Rosyjski ekonomista: Putinowi nigdy nie skończą się pieniądze na wojnę
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
- Do końca roku rosyjska gospodarka upadnie. I co z tego? Ten, kto liczy, że zubożenie społeczeństwa spowoduje protesty, nic nie wie o Rosji. Putin ma dość zasobów, ludzie siedzą cicho, więc wojna będzie trwała dalej. Jedyny i bardzo banalny sposób, by powstrzymać rosyjską hordę, to zniszczyć ją w Ukrainie – mówi Wirtualnej Polsce Władisław Inoziemcew, rosyjski ekonomista, politolog i pisarz.
Tatiana Kolesnychenko, dziennikarka Wirtualnej Polski: Prognozy ekspertów po nałożeniu przez Zachód sankcji na Rosję były takie: w ciągu miesiąca-dwóch gospodarka upadnie, kraj pogrąży się w recesji, a Rosjanie przypomną sobie ponure lata 90. Mija czwarty miesiąc wojny. Dlaczego rosyjska gospodarka właśnie zaczęła się stabilizować?
Władisław Inoziemcew, rosyjski ekonomista, politolog i pisarz: Ona po prostu nie zdążyła się rozpaść w ciągu tych kilku miesięcy. Zasadniczo niewiele się zmieniło: rosyjskie ropa i gaz nadal są eksportowane, władzom udało się ustabilizować kurs rubla, nie doszło do deficytu podstawowych produktów, wzrost cen wyhamował, a w przypadku niektórych produktów się zatrzymał.
Są duże problemy z logistyką, zauważalny jest brak komponentów, część przedsiębiorstw zaprzestała działalności. Ale katastrofy nie ma. Gospodarka dostosowuje się do nowych realiów.
Więc Rosjanie nie odczuwają skutków sankcji?
Odczuwają. Komfort życia w Rosji znacząco się obniżył. Karty są zablokowane, nie można robić zakupów za granicą. Ze sklepów zniknęły niektóre towary luksusowe. Wyjazd z kraju wiąże się z dużymi problemami: nie ma lotów do Europy i Ameryki, a bilety z przesiadkami są bardzo drogie.
Jeśli chodzi o sprzęt AGD i samochody, Rosja jest teraz jednym z najdroższych państw na świecie. Samochody, które w Europie kosztują 20-30 tys. euro, w Moskwie można kupić za 60-70 tys. euro. Ale nawet przy takich cenach samochody niedługo znikną z salonów. Odczuwalny jest brak komputerów, drukarek i smartfonów.
Te niedogodności nie są jednak na tyle znaczące, by wywołać niezadowolenie społeczne lub wpłynąć na stosunek do wojny w Ukrainie. Ludzie widzą, że katastrofa finansowa nie nastąpiła, więc nie obawiają się zbytnio jutra.
Wielu ekspertów uważa, że to poczucie bezpieczeństwa wewnątrz kraju jest na siłę wykreowane przez Kreml. Owszem, udało się ustabilizować rubla i jest on obecnie silniejszy niż przed wojną, ale ten kurs jest utrzymywany sztucznie.
Nie uważam, że obecny kurs rubla jest sztuczny. Przed wojną Centralny Bank Federacji Rosyjskiej miał niewielki wpływ na kurs walut i nie wspierał systemu bankowego. 80 proc. jego bilansu stanowiły rezerwy w walutach obcych i złocie. Teraz, gdy połowa tych rezerw została zamrożona przez Zachód, Bank Centralny zażądał niemal całkowitej sprzedaży wpływów walutowych za ruble, ograniczył eksport kapitału i zakazał sprzedaży waluty obywatelom. W efekcie na rynku pojawiła się ogromna podaż waluty przy znikomym popycie, a dolar zaczął tracić na wartości. Jest to proces naturalny, a nie manipulacja rynkowa.
