Premier Mateusz Morawiecki ruszył w Polskę promować program PiS "Polski Ład"© PAP

Polski Ład jak Robin Hood

Patryk Słowik
21 maja 2021

Na Polskim Ładzie biedniejsza część społeczeństwa zyska, a 10 proc. bogatych straci. I moim zdaniem to jest w porządku - mówi Magazynowi WP prof. Ryszard Szarfenberg, politolog z Uniwersytetu Warszawskiego.

Patryk Słowik: Czy Polski Ład to opowieść o współczesnym Robin Hoodzie, który zabiera bogatym, żeby dać biednym?

Dr hab. Ryszard Szarfenberg, prof. UW: Aż tak się nie rozpędzajmy. Robin Hood miał niskie koszty własne: żył skromnie, a koszty obsługi redystrybucji dóbr były niewielkie. Intuicyjnie każdy z nas wie, że państwo, gdy dzieli dobra, to wymaga to też ponoszenia kosztów.

Ale coś jest w Polskim Ładzie z historii Robin Hooda. Z kształtu reformy podatkowej wynika, że straci na niej 10 proc. najbogatszych, a 90 proc. zyska. Oczywiście ci należący do tej jednej dziesiątej najlepiej zarabiających uznają w większości, że do niej nie należą. Ale to prosta statystyka. Faktem jest, że biedniejsza od nich reszta społeczeństwa zyska, a oni stracą. I moim zdaniem to jest w porządku.

Dlaczego w ogóle należy odbierać cokolwiek bogatszym? Czy nie jest tak, że bogacą się swoją pracą, talentem, a nawet szczęściem? Ludzie, którzy założyli biznes kilkanaście lat temu, rozwijali go i zarabiają dziś po 12 tys. zł netto miesięcznie, czują się rozczarowani, że zostaną im zabrane pieniądze.

Rzeczywiście mają prawo tak się czuć, bo tracą. Kto nie jest rozczarowany, gdy mu się więcej zabiera z tego, co wypracował? Ale proszę zwrócić uwagę, że w projekcie reformy nie dostrzeże pan podejścia deprecjonującego przedsiębiorców. Mowa jest o tym, że obecny system podatkowy jest niesprawiedliwy, bo w mniejszym stopniu obciąża zamożniejsze osoby, a w większym uboższych. Oczywiście procentowo.

I jeśli zgodzimy się, że obciążenia osób gorzej zarabiających powinny być mniejsze, to wówczas mamy dwa wyjścia: albo te ulgi zostaną sfinansowane w całości z budżetu państwa, albo sfinansować je muszą najlepiej zarabiający. Władza w Polskim Ładzie wybrała wariant mieszany. Część zostanie sfinansowana z budżetu, pójdzie na to od 5 do 7 mld zł rocznie. A część pochodzić będzie z de facto podniesionych danin dla 10 proc. najbogatszych.

Czyli zabrane zostanie ludziom, którzy wkładają ogrom wysiłku w swoją pracę, a tym samym - nawet przy degresywnym systemie podatkowym - wkładają również wiele do budowy społeczeństwa i gospodarki.

O, widzi pan, to główny argument Platformy Obywatelskiej, która zaczęła już krytykować Polski Ład. Argumentacja ta bazuje na dużym wkładzie osób najlepiej zarabiających w rozwój Polski. Wyciągany jest z tego wniosek, że tym osobom nie należy nic odbierać. Ale czy można w takim razie powiedzieć, że 90 proc. społeczeństwa jest mniej ważne? To, że ktoś nie zarabia kilkunastu lub kilkudziesięciu tys. zł miesięcznie powinno nas doprowadzić do wniosku, że jego znaczenie, jego rola społeczna jest mniejsza? Zupełnie się nie zgadzam z takim podejściem.

Twierdzi pan, że rządzący nie deprecjonują dobrze zarabiających. Odniosłem inne wrażenie: zaczęło się dzielenie społeczeństwa na złych bogaczy i "nas", całą resztę. Wszystkie strony sporu zaczynają opowiadać się za jakąś grupą. I tworzą podziały miedzy ludźmi.

Oczywiście, w pewnym stopniu tak to wygląda. Ale nie wiem, jak można by prowadzić walkę polityczną bez konfliktu – on jest w nią wpisany. Partie uznają, że najłatwiej odróżnić się od innych partii poprzez wskazywanie, kto należy do naszych przyjaciół, a kto do wrogów. Bardzo bym chciał, żeby było inaczej, żeby kluczowa była merytoryczna dyskusja, ale wiem, że to tak nie wygląda.

