Rosyjskie puzzle. Moskwa rozbija projekt integracyjny UE w państwach byłego ZSRR
Nie tylko Ukraina stoi dziś w geopolitycznym rozkroku pomiędzy Rosją a Europą. W cieniu wydarzeń na Majdanie ważą się losy Armenii i Mołdawii. Gazowy szantaż, wizowe restrykcje, handlowe sankcje - to tylko niektóre karty z talii nacisków stosowanych przez Moskwę. O tym, dlaczego Rosja wygrywa z Unią Europejską bój o państwa byłego ZSRR, pisze dla Wirtualnej Polski Robert Cheda.
11.02.2014 | aktual.: 18.04.2014 12:16
Wbrew pozorom strategicznym celem Rosji nie jest odtwarzanie ZSRR, tylko zwycięstwo w geopolitycznej konkurencji z UE dla przetrwania w XXI w. Dlatego obecna polityczna gra Moskwy nie ogranicza się jedynie do Ukrainy i ma szerszy zasięg. Świadczy o tym fakt, że gdy uwaga światowych mocarstw koncentruje się na kijowskiej próbie sił, w tym samym czasie Rosja bez przeszkód układa własne puzzle w Armenii i Mołdawii.
O co walczy Rosja?
Kiedy w ubiegłym roku dyrektor Moskiewskiego Centrum Carnegie Dmitrij Trenin prezentował strategię Rosji na obszarze byłego ZSRR, potwierdził że nie można dalej traktować Wspólnoty Niepodległych Państw, jako jednolitego regionu.
W perspektywie 2020 r. pogłębi się trwający od lat proces podziału tej strefy na mniejsze regiony: Europy Wschodniej (Białoruś, Ukraina, Mołdawia), Południowego Kaukazu (Gruzja, Armenia, Azerbejdżan) i Azji Środkowej. Dystans między nimi będzie jedynie wzrastał i jest to właściwie na rękę Rosji, bo swoje interesy w każdym z nich będzie miała tylko ona, jako gracz kluczowy.
Tylko Rosja zajmuje bowiem transregionalne, euroazjatyckie położenie. I tylko Rosja pretendować może na rolę centrum siły, pomiędzy innymi geopolitycznymi konkurentami na tym obszarze, za jakie uznaje dziś Unię Europejską i Chiny.
Jednak, aby stać się takim centrum siły Moskwa potrzebuje sojuszników pośród stolic byłego imperium. Można stąd wysnuć wniosek, że z rosyjskiego punktu widzenia narodowym interesem jest wzmocnienie kosztem takich partnerów, a nie odwrotnie. Pragmatyczny Władimir Putin nie zamierza bawić się w filantropa. Tylko wzmocniona w ten sposób Rosja może wziąć skuteczny udział w dalszej, globalnej grze. Dlatego celem nie może być odbudowa mitycznego ZSRR, w którym nierównoprawni jeśli chodzi o siłę i wielkość sojusznicy, mieliby równe z Rosją prawo współdecydowania. Taki układ jest Moskwie niepotrzebny.
Wychodząc z takiego założenia Władimir Putin przyczynił się walnie do powstania dwóch wielostronnych struktur: Organizacji Układu Zbiorowego Bezpieczeństwa (OUBZ) i Związku Celnego, który od 2015 r. ma przekształcić się w Eurazjatycki Związek Gospodarczy.
W końcu potrzebna jest płaszczyzna, na jakiej Moskwa dokona próby zdominowania partnerów z WNP. Pierwszej z organizacji, o charakterze wojskowo - politycznym sami Rosjanie nie traktują chyba zbyt poważnie, aczkolwiek może się przydać, bo daje prawne możliwości ingerencji wojskowej na terytorium państw członkowskich. Ale to oczywiście ostateczność, bo współcześnie siła wojskowa, choć nieodzowna, ustępuje miejsca sile gospodarczej.
Co innego Związek Celny, którego założenia przewidują swobodny przepływ kapitałów i towarów. A w tych dziedzinach Rosja ma nadzieję na sukces, bo czy można porównać jej gospodarkę i PKB z parametrami Białorusi lub nawet Ukrainy?
