Porażka w Libanie mogłaby zrujnować stosunki Izraela z USA
Przywódcy Izraela zdają się nie rozumieć, że porażka w Libanie mogłaby doprowadzić do ruiny ich stosunki z USA - pisze na łamach "Washington Post" Charles Krauthammer.
Publicysta zauważa, że w Stanach Zjednoczonych od dziesięcioleci trwa debata dotycząca strategicznej wartości sojuszu z Izraelem. Po atakach terrorystycznych w Nowym Jorku z 11 września 2001 jeszcze intensywniej zaczęto zastanawiać się w USA, czy Izrael stanowi "czysty zysk", czy też "ciężar" - pisze.
W krytycznych chwilach Izrael rzeczywiście pokazał swą wartość; w 1970 roku w akcji zbrojnej przeciw Syrii ocalił w Jordanii umiarkowaną i proamerykańską monarchię Haszymidów, a w 1982 roku bez żadnych strat izraelskie myśliwce F-16 w ciągu tygodnia strąciły 86 syryjskich migów, co ujawniło niedostatki technologiczne uzbrojenia produkowanego w Związku Radzieckim - przypomina Krauthammer.
Atak Hezbollahu z 12 lipca dał Izraelowi niezwykłą możliwość wykazania swej przydatności poprzez zaangażowanie się w prowadzoną przez USA wojnę z terroryzmem - pisze publicysta. Choć poparcie Waszyngtonu dla izraelskiej operacji jest powszechnie uważane za przysługę wobec Izraela, w rzeczywistości Stany Zjednoczone mają w tym interes - dodaje.
Ameryka chce, Ameryka potrzebuje decydującej porażki Hezbollahu - podkreśla Krauthammer, po czym tłumaczy, że libańscy hezbollahowie zabili w sumie 241 amerykańskich obywateli, najwięcej po Al-Kaidzie Osamy bin Ladena. Ponadto ci szyiccy fundamentaliści są klientem Iranu, pragnącego przeszczepienia islamskiej rewolucji aż po kraje Lewantu, i dlatego zniszczenie Hezbollahu byłoby znaczącą stratą dla Teheranu - dodaje.
USA liczyły, że Izrael to uczyni, ale jak na razie, zawiodły się - komentuje Krauthammer. Starania premiera Izraela Ehuda Olmerta, by zwyciężyć szybko i tanio, zagroziły nie tylko ofensywie w Libanie, ale także stosunkom z Waszyngtonem - zauważa.
Niezdecydowany Olmert odrzuca najpierw rady generalicji, by do Libanu wprowadzić piechotę, potem się z tego wycofuje, pozwala, by decydujące spotkania jego gabinetu relacjonowano w telewizji, a przecieki z tych spotkań były powszechnie znane - pisze w "Washington Post" Krauthammer. Jego zdaniem, w czasie wojny coś takiego wydaje się zupełnie nie do pomyślenia.
zab/ kan/