Zresztą, mówmy wprost: na polityce musi ktoś zyskiwać i ktoś tracić. Partie dbają o swoje elektoraty. I Polski Ład, niezależnie od ocen ekonomicznych, jest też formą dbania przez Prawo i Sprawiedliwość o swój elektorat. Czyli - co do zasady - o ludzi, którzy nie zarabiają po kilkanaście tys. zł miesięcznie.

Strata polityczna na obciążeniu osób prowadzących jednoosobową działalność gospodarczą dodatkowymi obciążeniami, choćby liniową składką zdrowotną w wysokości 9 proc. dochodu, nie będzie znacząca. A osoby na etacie, które zarabiają nawet znacznie powyżej średniej, stracą w porównaniu do obecnych zarobków naprawdę niewiele, co ma im być zresztą wyrównane dodatkową ulgą.

Przedsiębiorcy w Polskim Ładzie dostali kij. Może jednak rządzący powinni zadbać też o marchewkę?

Zgoda, powinni. W ostatnich latach rząd wprowadzał przecież szereg ułatwień dla osób prowadzących działalność gospodarczą. Część funkcjonuje lepiej, część gorzej, ale zmiany są dostrzegalne. I nadal wiele można by usprawnić. Być może w Polskim Ładzie takie propozycje powinny się znaleźć. Była bodajże mowa o czerwony dywanie dla przedsiębiorców o co bardzo dba Porozumienie.

Jest też nierozwiązana nadal kwestia fikcyjnego samozatrudnienia. Część osób prowadzi działalność gospodarczą, mimo że powinna być na etacie, bo spełnia wszystkie przesłanki uznania za pracowników, czyli przede wszystkim wykonuje polecenia w określonym czasie i miejscu. Dzieje się tak tylko dlatego, że lepiej się to spina finansowo. Inni z kolei zostali wypchnięci na samozatrudnienie: właściciel firmy, w której pracowali, nie dał im wyboru, powiedział: "albo przechodzisz na własną działalność, albo kończymy współpracę".

A mówię to, by zwrócić uwagę, że grupa prowadzących jednoosobową działalność gospodarczą jest bardzo niejednorodna.

Na pozór świetne statystyki "uprzedsiębiorczowienia" Polaków to wielka fikcja. Wielu bowiem nie ma nic wspólnego z przedsiębiorczością, a jedynie poszło na własną działalność z musu, z powodu wypchnięcia ich w samozatrudnienie. Tak dzieje się ze sprzedawcami w należących do kogoś sklepach, z pracownikami umysłowymi pracującymi wyłącznie na rzecz jednego podmiotu.

System pracowniczo-podatkowo-składkowy został zbudowany tak, że z punktu widzenia zatrudniającego najbardziej opłaca się powiedzieć zatrudnionemu: będziesz mi wystawiał raz w miesiącu fakturę. Wówczas i odpowiedzialność za pracę można przerzucić na pracownika-przedsiębiorcę, i nie trzeba martwić się o przepisy bhp. I wreszcie - jest najtaniej.

W czasie pandemii wzrosła liczba osób prowadzących jednoosobową działalność gospodarczą. I czasem myślę, że wzrost przedsiębiorczości Polaków to tak naprawdę ucieczka przed bezrobociem.

Do tego powinniśmy przyjrzeć się jeszcze umowom cywilnoprawnym. Po wzroście oskładkowaniu umów zlecenia ich popularność spadła, ale umowy o dzieło nadal są powszechne. Ale to poważniejszy temat, na inną rozmowę.

Ale czy Polski Ład w jakimkolwiek stopniu może pomóc ludziom wypychanym na samozatrudnienie?

Trochę tak, trochę nie. Pomoże jedynie w takim zakresie, że jeśli dodamy koszty jednoosobowym działalnościom gospodarczym, to ta forma współpracy stanie się mniej opłacalna. Ale wiele wskazuje na to, że będzie nadal bardziej opłacalna z punktu widzenia rzeczywistego pracodawcy, aniżeli danie komuś etatu. Do tego dochodzi niepewność, kto pokryje powstałą różnicę. Możemy sobie przecież wyobrazić, że w niektórych zawodach - tam, gdzie jest rynek pracodawcy, a nie pracownika - zwiększone koszty zostaną przerzucone na samozatrudnionych.

Natomiast Polski Ład nie rozwiąże problemu fikcyjnych działalności gospodarczych. Trudno też jednak poczytywać to w kategoriach porażki. To bardzo złożone zagadnienie, nie wydaje się jednak stosowne wtłaczanie go w ramy dużego programu, gdyż wtedy mogłoby dojść do problematycznych uproszczeń.

