Ale ilu kolarzy sięga po inne środki dopingujące, tego nie wiadomo. Wiadomo, że w 1998 roku Tour de France o mało nie zostałby przerwany. W samochodzie grupy kolarskiej Festina (zegarki - po łacinie: "spiesz się") znaleziono potężną ilość erytropoetyny (to substancja hormonalna pod- nosząca ilość krwinek czerwonych, a tym samym wydajność organizmu). Rozpoczęły się przeszukania w pokojach zawodników, przesłuchania lekarzy. Jedna po drugiej wycofywały się grupy kolarskie. Peleton zastrajkował. Wyścig dokończono w atmosferze skandalu. Zawalił się prestiż Tour de France.
Nantes - Paryż (471 kilometrów)
Na ratunek przybył Lance Armstrong. "Chcę umrzeć jako stulatek, zjechawszy rowerem z alpejskiej stromizny z prędkością 120 kilometrów na godzinę, z amerykańską flagą na plecach i gwiazdą Teksasu na kasku" - od tych słów Armstrong zaczyna autobiografię. Od wyścigu w 1999 roku Amerykanin nie ma sobie równych. Zgarnął cztery zwycięstwa z rzędu. Jeśli wygra także w tym roku, stanie się piątym herosem Tour de France.
Bohater naszych czasów! Prasa uczyniła zeń niemal boga, organizatorzy TdF zapewne nawet uwierzyli w jego boskość. W 1996 onkolodzy dawali mu 40 procent szans na przeżycie. Rak jądra z przerzutami do płuc i mózgu. Przed rakiem Armstrong zdążył zostać kolarskim mistrzem świata i wygrać wiele mniejszych wyścigów. Trzy lata po operacjach, chemioterapii i naświetlaniu 28-letni Teksańczyk zdobywa największe kolarskie trofeum. W autobiografii opowiada, jak przejeżdżanie na rowerze po 30 tysięcy kilometrów rocznie pozwoliło jego organizmowi wygrać z rakiem. Jak bezustanny trening pozwolił mu odzyskać formę. Zachowane przed kuracją nasienie pozwoliło mu z kolei zostać ojcem trojga dzieci. I szczęśliwym mężem, oczywiście. Powtarza, że rak był najlepszą rzeczą, jaka spotkała go w życiu. Dzięki niemu wyznaczył sobie sens i cel.
Trudne pytania, jak udało mu się osiągnąć taką formę bez wspomagania dopingiem, obracają się przeciw dziennikarzom. Przeciw wątpiącym. Opinia publiczna uwierzyła, że w wypadku Armstronga doszło do czegoś na podobieństwo zmartwychwstania.
Sam Armstrong, zatwardziały ateista, przekonuje, że dokonał tego własną wolą i pracą. Że dokonał tego, opierając się na amerykańskich wartościach. Francuzi, zwłaszcza teraz, gdy niechęć do Ameryki sięga zenitu, są nieco bardziej sceptyczni. Ale rozumieją, że - cudowny czy też nie - sukces Armstronga pomaga im uczynić z wyścigu kolarskiego świętość. Rękami buńczucznego jankesa wznoszą kolejny pomnik wielkiej Francji. Oni pozwolą mu zapewne wygrać i zostać nieśmiertelnym herosem. On w zamian ocali Tour de France od oskarżeń, że jest to wspierana dopingiem komercyjna impreza, na której przede wszystkim zarabia się pieniądze.
MARCEL ANDINO VELEZ