PolskaPustki na rozprawach

Pustki na rozprawach

Sądy 24-godzinne to wręcz podręcznikowy przykład fikcji prawnej i pozornych działań

„Co chwila otwierały się drzwi i do klatki wtrącano po dwóch, trzech nowych gości. Nareszcie, gdy zebrali nas szesnastu, zaprowadzili nas po schodach na górę do sali sądowej. W izbie sądowej zasiadło szesnastu oskarżonych, sędzia i dwóch oficerów policji. Sędzia sam pisał protokół. Świadków nie było. Sędzia rzucił okiem na leżącą przed nim listę spraw i wywołał jakieś nazwisko. Jeden z oskarżonych wstał. Sędzia spojrzał na oficera policji. »Włóczęgostwo, Ekscelencjo« – oświadczył oficer. – »Trzydzieści dni« – orzekła Jego Ekscelencja, po czym sędzia wywołał inne nazwisko i następna postać podniosła się z ławki. Sprawa pierwszego trwała dokładnie 15 sekund. Sprawa drugiego odbyła się z niemniej błyskawiczną szybkością. I tak szło jak w zegarku, po 15 sekund i 30 dni aresztu na sztukę. Machina sprawiedliwości działała sprawnie. Sędzia z powodu wczesnej pory pracował zapewne na czczo i tęskno mu było do śniadania”.

Tak Jack London opisywał funkcjonowanie „sądu 24-godzinnego” w Niagara Falls, przed którym stanął, gdy jeszcze parał się włóczęgostwem, u schyłku XIX w. Teraz, na początku XXI w., włóczęgostwo w Polsce nie jest na razie karalne, a i sądy 24-godzinne, które rozpoczęły działalność 12 marca, funkcjonują inaczej.

Gdzie ci sprawcy?

Dziś, w naszym sądzie 24-godzinnym, oskarżony musi mieć obrońcę, może odwołać się od wyroku, postępowanie trwa nie 15 sekund, lecz do 48 godzin, a choć sędzia ma prawo wymierzyć i pięć lat (np. za pobicie, groźby karalne czy spowodowanie wypadku), to nawet jeśli skazuje na karę pozbawienia wolności, z reguły ją zawiesza. Zwykle zaś orzekana jest tylko grzywna lub ograniczenie wolności (czyli obowiązek pracy i zakaz samowolnej zmiany miejsca zamieszkania).

I jeszcze jedna ważna różnica – do naszych sądów 24-godzinnych nie ma żadnych kolejek, a zgromadzenie 16 oskarżonych przed jednym sędzią musiałoby trwać ponad miesiąc.

– Jesteśmy zdziwieni bardzo małą liczbą spraw. Do końca marca, czyli przez 18 dni, w okręgu praskim do sądów 24-godzinnych trafiły zaledwie 53 sprawy. Nazwa zresztą, choć nośna, jest myląca, bo nie słyszałem, by sądy pracowały przez całą dobę i orzekały po godz. 20 – mówi sędzia Marcin Łochowski, rzecznik praskiego sądu okręgowego. Praga z okolicznymi miejscowościami nie należy do spokojnych rejonów. Funkcjonuje tu siedem sądów rejonowych, czyli sądy 24-godzinne rozstrzygały jedną sprawę na ponad dwa dni. Porównajmy to z codzienną praktyką tamtejszego wymiaru sprawiedliwości. Otóż, do jednego tylko sądu północnopraskiego trafiają setki spraw karnych miesięcznie – ale tych „24-godzinnych” było zaledwie siedem! W okręgu obejmującym Warszawę lewobrzeżną, gdzie mieszka znacznie więcej ludzi, jest podobnie, tam do końca marca rozstrzygnięto ok. 80 spraw „24-godzinnych”.

