Test wierności Ewangelii
To będzie trudna końcówka Wielkiego Postu. Sprawy, którą ujawnia "Gazeta Wyborcza", nie da się zamieść pod dywan czy zlekceważyć. Tym bardziej, że nie jest ona nowa. Informacje o niej chodziły po Polsce od kilku miesięcy. Próbowali wymusić jej załatwienie - bez udziału mediów - politycy, dziennikarze, duchowni. I nic się nie wydarzyło.
10.03.2008 07:33
Ksiądz przez wiele lat wykorzystywał seksualnie chłopców, a informowani o tym, od samego początku hierarchowie nie zrobili nic, by zgodnie z prawem kanonicznym i karnym doprowadzić do tego, by człowiek ten nie tylko przestał nosić sutannę, ale i najbliższe lata spędził w więzieniu. Więcej nie zrobili nawet nic, żeby przestał on krzywdzić dzieci, które i tak były już wystarczająco skrzywdzone. A wszystkich, którzy chcieli tę sprawę załatwić uciszano. Ksiądz-pedofil (a w zasadzie efebofil czy homoseksualista) nadal pełnił ważne funkcje, zajmował się młodzieżą, zbierał nagrody i pochwały.
Sprawę opisała po wielu latach "Gazeta Wyborcza". I chwała jej za to. Nie ma co wyciągać terminów, dat, odległości od świąt, by jej przyładować. Na takie informacje nie ma dobrego momentu, a gdyby sprawa została załatwiona w odpowiednim momencie, czyli wtedy, gdy do kurii dotarły pierwsze informacje - to w ogóle nie byłoby sprawy. Tak się jednak nie stało. I dlatego, a nie z woli niedobrych, bo lewicowych czy liberalnych mediów doszło do skandalu. Nie do nich trzeba mieć pretensje o to, że Wielki Post 2008 roku zostanie zakłócony. Odpowiedzialność za to ponoszą ci, którzy nie załatwili sprawy, gdy można to było zrobić, którzy doprowadzili do skandalu. Skandalu, którego istotą jest fakt, że po raz kolejny okazało się, że dla chronienia interesów jednego księdza można poświęcić i poświęca się interesy dzieci i młodzieży. A robią to biskupi, którzy powinni chronić swoje owieczki, szczególnie te najmłodsze przed wilkami, które udają pasterzy. Zamiast tego chronili wilki i pozwalali im przez lata grasować wśród
niewinnych.
Na szczęście znaleźli się i tacy duchowni, którzy sprawy nie odpuścili. Dominikanin o. Marcin Mogielski, chociaż niewątpliwie ma świadomość, jak bardzo zaszkodzić mu może odwaga w tej kwestii, przez lata zrobił wiele, by sprawę zakończyć i wyjaśnić. Nie poszedł z nią od razu do mediów, próbował załatwiać ją inaczej. Ale się zwyczajnie nie dało. Był ignorowany, odsyłany, ośmieszany i szkalowany. Ale realizował to, co zrealizować powinien, czyli spełniał to do czego został powołany. Jego zadaniem, jako kapłana i zakonnika, nie jest bowiem wierność interesom korporacyjnym, ale wierność Chrystusowi i Jego Mistycznemu Ciału. A w tej konkretnej sytuacji ta wierność przejawia się w odwadze wystąpienia przeciwko tym, którzy nie dorośli do własnego powołania, do własnej funkcji w Kościele. Odwadze obrony najsłabszych i najmniejszych, za którymi inni się nie ujmują.
Co będzie dalej? Prawdopodobnie niewiele. Ksiądz, o którym mowa przeniesiony na emeryturę, a w najlepszym razie wydalony ze stanu duchownego (tak jak nakazują istniejące kościelne normy działania w takich sytuacjach, gdy podejrzenia zostaną potwierdzone). Jednocześnie jednak słychać będzie o atakach liberalnych mediów na Kościół, o złym momencie, o braku miłosierdzia czy też o niezrozumienie szlachetnych intencji duchownego. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przewidzieć, że część mediów katolickich będzie milczeć, a inna - weźmie się za obronę kogoś, kto nie jest wart obrony, i kto powinien przebywać w więzieniu (nawet jeśli tylko część z przypisywanych mu czynów będzie prawdziwa) od dawna wydalony ze stanu kapłańskiego. Jeśli zaś Stolica Apostolska zadziała to sprawa umilknie i zostanie uznana za załatwioną. Tyle tylko, że załatwiona wcale nie będzie. Bo odpowiedzialność za to, co działo się przez lata w archidiecezji szczecińsko-kamieńskiej ponosi nie tylko duchowny, o których mowa, ale również - w nie
mniejszym stopniu - jego przełożeni, także ci, którzy pełnią już funkcje biskupie w innych miejscach kraju. Oni także powinni, by sprawa została załatwiona, ponieść konsekwencje swoich zaniedbań, które są grzechem (w najlepszym razie i przy najłagodniejszej interpretacji) zaniedbania. Tak się jednak zapewne (obym się mylił) nie stanie. Już sama sugestia tego, że ktoś powinien odpowiadać za swoje decyzje zostanie uznana za atak na Kościół i odrzucona. Ci zaś, którzy je zgłoszą ogłoszeni zostaną zdrajcami Kościoła, renegatami i zapewne rozwodnikami i alkoholikami.
A szkoda, bo tylko pełne wyjaśnienie tej sprawy, połączone z konsekwencjami kanonicznymi dla tych, którzy nie wypełnili swojego powołania w sposób należyty, może rzeczywiście przyczynić do obrony Kościoła. Tylko odpowiedzialne, sprawiedliwe i miłosierne wobec ofiar działania mogą pokazać, że korporacyjna solidarność ustępuje przed chrześcijańską, czy zwyczajnie ludzką moralnością. Że dobro ofiar jest istotniejsze niż dobro (zresztą pozorne) instytucji i jej funkcjonariuszy. Chciałbym wierzyć, że jest to możliwe, że jutro, pojutrze, za tydzień czy miesiąc - padnie słowo "przepraszam" z ust tych, którzy bronili osób obrony niegodnych, że hierarchowie znajdą w sobie dość odwagi, pokory i honoru, by ponieść konsekwencje swoich działań. I że świeccy będą mieli dość odwagi, by ich do tego zdopingować, by to - jeśli trzeba będzie - wymusić.
Chciałbym uwierzyć, że jest to możliwe, że Kościół w Polsce nauczył się czegoś na błędach Kościoła w Irlandii i Stanach Zjednoczonych, ale jakoś nie potrafię. Dziś modlę się o to, bym się w tej sprawie mylił. Gorąco i szczerze. I o taką modlitw proszę wszystkich wierzących. Bo ta sprawa jest kolejnym testem prawdy i wierności Ewangelii, którego polski Kościół może nie zdać.