Totalizator demoralizator

Na początku lat dwudziestych XIX w. urządzano wyścigi koni na ziejącej pustkami ulicy Marszałkowskiej, potem za Łazienkami, a od 1841 r. za rogatkami mokotowskimi. Dziś na Służewcu bomba ani drgnie. Czyżby nastąpił koniec wielowiekowej tradycji warszawskich gonitw?

28.06.2006 | aktual.: 28.06.2006 11:16

Antoni Felicjan Nagłowski w liście do księcia Antoniego Suligowskiego tak pisał 26 lutego 1777 r. o pierwszym wyścigu w mieście: „Zakłady angielskim sposobem zjawiają się i wchodzą w modę; odprawił się tu kurs konny od Woli począwszy aż do Ujazdowa, koń ministra angielskiego zwał się »Juliusz Caesar«, a koń J.W. Rzewuskiego, ministra, »La Belle«. Ta piękna bestialska amazonka ubiegłszy zwyciężyła kusego angielczyka. Zakłady między państwem i partykularnymi kilka tysięcy dukatów przechodzą. Igrzysko to było brillant. Zjazd ledwo nie pół Warszawy, a okazale co do magnatów i dam. Zasmakowała inwencja, będzie tych zamachów na worek polski, z którego na końcu zapewne się rozbiegną grosze. Celui rit, qui rit a la fin” (ten się śmieje, kto się śmieje ostatni).

Trafnie przewidywał autor XVIII-wiecznej epistoły – rzeczywiście rozbiegły się grosze z niejednego worka warszawiaka. Za rogatkami mokotowskimi zbudowano amfiteatry dla publiczności wokół hypodromu. Spodziewano się widocznie wielkiego natłoku gapiów już na inauguracji, bo teren ogrodzono szrankami linowymi, a rozstawieni żandarmi i dozorcy policyjni pilnowali porządku. Apelowano też do widzów, żeby hałasami nie płoszyli koni. Zainteresowanie było rzeczywiście ogromne, bo reporter „Kuriera Warszawskiego” odnotował w swojej relacji, że „połowa ludności miasta pospieszyła za rogatki”.

Dziennikarz nie podał, ile wygrali ci, którzy w zakładach między sobą postawili na Lady Stanhope, zdobywczynię pierwszego miejsca, ale pewne jest, że od początku zakłady i perspektywa dużej wygranej stały się magnesem ściągającym w sezonie rzesze widzów.

Od początku też stały się wyścigi terenem spotkań warszawskiej socjety i okazją do zaprezentowania wytwornych toalet i powozów. Henryk Sienkiewicz nazwał je „jarmarkiem próżności ludzkiej albo inaczej mówiąc warszawsko-angielskiego szyku”. „Piękności kobiet, ich barw, kolorów opisywać nie będę, za słabe moje pióro” – droczył się z czytelnikami. „Emablowano damy w powozach, ważono dżokejów, zakładano się, wygrywano i przegrywano, rozmawiano we wszystkich językach z wyjątkiem polskiego, unoszono się nad łydkami dżokejów, które rzeczywiście przypominały patyki poobszywane w łososiową skórę, słowem, bawiono się doskonale”.

Tak było od początku. Zawsze najlepiej poinformowany „Kurier Warszawski” pisał w połowie czerwca 1850 r., że „na wyścigi zaczęte przy pogodzie, a skończone przy ulewnym deszczu, niemiłosiernym niszczycielu owych tylu świetnych i gustownych strojów, jakie ukazały się na wczorajszym zebraniu obecnych” zjechało 55 karet, 370 powozów, 290 dorożek, 3 omnibusy, 25 steinkellerek (rodzaj dyliżansu), 114 osób konno, a pieszo przyszło 12 tys. ludzi. W późniejszych latach mniej rachowano liczbę publiczności, która nieodmiennie dopisywała na wyścigach, więcej natomiast wpływy z totalizatora, które od czasu jego wprowadzenia w 1880 r. stale rosły, ku zadowoleniu Towarzystwa Wyścigów Konnych. Ono właśnie, biorąc zawsze swoje 10 proc., było tym – jak przewidywał Nagłowski – „który śmieje się na końcu”.

W 1896 r. postawiono płoty mające „uniemożliwić komunikację publiczności ze stajniami”. Niewiele to dało, bo w trzy lata później prasa znów ubolewała nad demoralizacją chłopców stajennych, rekrutujących się ze wsi, a wciąganych w „podejrzane interesa”. „Parę sezonów wystarcza, żeby głupich, ale potulnych Wojtków i Bartków zmienić w lampartów” – pisano w „Prawdzie” pod koniec wieku.