Stąd nieustanne naciski Moskwy na tych, którzy choćby się wahają, jaki wybrać kierunek integracji w tej dziedzinie. Bo jeśli Związek Celny jest instrumentem rosyjskiej gry w zwiększenie własnych możliwości, to jej strategicznym celem jest skuteczna rywalizacja ekonomiczna i geopolityczna z UE i Chinami, która zadecyduje o być albo nie być Rosji w globalnej polityce XXI w. Stawka jest więc z punktu widzenia Rosji nie tyle ogromna, co zasadnicza. Dlatego też wszelkie rosyjskie zapewnienia o równoprawnym partnerstwie i wzajemnych korzyściach, są niczym więcej niż frazeologicznymi zwrotami na osłodę, przeznaczonymi dla słabszej strony układu. Rosja da sojusznikowi tyle ile będzie musiała, weźmie zaś tyle, ile będzie mogła. I nie jest przy tym wyjątkiem, prawo silniejszego stanowi raczej globalną regułę stosowaną przez wszystkich wielkich graczy.
Jak Rosja przekonała Armenię?
Choć do opinii publicznej trafiają medialne metody stosowane przez Moskwę, takie jak sankcje wobec ukraińskich słodyczy, gruzińskiej brandy, mołdawskiego wina, czy białoruskiego twarogu, opakowane w fitosanitarne bzdury wymyślane przez dyspozycyjnych higienistów, to instrumentarium jest znacznie szersze i bardziej wyrafinowane.
Na przykład Armenia, która wzorem Ukrainy długi czas grała wobec Rosji na zwłokę. Od 2010 r. odmowę wstąpienia do Związku Celnego motywowała logicznie brakiem wspólnych granic z pozostałymi sygnatariuszami (Rosją, Białorusią, Kazachstanem). W tym samym czasie podobnie, jak Mołdawia i Gruzja uczyniła ogromne postępy na drodze stowarzyszenia z UE.
Jak ujął rzecz mało dyplomatycznie rosyjski politolog Andriej Epifancew, Armenia zbyt długo nie rozumiała sygnałów zniecierpliwienia płynących z Moskwy, aż te zaczęły dotykać najbardziej gorącego z zamrożonych konfliktów terytorialnych w WNP, a więc statusu Górskiego Karabachu.
Rosja zapowiedziała zmniejszenie liczebności swojego kontyngentu wojskowego w Armenii i w 2011 r. podpisała ogromny kontrakt zbrojeniowy z Azerbejdżanem. Na sumę trzech miliardów dolarów złożyły się dwa dywizjony rakiet S-300, kilka baterii rakiet Tor-2M, 60 helikopterów, bataliony czołgów i systemy artyleryjskie, słowem dostawa nie na kieszeń ubogiej Armenii.
Moskwa zastanawiała się także głośno, czy sojusznicze zobowiązania wobec Erywania, wynikające ze wspólnego członkowstwa w OUBZ, dotyczą także Górskiego Karabachu.
Gdy takie aluzje nie pomogły, sygnały z Rosji stały się bardziej czytelne, w 2012 r. Gazprom zapowiedział podwyżkę preferencyjnej dotąd ceny gazu, ze 180 do 270 dolarów za 1000 metrów sześciennych, czym wystraszył rząd Armenii nie na żarty, bo ten nie miał wystarczających środków, za to spory dług wobec koncernu. Widmo podwyżki wyprowadziło na ulice Erywania ormiańską opozycję polityczną i zdestabilizowała sytuację społeczną.
Pulę gróźb skumulowały zapowiedzi wizowych restrykcji wobec ormiańskich migrantów ekonomicznych w Rosji, a trzeba pamiętać, że dochody tego państwa w 18 proc. składają się z ich przelewów bankowych.
Na reakcję nie trzeba było długo czekać. We wrześniu 2013 r. prezydent w trakcie moskiewskich rozmów z Putinem, Serż Sarkisjan ogłosił polityczny akces Armenii do Związku Celnego. W nagrodę polityka Moskwy zmieniła się o 180 stopni.
Dowódca rosyjskiej bazy w Armenii pułkownik Ruzinski, w wywiadzie prasowym nie wykluczył rosyjskiego zaangażowania militarnego w przypadku, gdyby Azerbejdżan zaatakował zbrojnie Górski Karabach. Ewentualną interwencję wojskową Moskwy motywował oczywiście sojuszniczymi gwarancjami OUBZ. Ze strony rosyjskich firm posypały się oferty zaangażowania kapitałowego, których suma znacząco wzrosła, po tym jak rząd ormiański poddał ostatecznie Gazpromowi swojego gazowego operatora. Podpisana w styczniu 2014 r. umowa o dostawach tego surowca, przewiduje rosyjski monopol do 2043 r. I jest to z pewnością data, po której Erywań będzie mógł powrócić do stołu rozmów integracyjnych z UE.
