Prezydent Mali przed sądem? W kraju może zabraknąć paliwa i jedzenia
Żołnierze w Mali obalili rząd, a teraz zastanawiają się, czy nie oskarżyć (byłego już) prezydenta o zdradę stanu. Amadou Toumani Toure kiedyś nazywany był "żołnierzem demokracji", a Zachód chętnie klepał go po plecach. Malijczycy od lat nie mieli jednak o nim zbyt dobrego zdania, a dziś, obawiając się o braki w zaopatrzeniu spowodowane embargiem ECOWAS-u, ustawiają się w potężnych kolejkach po paliwo i jedzenie.
Szybka powtórka: w styczniu zamieszkujący północ Mali Tuaregowie rozpoczęli rebelię. Rząd początkowo ich ignorował, a gdy się ocknął, było już za późno. Buntownicy, wyposażeni w broń wywiezioną z Libii, miażdżyli nieliczne oddziały wojska niczym walec. 22 marca malijscy oficerowie średniego szczebla uznali, że mają dość tak bezsensownej jatki i przeprowadzili zamach stanu.
Czytaj więcej: Tuaregowie podbili połowę Mali - żądają własnego państwa
Puczyści od razu znaleźli się na cenzurowanym. Krytykowali ich wszyscy - od organizacji afrykańskich po USA i Unię Europejską. Często przypominano, że wojskowi obalili prezydenta Amadou Toumaniego Toure (znanego jako ATT) na miesiąc przed wyborami. I to wyborami, w których nie miał zamiaru startować, bo odsłużył już dwie kadencje. Przewrót wyglądał tym gorzej, że Mali od dwudziestu lat uchodziło za wzór demokracji. Obywatele regularnie chodzili do urn, nikt nie zatykał dziennikarzom ust, a kraj coraz lepiej wypadał w różnych międzynarodowych rankingach. A tu nagle przyszli żołnierze i wszystko zepsuli.
Zbawca?
Faktycznie, dwie ostatnie dekady dały Mali naprawdę dużo. Szczególnie w porównaniu z przeszłością. W czasie zimnej wojny krajem rządził brutalny dyktator Moussa Traore, a ludziom żyło się źle - w kółko bieda, głód i represje. Nic więc dziwnego, że w styczniu 1991 roku na ulice malijskiej stolicy Bamako wyszły tysiące studentów. Rząd szybko poskromił manifestantów, ale ziarno gniewu zakiełkowało. W marcu protestowali już wszyscy - od naukowców po robotników.
W końcu przerażony Traore nakazał wojsku otworzyć ogień do demonstrantów. W ciągu paru dni zginęło ponad 300 osób. Coraz więcej żołnierzy odmawiało jednak zabijania bezbronnych cywilów. Rankiem 26 marca Malijczycy niespodziewanie usłyszeli w radiu głos popularnego pułkownika. Amadou Toumani Toure oświadczył im, że właśnie aresztował prezydenta i zamierza przywrócić w kraju pokój.
Przez moment obawiano się, że to początek nowej dyktatury. Ale ATT zrobił wtedy coś, co rzadko zdarza się puczystom - dotrzymał słowa. Zalegalizował partie opozycyjne, rozpisał wybory i dopilnował, by nie startował w nich żaden wojskowy. A potem po prostu oddał władzę. Zasłużył tym sobie na nowy przydomek: "żołnierz demokracji". Do polityki, już jako cywil, wrócił dopiero w 2002 roku. I od razu został wybrany prezydentem.
Toure szybko przypadł do gustu Zachodowi. Nie tylko otworzył kraj dla zagranicznych firm i wprowadził wiele zalecanych przez Bank Światowy i MFW reform, ale też chętnie współpracował z USA i Francją w zakresie walki z terroryzmem. PKB Mali rosło, zachodni i chiński kapitał napływał, a Waszyngton cieszył się z wiernego sojusznika w polowaniu na Al-Kaidę. Wszystko było super. Niestety, tylko na papierze.
Wszystko jest wymierne
Okiem zwykłych Malijczyków sprawy nie wyglądały już tak dobrze. W państwie szerzyła się korupcja, a rozszalała prywatyzacja była dla niej doskonałą pożywką. Wiele umów zawierano "pod stołem", zupełnie nie licząc się z kosztami społecznymi. Do końca 2010 roku rząd wydzierżawił 22 obcym kompaniom 544 tys. hektarów gruntów rolnych. Chociaż politycy obiecywali, że zamieni to Mali w głównego producenta żywności w regionie, aż 40% odstąpionych terenów przeznaczono tylko i wyłącznie na... produkcję biopaliw na zagraniczny rynek. W zagrożonym regularnymi suszami kraju, w którym tylko 5% powierzchni nadaje się do uprawy roli, to - delikatnie rzecz ujmując - nierozsądne podejście. Zwłaszcza w sytuacji, gdy większość rolników nie posiada nawet skrawka ziemi na własność, a więcej niż połowa ludności żyje poniżej granicy nędzy.
Wielu Malijczyków przypuszcza też, że Toure co najmniej przymykał oczy w sprawie przestępczości zorganizowanej. Mali od lat stanowi ważną część szlaku, którym przerzuca się latynoskie narkotyki do Europy. Malijskie elity polityczne i wojskowe przekonywały Zachód, że walczą z tym ze wszystkich sił, a brak sukcesów wynika z ogromu problemu. Tajemnicą poliszynela jest jednak to, że bez cichej zgody (a może nawet współudziału) lokalnych władz proceder nigdy tak dobrze by się nie rozwinął.
Pod koniec 2009 roku w pobliżu pustynnego miasteczka na północy kraju (zarządzanego przez bliskiego współpracownika prezydenta) wylądował wypchany kokainą Boeing 727 z Wenezueli. Przemytnicy spokojnie wyładowali drogocenną zawartość na ciężarówki, podpalili samolot i odjechali. Nikt nie próbował im przeszkodzić. Władze tradycyjnie zasugerowały, że za wszystko odpowiadają Tuaregowie i Al-Kaida Północnego Maghrebu, ale sprawa szybko ucichła.
Rząd cywilny, ale nie taki
Marcowy przewrót przyniósł Malijczykom wiele problemów. W poniedziałek sąsiednie państwa zamknęły swoje granice z Mali, a przed stacjami benzynowymi i sklepami wyrosły potężne kolejki - wielu obawia się, że wkrótce w kraju zabraknie paliwa i jedzenia. ECOWAS (zachodnioafrykańska organizacja gospodarcza) zagroziła, że usunie embargo dopiero wtedy, gdy żołnierze oddadzą władzę cywilom. Puczyści odpowiadają, że mogą to zrobić, ale nigdy nie zgodzą się na powrót ATT. I, o dziwo, przyzwyczajeni do demokracji rodacy nie mają zamiaru ich za to potępiać. Wiece poparcia dla armii przyciągają w ostatnich dniach tysiące ludzi.
Czytaj również blog autora: Blizny Świata