Wysiłki Banku Centralnego miały największy wpływ w pierwszej fazie kryzysu. Doświadczenie uczy Rosjan, że każdy kryzys polityczny i gospodarczy oznacza katastrofę na rynku walut. Tak było w 1998 roku, potem w roku 2008 i 2014.
Więc kiedy zaczęła się wojna, wybuchła panika. Ludzie rzucili się wymieniać oszczędzone ruble na dolary. Powstał czarny rynek, na którym kurs osiągnął historyczne maksimum - 200 rubli za dolara. Jednak wspomniane działania Banku Centralnego i przywrócenie kursu walut do poziomu 60-65 rubli za dolara zrobiły na Rosjanach ogromne wrażenie i w dużej mierze pozwoliły ludziom nie uznawać tego, co się działo, za pełnoprawny kryzys. To wszystko ustabilizowało sytuację i pomogło powstrzymać wzrost cen.
Jaki wpływ na stabilizację rosyjskiej waluty miało to, że część krajów UE, w tym Włochy i Niemcy, zgodziły się płacić za gaz w rublach?
Miało to znaczenie bardziej psychologiczne niż praktyczne. Niezależnie od tego, w jakiej walucie wystawiane są faktury za gaz dla Europy, waluta ta wpływa do Rosji i jest wymieniana na ruble. Mogą to zrobić firmy europejskie przed formalną zapłatą za gaz lub sam Gazprom po otrzymaniu wpływów. W każdym przypadku duże wpływy walutowe wywierają presję na kurs dolara, zmuszając rubla do aprecjacji. Fakt czy rozliczenia odbywają się w dolarach czy rublach jest bez znaczenia.
Rosyjska gospodarka została zatem lekko poturbowana, ale pozostaje stabilna. Mamy najmocniejszy kurs rubla od pięciu lat. Polityka sankcyjna wobec Rosji nie przynosi efektów?
Często to słyszę, ale wymaga to wyjaśnienia. Aby mówić o skuteczności sankcji, trzeba określić, jaki był ich cel. Jeśli był nim poważny cios dla rosyjskiej gospodarki, to został on zadany. Sankcje osłabiają długoterminową konkurencyjność, zabijają całe gałęzie przemysłu - motoryzacyjną, lotniczą, maszynową. Straty są coraz większe.
Na razie konsekwencje sankcji w większym stopniu dotykają przedsiębiorców niż konsumentów. Już zaczyna brakować najróżniejszych podzespołów i części zamiennych. To w końcu uderzy w cały przemysł. Ceny znowu zaczną rosnąć, popyt spadnie. Będzie plaga bankructw, wzrośnie bezrobocie. Pod koniec roku inflacja sięgnie 20 proc. Do zimy rosyjska gospodarka w pełni odczuje "uroki" zachodnich sankcji.
Jeśli jednak zadaniem sankcji było powstrzymanie rosyjskiej agresji w Ukrainie, to cel ten jest nieosiągalny. W tym kontekście sankcje są nieskuteczne. Putin nie zaprzestanie wojny. Zniszczenie Ukrainy jest dla niego idée fixe, celem jego prezydentury i całego życia.
Podsumowując, muszę powiedzieć, że w ostatecznym rozrachunku sankcje nie są najważniejszą rzeczą, która obecnie osłabia rozwój gospodarczy Rosji.
A zatem co?
Wycofanie się zachodnich firm z rosyjskiego rynku. Obecnie już ponad tysiąc międzynarodowych korporacji opuściło rynek rosyjski. Robią to z własnej woli. Gdyby Zachód zakazał praktycznie całego eksportu do Rosji, wyrządziłoby to o wiele więcej szkód niż odcięcie banków od SWIFT, a nawet embargo na ropę. W dzisiejszych czasach o wiele łatwiej jest rozwiązywać problemy finansowe niż techniczne czy logistyczne.
