PolskaŚmierć spadła na nich

Śmierć spadła na nich

Co najmniej dwoje Wielkopolan zginęło pod dachem budynku, w którym odbywały się Międzynarodowe Targi Gołębi Pocztowych. Waldemar Czapracki z Bolewic i Renata Ludwiczak zginęli idąc po nagrodę w konkursie...

Śmierć spadła na nich

30.01.2006 | aktual.: 30.01.2006 08:16

Waldemar Czapracki z Bolewic w momencie, gdy spadł dach, szedł właśnie odebrać nagrodę. Razem z żoną prowadził firmę, która zajmuje się handlem elektronicznymi urządzeniami badającymi trasy przelotów gołębi. Towarzyszył mu szef firmy z Holandii oraz tłumaczka Renata Ludwiczak – mieszkanka Jastrzębska Starego koło Nowego Tomyśla. Wszyscy zginęli. Żona Waldemara Czaprackiego została na stoisku. Przeżyła. – W sobotę zadzwoniła do nas, że jest cała i zdrowa, jednak nie wiedziała, co dzieje się z jej mężem. Dzwoniła do męża, ale nie odbierał komórki, bezskutecznie go szukała – mówił nam szwagier zmarłego, Adam Napierała. – Mój brat pojechał pomóc siostrze. Całą noc jeździli od szpitala do szpitala, szukali nazwiska na wywieszonych listach. Do końca wierzyliśmy, że przeżył. Waldemar Czapracki osierocił 16-letniego syna i 20-letnią córkę. Renata Ludwiczak miała dwie córeczki.

Przeżyli, bo wrócili

W strachu i niepewności żyło znacznie więcej osób z Wielkopolski. Do Katowic wyjechało 26 hodowców gołębi należących z Nowego Tomyśla. Większość wróciła do domów już w piątek lub rano w sobotę. Tylko czterech postanowiło zostać dłużej. Cudem przeżyli. Jak nam się udało ustalić podczas rozmowy z Tadeuszem Zalewiczem, prezesem Koła w Nowym Tomyślu, mężczyźni tuż przed zawaleniem opuścili targowe hale.

Uciekli przed śmiercią

Hodowcy gołębi z okręgu ostrowskiego opuścili wystawę na dwie godziny przed wypadkiem. Informacja o tragedii dotarła do nich, gdy wjeżdżali już do Wielkopolski. – Ptaki, które prezentowaliśmy, zostawiliśmy. Mieliśmy wrócić po nie w niedzielę – mówi Kazimierz Stęczniak, prezes zarządu Związku Hodowców Gołębi Pocztowych w Ostrowie. – Gdyby do wypadku doszło wcześniej liczba ofiar byłaby dużo większa. W południe nie było tam, gdzie szpilki włożyć. Prawdopodobnie jednak niektórzy hodowcy na wystawę udali się prywatnymi samochodami. Wczoraj próbowano bezskutecznie dodzwonić się do jednego z nich. Według Romana Nowaka, wiceprezesa Okręgu Leszczyńskiego Polskiego Związku Hodowców Gołębi Pocztowych, z leszczyńskiego mogło w katowickiej wystawie uczestniczyć około 300 hodowców. – Nie mam żadnych sygnałów, że ktokolwiek nie wrócił – informuje Nowak, który sędziował podczas katowickiej wystawy.

Wszystko trwało sekundy

W zawalonej hali był Zygmunt Maśnica z Karpicka, prezes okręgu poznańskiego. – Wszystko trwało dosłownie 20 sekund – relacjonuje. – Znajdowaliśmy się blisko wyjścia, gdy słyszeliśmy trzask i krzyki ludzi. Wszyscy instynktownie zaczęli kierować się do wyjścia. Ktoś zaczął wybijać szybę w bocznych drzwiach. Przez to wyjście uciekło około 50 osób, głównie z okręgu poznańskiego. Uratowało nas to, że nad pomieszczeniem znajdował się strop, na którym zatrzymał się spadający dach. – Zygmunt Maśnica miał odebrać nasze gołębie – mówi Jerzy Dymitrowski, szef wolsztyńskiej sekcji Polskiego Związku Hodowców Gołębi Pocztowych. – W sobotę o 17.20 zadzwonił z informacją, że już po gołębiach. W pierwszej chwili pomyślałem, że je rozkradli, ale Zygmunt powiedział, że nie o gołębie chodzi, a o ludzi, którzy zostali pod zawalonym dachem.

Ja tam byłem...

- W zasadzie żyję tylko przypadkiem – chciałem kupić ozdobnego gołębia od hodowcy, którego stoisko było zaledwie 12 metrów od wyjścia – opowiada Krystian Pędziński, hodowca gołębi z Łęgowa koło Wągrowca. – Kiedy usłyszałem pierwszy trzask, niemal automatycznie pobiegłem do wyjścia. W kilka sekund później, już przed budynkiem, odwróciłem się i zobaczyłem jak gmach zapada się w sobie. Roman Kaczmarek ze Śremu uratował się, kryjąc między rurami podtrzymującymi strop. W ciemnościach, ale bez obrażeń wydostał się z zawalonej hali. Z pilskiego okręgu na targi do Katowic pojechało 18 hodowców. Były z nimi rodziny i znajomi; w sumie około 50 osób. W momencie tragedii Wiesław Chyła, prezes okręgu, był już w hotelu. – Wyszliśmy z bratem z hali około godziny 13.30. Pierwszy był telefon z Piły, od rodziny. To wtedy dowiedziałem się o tym, co się stało w hali. Pierwsza myśl: co z resztą naszych? Czy zdążyli wyjść, wyjechać? Na szczęście byli już w drodze do Piły...

Marzena Nowak

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)