– Moje pierwsze dwa dyżury były kompletnie puste. Przed sądem nie stanął żaden oskarżony. A jeśli nie ma spraw, to idea przyświecająca powołaniu tych sądów, czyli szybkie skazanie osób, które weszły w konflikt z prawem, nie jest realizowana – twierdzi mec. Agnieszka Metelska, rzecznik Naczelnej Rady Adwokackiej. Nie można wtedy mówić także o poprawie poziomu bezpieczeństwa obywateli – a właśnie temu przede wszystkim miał służyć tryb uproszczony, obowiązujący w sądach 24-godzinnych. W pierwszym kwartale tego roku aż o 16% wzrosła bowiem liczba przypadków uszkodzenia ciała, o 10% liczba bójek i pobić. Sprawcy tych przestępstw nie trafiają jednak przed szybkie sądy.

– Utworzenie tych sądów miało doprowadzić do skuteczniejszego karania za występki chuligańskie, ale tzw. chuliganka to zupełny wyjątek, sądzeni są niemal wyłącznie nietrzeźwi kierowcy i rowerzyści – ocenia prok. Krzysztof Parulski, przewodniczący Stowarzyszenia Prokuratorów RP.

Podobnie dzieje się dokładnie w całej Polsce: – U nas również są to niemal wyłącznie nietrzeźwi kierowcy, motocykliści i rowerzyści. To, że tak szybko dostają wyrok, jest dla nich dużym przeżyciem – dodaje mec. Tadeusz Kołodko z białostockiej rady adwokackiej. Takie przeżycie zwykle mało kogo jednak skłania do powrotu do trzeźwości, bo utrata prawa jazdy zabranego przez policjanta to dla wielu kierowców nic nowego, a ograniczenie wolności nie jest uważane za żadną karę. Grzywny zaś mało kto płaci, nie ma z czego ich ściągnąć, a zamiana na areszt jest mało realna ze względu na przepełnienie w naszych zakładach karnych.

Innych nie łapią

Fakt, iż sądy 24-godzinne zajmują się głównie kierowcami na bani, jest zrozumiały. Mają one sądzić osoby schwytane na gorącym uczynku, a na gorącym uczynku najprościej złapać właśnie kierowcę czy rowerzystę jadącego po pijanemu. Najłatwiej też wtedy o niezbite dowody w postaci badania poziomu alkoholu we krwi. Ze sprawcami innych przestępstw jest już znacznie więcej zachodu i nie ma szans, by uporać się z nimi w ciągu 48 godzin.

Według Jerzego Engelkinga, zastępcy prokuratora krajowego, sądy 24-godzine miały służyć szybkiemu karaniu drobniejszych, ale uciążliwych przestępstw, takich jak kradzieże, pobicia czy zniszczenie mienia. Są one jednak armatą strzelającą do wróbli – bo samo kierowanie pod wpływem alkoholu, choć naganne, nie powoduje przecież żadnych szkód. A tymczasem sankcje za jazdę w stanie nietrzeźwym dochodzą już do absurdu. W grudniu 2000 r. z wykroczenia, karanego miesięcznym aresztem i trzyletnim zakazem prowadzenia pojazdu, kierowanie „pod wpływem” stało się przestępstwem. Dziś za jazdę z poziomem alkoholu we krwi powyżej 0,3 promila można pójść siedzieć na dwa lata i stracić prawo jazdy na 10 lat. Te kary, za tzw. przestępstwo bezskutkowe, są niewiele niższe od tych, jakie grożą za spowodowanie wypadku (gdy skutek jak najbardziej nastąpił). W praktyce jednak, ponieważ są one tak wysokie, sędziowie rzadko je wymierzają, rozumiejąc, że nie można kogoś, kto jedzie po 50 gramach, karać tak jak człowieka, który jest
sprawcą wypadku z ofiarami w ludziach. I w rezultacie, kiedyś pijany kierowca rzeczywiście szedł siedzieć na miesiąc, a dziś dostaje dwa lata, ale w zawieszeniu.

Efekty widać zaś doskonale, bo pijanych kierowców przybywa. Jak mówi prok. Krzysztof Parulski, podczas Wielkanocy w 2005 r. zatrzymano ich ok. 400, rok temu zaś ponad 1000.