Na przykład obecnie do Rosji nie jest dostarczany pigment do kredowania papieru. W rezultacie prawie wszystkie rosyjskie fabryki zaczęły produkować papier o bardzo niskiej jakości. W ciągu najbliższych trzech miesięcy większość drukarek w kraju może wymagać naprawy albo wymiany. Wobec braku importowanych części zamiennych lub nowych drukarek, wiele firm i organizacji zderzy się z poważnym problemem.
Albo weźmy branżę piwną. W ubiegłym roku obrót ze sprzedaży piwa w Rosji sięgnął prawie biliona rubli. Praktycznie wszyscy producenci korzystają z chmielu sprowadzanego z Niemiec i Czech. Gdyby eksport tego składnika był zakazany, upadłaby cała branża. To pokazuje, że wystarczy wyeliminować jeden, nawet drobny element, a uruchomi się reakcja łańcuchowa.
Kreml na to mówi: mamy substytuty dla importowanych towarów. Wyprodukujemy je sami, wzmocnimy gospodarkę, staniemy się jeszcze silniejsi.
Te opowieści można między bajki włożyć. Weźmy na przykład produkcję rolną, którą teoretycznie najłatwiej byłoby usamodzielnić. Jeszcze w 2014 r. podjęto decyzję, że Rosja sama będzie produkować cukier na własne potrzeby. I formalnie cel ten został osiągnięty - w ubiegłym roku Rosja była zabezpieczona cukrem na 100,2 proc. Jest jednak jedno "ale". Nasiona buraka cukrowego sadzone w kraju są w 99 proc. importowane z Unii Europejskiej.
Tak samo z mięsem indyczym. Rosja produkuje go pod dostatkiem, ale jaja lęgowe pochodzą z importu. Podobnie jak szczepionki, które chronią ptaki przed epidemiami.
Rosjanie w większości jeżdżą zagranicznymi autami. A co, jeśli zabraknie do nich części zamiennych? Moglibyśmy przesiąść się na Łady, ale nawet one mają 20-25 proc. części z importu.
Kraj jest całkowicie uzależniony od importu. Niech więc Europa kupuje od Rosji gaz i ropę. Może nawet płacić w rublach albo w dolarach, ale niech za te pieniądze nikt i nic Rosji nie sprzeda.
Jest to trudne do zrozumienia dla kogoś, kto nie żył w Związku Radzieckim. W ZSRR obywatele chodzili do pracy, otrzymywali wynagrodzenie, ale tych pieniędzy nie mogli wymieniać na towary. Kiedy ludzie przychodzili do sklepów, widzieli na półkach tylko kości i sok pomidorowy. System był tak skonstruowany, że większość ludzi posiadała pieniądze, ale tylko nieliczni żyli normalnie. To samo można zrobić teraz. Niech Rosja ma dużo pieniędzy, ale niech nikt jej nie sprzedaje ani europejskich, ani amerykańskich towarów.
Nie są to jednak lata 80. czy 90. Puste miejsce na rynku szybko mogą zająć tańsze odpowiedniki z Azji.
W części przypadków tak, ale ogromna część patentów należy do zachodnich firm. Oczywiście produkują one w Chinach, ale jeśli zażądają, aby ich produkty nie były eksportowane do Rosji, tak się stanie. Nikt nie zaryzykuje utraty zachodnich rynków. Oczywiście międzynarodowe firmy poniosą straty, ale nie będą to dziesiątki miliardów euro, jak w przypadku embarga na ropę.
Mówi pan o embargu na ropę, które zostało zawarte w szóstym pakiecie unijnych sankcji, jako o czymś mało istotnym.
Bo nie widzę możliwości, aby embargo mocno uderzyło w rosyjską gospodarkę. Rosja stosunkowo łatwo znajdzie alternatywne rynki zbytu, takie jak Indie czy kraje, do których Arabia Saudyjska będzie dostarczać mniej ropy ze względu na przekierowanie dostaw do Europy. Rosja będzie eksportować mniej i taniej, ale europejskie embargo spowoduje wzrost cen ropy na świecie, więc Rosja nie będzie miała większego problemu.
Więc Putinowi nie skończą się pieniądze na wojnę?
