Siły USA gotowe do uderzenia w Iraku. Ale to nie będzie łatwa operacja
Drony, myśliwce uderzeniowe, pociski manewrujące - pozornie USA dysponują w pobliżu Iraku wystarczającymi siłami, by powstrzymać sunnickich rebeliantów przed marszem na Bagdad. Jednak eksperci podkreślają, że ewentualna akcja militarna będzie operacją niezwykle skomplikowaną.
18.06.2014 | aktual.: 18.06.2014 08:50
W ostatnich dniach Pentagon rozlokował na wodach Zatoki Perskiej grupę okrętów wojennych, które czekają jedynie na rozkaz do rozpoczęcia operacji przeciwko dżihadystom z Islamskiego Państwa Iraku i Lewantu (ISIL). Trzon zespołu stanowi atomowy lotniskowiec USS George H.W. Bush z myśliwcami uderzeniowymi F/A-18 Hornet i Super Hornet na pokładzie.
Lotniskowcowi towarzyszy krążownik rakietowy USS Philippine Sea i niszczyciel USS Truxtun. Obie jednostki są uzbrojone m.in. w pociski manewrujące Tomahawk, zdolne do precyzyjnego rażenia celów daleko w głębi lądu. W poniedziałek do zespołu dołączył okręt desantowy USS Mesa Verde z 550 żołnierzami piechoty morskiej i samolotami pionowego startu i lądowania MV-22 Osprey na pokładzie.
Jakby tego było mało, USA posiadają w regionie kilka baz, z których operować mogą samoloty bezzałogowe MQ-1 Predator i MQ-9 Reaper. To właśnie te drony, uzbrojone w pociski kierowane powietrze-ziemia AGM-114 Hellfire, stanowią główny oręż w walce m.in. z talibami w Pakistanie i Afganistanie.
Ryzyko niewinnych ofiar
Byli wojskowi, z którymi rozmawiał "Washintgon Post", wskazują, że teoretycznie USA mają wystarczający wachlarz środków militarnych, by skutecznie wesprzeć szyickie władze w Bagdadzie i zatrzymać ofensywę islamistów. Ale potencjalna kampania bombardowań będzie o wiele trudniejsza, niż może się to z pozoru wydawać.
Eksperci podkreślają, że bojowników ISIL łatwo będzie wziąć na cel, jeśli będą kontynuować swoją ofensywę wzdłuż głównych dróg i innych odkrytych szlaków. Problem pojawi się, gdy sunniccy rebelianci postanowią umocnić się w zdobytych w ostatnich tygodniach miastach. Wtedy amerykańskie naloty będą niosły ze sobą ogromne ryzyko wielu ofiar cywilnych.
Sprawy komplikuje fakt, że prezydent Barack Obama wyklucza użycie personelu wojskowego w działaniach lądowych na irackim terytorium. To oznacza, że nie będzie komu zbierać informacji wywiadowczych i oznaczać celów dla amerykańskiego lotnictwa - lub będzie to robione w bardzo ograniczonym stopniu. Tragiczne incydenty w Afganistanie i Pakistanie pokazują aż nazbyt dobrze, jak ciężko jest odróżnić nieregularne siły rebeliantów od ludności cywilnej. A każda niewinna ofiara będzie wykorzystywana propagandowo przeciwko Ameryce.
Brak koordynacji bombardowań z ziemi spowoduje, że Pentagon będzie musiał polegać na zwiadzie lotniczym i satelitarnym oraz informacjach dostarczanych przez irackie wojsko. Według byłych wojskowych, z którymi rozmawiał "Washington Post", to jednak nie zapewni pożądanej precyzji uderzeń. Zatem rozmieszczenie personelu lądowego może okazać się konieczne, co niesie ze sobą dodatkowe ryzyko.
Sojusznicy nie użyczą baz?
Kolejnym kluczowym problemem może być brak zgody regionalnych sojuszników USA na wykorzystanie ich instalacji militarnych do przeprowadzenia akcji w Iraku. Amerykanie utrzymują silną obecność wojskową na Bliskim Wschodzie i wykorzystują bazy w Kuwejcie, Katarze czy Bahrajnie. Szkopuł w tym, że są to sunnickie monarchie, z zasady niechętne szyickim władzom w Bagdadzie i oskarżające je o marginalizowanie sunnitów oraz podsycanie sekciarskiego konfliktu.
Tak więc arabskie szejkanaty będą raczej niechętne wykorzystaniu ich baz do udzielenia militarnej pomocy irackiemu rządowi. Bez tych lotnisk Amerykanie nie będą mogli użyć swoich dronów. Sprzeciw interwencji nad Eufratem i Tygrysem już wyraziła Arabia Saudyjska.
W tej sytuacji ratunkiem może okazać się Turcja. Choć relacje Ankary z Waszyngtonem nie są ostatnio najlepsze, to łatwiej będzie ją namówić do udostępnienia baz wojskowych. Tym bardziej, że bojownicy z ISIL zajęli konsulat Turcji w Mosulu, porywając dziesiątki tureckich obywateli. Niemniej jednak "Washington Post" sygnalizuje, że sprawa wcale nie jest przesądzona.
Hornety i Tomahawki czekają na rozkaz
Na razie Obama wzmocnił ochronę ambasady USA w Bagdadzie do 275 żołnierzy oraz ewakuował część personelu dyplomatycznego w bezpieczniejsze rejony. Jeśli sytuacja w Iraku będzie się pogarszać i zagrożona zostanie sama iracka stolica, amerykański prezydent może nie mieć wyjścia i będzie musiał wydać rozkaz przeprowadzenia operacji militarnej.
W każdej chwili, niezależnie od woli regionalnych sojuszników, do akcji wkroczyć mogą myśliwce uderzeniowe F/A-18 Hornet i Super Hornet startujące z lotniskowca USS George H.W. Bush. A gdyby to nie wystarczyło, w odwodzie znajdują się pociski manewrujące Tomahawk. Może się okazać, że Predatory i Reapery wcale nie będą potrzebne.
Źródło: "Washington Post", WP.PL