I łapie się ich coraz więcej oczywiście nie dlatego, że policja działa ponad dwa razy skuteczniej, tylko że kierowcy coraz częściej piją, bo widzą, że zagrożenie jest fikcyjne, a nawet jak spowodują wypadek, to nie dostaną więcej niż kara, jaka grozi im za jazdę na bani. Ten przykład dobrze pokazuje, do jakich skutków prowadzi obecne bezmyślne zaostrzanie kar. W dodatku tylko drobny ułamek nietrzeźwych kierowców trafia do sądów 24-godzinnych. Potrzeba bowiem czasu, by na trzeźwo mogli stanąć przed obliczem sędziego, a gdy już wytrzeźwieją, to zwykle wnoszą o powołanie biegłego albo o dodatkowe badania lekarskie, na który to pomysł, jak notują kroniki, jako pierwszy wpadł Dariusz K., działacz PiS z Sulęcina. W rezultacie 48 godzin mija, trzeba rezygnować z trybu przyśpieszonego, prokuratura musi badać wszystkie dowody, a sprawa jest odraczana i wraca na „wolną ścieżkę”.

– W postępowaniu karnym obowiązuje domniemanie niewinności, więc sądy z reguły uwzględniają wnioski składane przez oskarżonych, którzy w ten sposób tę niewinność chcą wykazać – dodaje sędzia Marcin Łochowski.

Kosztowny eksperyment

Pustki w salach sądów 24-godzinnych panują w całej Polsce. – Tryb przyśpieszony obowiązuje wprawdzie przez całą dobę, ale nie ma potrzeby, by sądy pracowały po godz. 20. Gdy spraw jest mało, przykuwanie adwokatów do biurka na ośmiogodzinne dyżury byłoby absurdem, wystarczy, że są pod komórką. 11 maja mamy jednak derby Cracovia-Wisła i wtedy zwiększymy dwukrotnie obsadę adwokacką – zapowiada mec. Marek Stoczewski, dziekan krakowskiej rady adwokackiej. To, że tak mało spraw trafia do sądów 24-godzinnych, trzeba jednak uznać generalnie za zjawisko korzystne. Działalność tych sądów, nawet dziś, gdy mają one tak znikomy wpływ na sądzenie przestępców, jest bowiem zagrożeniem dla racjonalnego funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości.

Przepisy o sądach 24-godzinnych nakazują obowiązkowe przeprowadzenie rozprawy, podczas gdy wcześniej sprawcy drobniejszych przestępstw mogli składać wnioski o dobrowolne poddanie się karze, bez rozprawy sądowej. Wyrok wymierzany był wtedy w tzw. trybie nakazowym (sędzia orzekał tylko grzywnę lub ograniczenie wolności), pod nieobecność oskarżonego, obrońców i świadków, a rozstrzygnięcie szybko otrzymywało się listem poleconym. Jedynym kosztem był więc papier i znaczek.

Tymczasem na rozprawie przed sądem 24-godzinnym obowiązkowo musi być adwokat, który dostaje wynagrodzenie jak za obronę z urzędu (czyli nawet do 600 zł), potrzebni są dwaj policjanci i radiowóz, oskarżonego trzeba przewozić z policji do prokuratury i z prokuratury do sądu. Koszt jednej sprawy przekracza więc tysiąc złotych, a w dodatku przybywa nowych obowiązków policjantom i pracownikom wymiaru sprawiedliwości.

Najlepiej widać to już w prokuraturze, bo w związku z istnieniem sądów 24-godzinnych prokuratorom doszły dwa dodatkowe dyżury. – Prokuratorzy są przemęczeni, angażuje się ich do mniej ważnych spraw rozpatrywanych przed tymi sądami, podczas gdy może zabraknąć czasu na porządne zajęcie się poważnymi przestępstwami – mówi prok. Krzysztof Parulski.

Funkcjonowanie sądów 24-godzinnych, paradoksalnie więc, zwiększa obciążenie wymiaru sprawiedliwości i może spowodować trudności w ściganiu najgroźniejszych przestępstw. Ale cóż, min. Zbigniew Ziobro na kolejnej konferencji prasowej zapewne ogłosi, że sądy 24-godzinne są wielkim sukcesem, a ci, którzy je krytykują, stanowią front poparcia dla przestępców.

Andrzej Dryszel

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)