To mit. Putinowi nigdy nie skończą się pieniądze na wojnę. Ostatnio podliczono, że Kreml wydaje na "operację specjalną" w Ukrainie miliard rubli na godzinę. W kwietniu zatem wydano 720 miliardów rubli [ok. 12 mld dol. – red.]. Czy to dużo? Dla Rosji to są wpływy z eksportu ropy i gazu z 9-11dni…
Jeśli wojna potrwa do końca roku, Kreml będzie potrzebować 5-6 bilionów rubli. W warunkach, kiedy rosyjski dług zewnętrzny wynosi 20 proc. PKB, pożyczenie takich środków na rynku krajowym nie stanowi problemu. Państwo płaci dostawcom broni, amunicji, paliwa i wojskowym nie w euro albo dolarach, które otrzymuje z eksportu ropy tylko w rublach, które może drukować w miarę potrzeb. Prawdopodobnie dodatkowa emisja spowoduje niewielki wzrost wartości dolara, ale rządowi będzie to nawet na rękę. Inflacja napotyka obecnie na ograniczony efektywny popyt, a ograniczona emisja pieniądza nie przyspieszy jej znacząco. Ograniczona emisja nie wpłynie znacząco na inflację.
Dlatego praktycznie niemożliwe jest stworzenie takich finansowych trudności, które mogłyby zmusić Rosję do zakończenia wojny w Ukrainie. Zresztą Kreml już od wielu lat nie traktuje rozwoju gospodarczego jako priorytetu, koncentrując się na polityce zagranicznej.
Dla Putina gospodarka może i nie jest zmienną, ale Rosjanie postrzegają to chyba inaczej? Czy widzi pan możliwość buntu spowodowanego zubożeniem?
Ręce mi opadają, kiedy słyszę o buncie społecznym w Rosji…
Osoba, która liczy, że załamanie gospodarki może wywołać w tym kraju protesty, nic o nim nie wie. Wystarczy spojrzeć na postradziecką historię wszystkich państw byłego ZSSR. W latach 90. wszędzie panowała przerażająca bieda. Ale czy to doprowadziło do wybuchu poważnych protestów?
Ludzie będą kombinować, szukać możliwości zarobienia na życie, ale nie wyjdą na ulice. Zwłaszcza w Rosji. Rosjanie są gotowi protestować przeciwko brutalności policji, przeciwko sfałszowanym wyborom - ale procesy gospodarcze uważają za tak naturalne, że nie widzą sensu w protestowaniu przeciwko nim.
Na początku pojawiały się głosy nadziei, że bratobójcza wojna zmusi Rosjan do wyjścia na ulice. Teraz jest jasne, że społeczeństwo przyklaskuje działaniom Kremla. Dlaczego robi to nawet wiedząc, że jest oszukiwane przez władzę? I to władzę, która nie ma odwagi przyznać, że prowadzi wojnę, tylko mówi o "operacji specjalnej", porzuca ciała swoich żołnierzy w Ukrainie i unika wypłaty rekompensat ich rodzinom?
Mnie to nie zaskakuje. Doskonale pamiętam drugą wojnę w Czeczenii, którą nazywano "operacją antyterrorystyczną". Rosjanie wiedzieli, że giną ludzie - i cywile, i nasi wojskowi - ale i tak wspierali wojnę. Bo Kreml zabierał to, co ludzie uważali za "nasze" terytorium.
Teraz Rosjanie tak samo traktują Ukrainę, która jest powszechnie uważana za przypadkowo oderwane terytorium Rosji. Wielu Rosjan jest gotowych przyznać, że podczas "operacji specjalnej" popełniane są błędy, że dochodzi do brutalności i że dowództwo często działa niezdarne. Ale cel uświęca środki. Przywrócenie "jedności Rosji" jest tego warte.
Jak Rosjanie tłumaczą sobie Buczę czy Mariupol? Większość przecież ma krewnych albo znajomych w Ukrainie, doskonale wiedzą, co się tam dzieje. Jednak naklejają znak "Z" na swoje samochody.