„Nie ma takiej metody, która pozwoliłaby dużo wygrać; jest tylko taka, która pozwala mało przegrać” – autorem tej maksymy był dr Julian Ochorowicz (filozof, publicysta, znany wynalazca, zajmujący się także parapsychologią). Zamieścił ją wśród innych, równie błyskotliwych, aforyzmów w broszurze zatytułowanej „Fizjologia wyścigów w ich stosunku do krajowej hodowli koni” (1897 r.). Główna teza publikacji: działalność Towarzystwa Wyścigów Konnych, powołanego przecież do poprawy hodowli koni w kraju, bardziej niż spełnieniu tego celu sprzyja rozwinięciu gier hazardowych.

„Totalizator, pomimo oburzenia, jakie wywołuje, nie przestawał pompować monety z kieszeni maluczkich i możnych. Warto by jednak przedsięwziąć coś na serio przeciwko tej niebezpiecznej i niemoralnej zabawie!” – takimi słowy zamknął sezon 1900 r. kronikarz „Tygodnika Ilustrowanego”. Wyrzekanie na demoralizatora, jak felietoniści nazywali czasem totalizator, było stałym tematem felietonów i kronik w czasopismach schyłku XIX w. „Plac wyścigowy zmienił się od lat kilku w arenę spekulacyjną, spekulacja zaś ta, najczęściej przez biedaków i małoletnich uprawiana, rujnuje niejednego, a demoralizuje wszystkich”.

W roczniku 1894 „Tygodnika Ilustrowanego” znaleźć można wzmiankę o młodym człowieku, który stanął przed sądem oskarżony o kradzież z ojcowskiej kasy 250 rubli (przegrał je na Polu Mokotowskim). Jakiś czas później ten sam periodyk pisał o numerowym z Hotelu Niemieckiego, który przywłaszczył sobie z hotelowych pieniędzy 112 rubli i przerżnął je w totka.

Dzięki totalizatorowi wyścigi stały się bardzo popularne, ale też i bardziej plebejskie. Przedtem były ekskluzywną rozrywką ludzi z wyższej sfery, teraz pod koniec wieku stały się namiętnością pospólstwa. „W totka dziś więcej szewc przegra, niż dżentelmen wygra” – oto obiegowa opinia z tych lat.

Niektórzy zgrywali się dosłownie do gołej skóry. „Znałem młodzieńców – wspominał kronikarz „Kłosów” – którzy w ataku gorączki totalizatorskiej dla pozyskania funduszu na igraszkę z fortuną sprzedawali prawie całą garderobę i pościel, aby rozpamiętywać potem klęski finansowe... śpiąc na barłogu”. Podobnie twierdził Aleksander Świętochowski jako „Poseł Prawdy”: „Niektórzy totalizatorowicze z Pola Mokotowskiego starając się o uśmiech Fortuny wyścigowej sprzedawali na te zaloty zimowe palta i spodnie”. Moralizowanie nie odstręczało graczy, prasa więc z kolei zajęła się oszustwami, które w późniejszych latach rozpleniły się na wyścigach. Dziennikarze wietrzyli wszędzie machlojki, czemu dał wyraz Wiech, pisząc w jednym z przedwojennych felietonów, że „na ogół winę przegranej przypisuje się najchętniej zmowie jeźdźców, trenerów, właścicieli stajni, a nawet inteligentnych koni”. Machlojki demaskowała prasa. W 1928 r. „Rzeczpospolita” drukowała cykl artykułów „Z tajemnic strategii wyścigowej” i „Sztuki magiczne na
torze wyścigów”. Pokazywano w nich, jak wyciąga się pieniądze od naiwnych graczy z błogosławieństwem dyrekcji Towarzystwa Zachęty do Hodowli Koni urządzającego wyścigi. Powinno ono – wołano raczej nadaremnie – zapobiegać oszustwom polegającym na planowaniu wygranych przez fuksy najmniej obstawiane przez publiczność, a wysoko przez wtajemniczonych, co dawało tym ostatnim krociowe zyski. Jeden z takich wtajemniczonych – pisano – „kupił sobie wcale niezły mająteczek ziemski, drugi wielką kawiarnię w Warszawie”.

„Istnieje – pisał zaglądający za kulisy wyścigów dziennikarz – cała grupa doradców, inaczej – łączników między stajnią a publicznością (...). Pantoflowa poczta działa niezwykle sprawnie; typy rzucane przez doradców wędrują z ust do ust i ostatecznie są tak obstawione, że fuks musi być pewny wysokiej wypłaty. O to właśnie chodzi wtajemniczonym; gdy dostaną raport od strony kas, że wszystko w porządku, bieg może się rozpocząć i wówczas niech publiczność krzyczy, niech parkan wyłamuje, niech urąga dyrekcji Towarzystwa, niech głośno mówi o grandzie, klika przyjmuje to nader obojętnie”.

Zastanawiano się, co zmieni się w strukturze, charakterze i klimacie wyścigów warszawskich, gdy zostanie zbudowany nowy tor wyścigowy. Bowiem gonitwy przeniesiono na Służewiec. Po raz pierwszy – w sierpniu 1939 r. po czteroletniej budowie toru. Ale wnet wybuchła wojna i zaczął się nowy rozdział dziejów Polski.

Stanisław Milewski

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)