Gagauska mina
W przypadku Mołdawii, Rosja postanowiła udowodnić, że nie ma nieodwracalnych umów i próbuje cofnąć bieg wydarzeń do okresu poprzedzającego wileński szczyt Partnerstwa Wschodniego, na którym kraj ten podpisał umowę stowarzyszeniową z UE.
Dotychczasowa rosyjska strategia wobec Kiszyniowa nie wychodziła poza standardowe ramy gazowego szantażu i gróźb zaognienia zamrożonego konfliktu między Mołdawią a separatystycznym Naddniestrzem.
Okresowo wprowadzała także embargo na podstawowy produkt eksportowy, czyli mołdawskie wino. Jednak Mołdawia przeżyła niechęć Rosjan do tego trunku, a jej władze coraz częściej deklarowały publicznie chęć cywilizowanego rozwodu z krnąbrnym Naddniestrzem, czyli definitywnej rezygnacji z jurysdykcji nad tym obszarem.
Postawiło to Moskwę w sytuacji, w której musiała sięgnąć po środki mniej standardowe. Listopadowy akt wileński wywołał uliczne protesty egzotycznej koalicji komunistów, mniejszości gagauskiej i bułgarskiej, co zainspirowało Rosję do wykorzystania karty mniejszości narodowych. Gagauski obszar autonomiczny liczy ok. 70 tysięcy rodowitych mieszkańców i zajmuje, ok. pięciu proc. powierzchni kraju oraz, co ważne, graniczy z Ukrainą.
Umowa z UE została parafowana w końcu listopada 2013 r., a już w grudniu niespodziewanie dla rządu w Kiszyniowie mniejszość gagauska wystąpiła z inicjatywą przeprowadzenia lokalnego referendum na temat wstąpienia autonomii do Związku Celnego. Faktycznie miał to być plebiscyt, bo drugie pytanie dotyczyło wyjścia obszaru autonomicznego ze składu Mołdawii, w przypadku utraty przez kraj zewnętrznej suwerenności. A za taki fakt autonomiczny parlament uznał umowę z UE.
Rząd w Kiszyniowie uznał referendum za nielegalne, uzyskał na ten temat wykładnię Sądu Najwyższego i na tej podstawie zablokował konta bankowe prowincji. Wtedy, jak diabełek z pudełka wyskoczył Jurij Jakubow, rosyjski biznesmen gagauskiego pochodzenia. Według dziennika "Kommiersant", tak się wzruszył patriotycznym gestem i obywatelską postawą rodaków, że postanowił sfinansować plebiscyt.
Obszedł się niedrogo, wydając 70 tysięcy dolarów. 2 lutego nielegalne referendum przyniosło druzgocące dwa razy tak na oba pytania. Za Związkiem Celnym i wyjściem ze składu Mołdawii opowiedziało się 98 proc. głosujących.
W tym samym czasie prezydent Naddniestrza Jewgienij Szewczuk zainicjował poprawkę do konstytucji separatystycznej republiki, która przewiduje wprowadzenie na jej terenie rosyjskiego systemu prawnego. Z jego punktu widzenia to logiczne, jako że przeważająca część mieszkańców i tak ma rosyjskie paszporty. Tak oto dwie prowincje grożą obecnie władzom centralnym secesją de iure, bo ta de facto już nastąpiła.
W ten sposób pod Mołdawię podłożono dwie miny ze zdalnym zapłonem, których wybuch, może na wiele lat opóźnić proces eurointegracji. Detonator, jak się wydaje znajduje się na Kremlu. Czy ceną za rozbrojenie będzie antyeuropejski zwrot Kiszyniowa?
Przykłady można mnożyć, bo Rosja w podobny sposób rządzi i dzieli w konflikcie Zachodniej Ukrainy i rosyjskojęzycznego Krymu, relacjach Gruzji z Abchazją i Południową Osetią, a wobec republik Azji Środkowej Moskwa skutecznie stosuje kij i marchewkę polityki wizowej dla tamtejszych gastarbeiterów. Najważniejszy pozostaje fakt, że dzięki takiej polityce dominacja Moskwy w regionach WNP stale rośnie, a Unia Europejska, która ma ostatnio niewiele do zaoferowania, nie może Rosji niczego przeciwstawić.
Robert Cheda dla Wirtualnej Polski
Lead pochodzi od redakcji.