Do pewnego stopnia jest to wyparcie. Po prostu: "nie wierzę w to, co nie jest mi na rękę". Ale jest jeszcze jeden czynnik – polityczny cynizm, który od zawsze był właściwy dla rosyjskiej mentalności.
Przykładem jest choćby sam Putin. Większość Rosjan zdaje sobie sprawę, że doszedł do władzy wysadzając zwykłe bloki mieszkalne [Inoziemcew odnosi się do serii zamachów, które poprzedziły wojnę w Czeczenii. Kreml był oskarżany o dokonanie prowokacji, sam oskarżał o nie Czeczenów – red.], ale i tak na niego głosują. Już piąty raz w ciągu 20 lat.
Wydarzenia w Białorusi wyraźnie pokazały, że nawet w warunkach twardej dyktatury może pojawić alternatywa. Ale w Rosji nie ma miejsca na Cichanouską, bo Putin to prezydent Rosjan. Akceptują go razem z całym bagażem – kłamstwami, agresją, przemocą.
Więc kiedy kremlowska propaganda opowiada, że cywilów w Buczy rozstrzeliwali sami Ukraińcy, ludzie chętnie w to wierzą. Dlatego nie ma w Rosji poczucia wstydu. Jest cynizm i prymitywizm.
Dlatego pan powtarza, że nie jest to wojna Putina, tylko całego rosyjskiego społeczeństwa?
Przyjemnie jest myśleć, że całe to zło pochodzi tylko od Putina. Ot, zabijemy go i będzie spokój. Niestety, wojna w Ukrainie to nie przejaw putinizmu, tylko część rosyjskiej tożsamości narodowej.
Od początku swojego istnienia Wielkie Księstwo Moskiewskie rozwijało się jako państwo agresywne i autorytarne. Doszło do Oceanu Spokojnego, dołączyło Nowogród, potem terytoria obecnych Ukrainy i Białorusi. Powstało Imperium Moskiewskie, które przekształciło się w Rosję. Imperium to następnie zbudowało nowe imperium, anektując siłą Polskę, kraje bałtyckie, Finlandię, Taurydę (starożytna nazwa Krymu – red.), Besarabię, Zakaukazie i Azję Środkową.
W Rosji nie ma metropolii ani kolonii, a tylko niekończące się imperium. Rosja nigdy nie była państwem narodowym, a jedynie imperialną strukturą. Dlatego też trzymanie swoich terytoriów jest jej jedyną ideą.
Po upadku Związku Radzieckiego to imperium zaczęło się kurczyć, a rosyjskie społeczeństwo miało głęboko zakorzenione uczucie, że jest to złe. No bo, jak czurki [w jęz. ros. obraźliwe określenie na osoby pochodzące z Azji Środkowej – red.] mogą być niepodległe, skoro Kazachstan i inne republiki stworzyła Rosja? Przecież bez nas dalej żyliby jako plemiona koczownicze na stepie".
A Ukraina? Nikt oprócz obecnej młodzieży nie uważa jej za odrębne państwo. Wszystkie próby odseparowania się Kijowa od Rosji wywoływały tylko irytację.
Dlatego to, co robi teraz Kreml, jest postrzegane jako "powrót do normy". Do tego, co jest nasze. Putin nie indoktrynował Rosjan pragnieniem imperializmu - on je dostrzegł i zbił na nim swój kapitał polityczny. Dlatego wojna w Ukrainie jest zbiorową odpowiedzialnością wszystkich obywateli Rosji.
Według brytyjskiego wywiadu w ciągu 100 dni wojny Rosja nie osiągnęła w Ukrainie ani jednego strategicznego celu. Mimo to Moskwa nie jest zainteresowana pokojowymi negocjacjami z Kijowem.
Na Kremlu nie rozumieją, o czym mieliby rozmawiać Putin i Zełenski. Miałoby to sens, gdyby Ukraińcy zgodzili się uznać nowe granice wzdłuż aktualnej linii frontu. Ale Kijów na to nie pójdzie. Niezmiennym żądaniem Ukrainy jest wycofanie wojsk rosyjskich na pozycje sprzed 24 lutego. Putin na pewno tego nie zrobi. Koło się zamyka.
Moskwa przygotowuje się do długiej wojny. Putin wie, że ma nieograniczone zasoby finansowe, liczba poległych Rosjan nie ma znaczenia, społeczeństwo nie protestuje. Idzie więc dalej.
Jak daleko? Po Donbas, po południe, po całą Ukrainę?
Putin chce zniszczyć Ukrainę jako państwo. Ale tu i teraz najważniejszym celem jest "uwolnienie" pseudo republik DNR oraz LNR w granicach obwodów donieckiego i ługańskiego. A następnie włączenie ich wraz z innymi zaanektowanymi terytoriami w skład Federacji Rosyjskiej.
Co to da Rosji?
Rosji nic, ale umocni pozycję Putina. Utwierdzi nową rzeczywistość, bo jeśli po ogłoszeniu aneksji Ukraina będzie próbowała odbić Donbas, będzie to już – według Moskwy - atak na terytorium Rosji. To rozwiązuje Putinowi ręce w kwestii użycia broni jądrowej.
Niestety istnieje tylko jedno rozwiązanie i jest ono do bólu banalne. Rosyjska horda musi zostać zniszczona w Ukrainie. Nic innego nie przekona ich do odwrotu. Dlatego Zachód musi okazać Ukrainie maksymalne wsparcie.
A jeśli Rosjanie nie zostaną zatrzymani?
Wątpię, aby Putin odważył się zaatakować NATO. Nie napadnie na Polskę czy Litwę. Nie są dla niego celem nawet Kazachstan i Mołdawia. On chce połączyć ziemie "ruskie" – Rosję, Ukrainę i Białoruś.
Jakiś czas temu niezależny rosyjski portal Meduza opublikował artykuł o nastrojach na Kremlu. Źródła dziennikarzy twierdzą, że wojną w Ukrainie Putin zniechęcił do siebie wszystkich. "Jastrzębie" są niezadowolone ze słabych postępów "operacji". Z kolei jej przeciwnicy są przerażeni tym, że Putin przekreślił przyszłość Rosji. Trwa ciche typowanie następcy. Widzi pan możliwość przekazania władzy?
Przekazanie władzy jest mało prawdopodobne. Putin nie odda władzy sam z siebie. Będzie dożywotnim prezydentem Rosji lub straci urząd w wyniku zamachu stanu.
Jednak do przewrotu pałacowego potrzebni są ludzie, którzy będą rozumieć, co w razie odsunięcia Putina otrzymają w zamian. Takim profitem może być zdjęcie sankcji oraz gwarancja ochrony ich własności. Dopóki takich gwarancji nikt nie daje, zamach stanu nie jest brany pod uwagę. Dopóki w oczach Zachodu wszyscy z otoczenia Putina są przestępcami, rosyjska elita pozostaje zjednoczona i solidarna.
***
Władisław Inoziemcew, rosyjski politolog, doktor nauk ekonomicznych. Dyrektor Centrum Studiów Postindustrialnych w Moskwie, doradca projektu badań nad rosyjskimi mediami w MEMRI, think tanku z siedzibą w Waszyngtonie. Współpracownik m.in. Atlantic Council, Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa oraz Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu. Od 2015 r. nazywa rosyjski reżim polityczny faszystowskim. Wiosną 2018 r. stwierdził, że "nowa zimna wojna" w relacjach między Zachodem a Rosją jest spowodowana brakiem racjonalności w rosyjskiej polityce zagranicznej. Po polsku ukazała się jego książka "Nienowoczesny kraj. Rosja w świecie XXI wieku".
Tatiana Kolesnychenko, dziennikarka Wirtualnej Polski