Natomiast ujmując najkrócej: warto zacząć debatę o zmianach w prawie dotyczących relacji pomiędzy umowami o pracę, umowami cywilnoprawnymi oraz samozatrudnieniem. Proporcje te dziś są zachwiane. Otrzymanie umowy o pracę urasta do rangi tzw. benefitów, jak otrzymanie karty sportowej czy dodatkowego ubezpieczenia. Umowa o pracę powinna być rozwiązaniem domyślnym.

Statystycznie osoba znajdująca się w drugim progu podatkowym płaci sześciokrotnie więcej podatku niż osoba z pierwszego progu. Wydaje się, że to dużo. Zarazem tzw. współczynnik Giniego, określający rozwarstwienie społeczne, jest w Polsce poniżej średniej unijnej. Czy żyjemy w rozwarstwionym majątkowo społeczeństwie?

Nie da się prosto odpowiedzieć na to pytanie. Z badań gospodarstw domowych rzeczywiście wynika, że nierówności w Polsce są względnie niskie i, co być może istotniejsze, spadają na przestrzeni lat. Zarazem jednak nie brakuje głosów, że w badaniu GUS niedoreprezentowani są ci naprawdę bogaci. Albo w ogóle nie chcą brać udziału w badaniu, albo zaniżają swój stan posiadania.

Niektórzy badacze z kolei uważają, że warto patrzeć na to, jak dużo ma najbogatszych 10 proc. obywateli. W Polsce te górne 10 proc. ma naprawdę dużo; pod tym względem więc nierówności są znaczne w Europie co też wynika z badań.

Generalnie więc jest zamieszanie i w zależności od tego, jakie jest źródło danych, otrzymamy różne wnioski. Należy korygować i doskonalić badania budżetów gospodarstw domowych, a z drugiej strony wykorzystywać w coraz większym zakresie dane administracyjne i ich łączenie ze sobą.

Zajmuje się tym pan od wielu lat. Niech pan mi więc powie, czy nierówności w Polsce są duże, czy małe.

Na tle Europy - są średnie. Ale i tu pojawia się wiele komplikacji, rozmazujących nam trochę obraz.

Jeśli bowiem przyjmiemy kryterium własności mieszkań - w Polsce uznawane za jedno z kluczowych - to okaże się, że w krajach postkomunistycznych 80 proc. ludzi żyje w mieszkaniach, które są ich własnością i które nie są obciążone jakąkolwiek hipoteką. To efekt prywatyzacji mieszkań w latach 90. XX wieku, zmniejszania się udziału spółdzielczości i wykupowania mieszkań spółdzielczych, wreszcie podejścia ludzi do własności. Na Zachodzie taka sytuacja jest nie do pomyślenia.

W tym aspekcie więc Polska jest znacznie bardziej wyrównana niż Niemcy czy Francja - u nas bowiem własne mieszkanie ma większość, tam zaś duża część mieszkanie wynajmuje.

W Polsce, wskutek wychodzenia z PRL-u, zaczęły istotnie zwiększać się za to nierówności zarobkowe. Jedni mieli kłopot ze znalezieniem pracy, inni dostali pracę gorzej opłacaną, a jeszcze inni bardzo dobrze płatną w prywatnym sektorze.

Mamy więc sytuację, w której nierówności majątkowe w Polsce są nieduże, ale już nierówności zarobkowe względnie spore.

Sporo w zakresie zasypywania nierówności zrobił też program 500 plus. Program, który był promowany jako prodemograficzny, doprowadził przede wszystkim do zmniejszenia ubóstwa w rodzinach z dziećmi. Myślę, że na spadające statystycznie nierówności w Polsce stworzone i wypłacane w ostatnich latach świadczenia społeczne mogły mieć znaczący wpływ.

Czy poziom nierówności społecznych w Polsce uzasadnia przeprowadzenie tak głębokiej reformy składkowo-podatkowej, jaką rząd chce przeprowadzić?

Wydaje mi się, że w tej reformie nie chodzi o nierówności. Chodzi bardziej o to, że system podatkowy jest przez ekspertów od lat postrzegany jako niesprawiedliwy. Poczucie sprawiedliwości większości społeczeństwa zakłada, że jeśli biedny oddaje państwu x procent swoich zarobków, to bogaty powinien również oddawać co najmniej x procent, a być może więcej niż x. Tymczasem bogaty oddaje 60-70 proc. tego iksa.

Ja jestem zwolennikiem progresywnego systemu podatkowego. Ci, którzy mają mało, powinni płacić niższe podatki. A ci, którzy mają dużo - wyższe. Polski Ład nie wywróci stolika do góry nogami, nie zostanie kompleksowo przebudowane państwo, ale system podatkowy stanie się bardziej sprawiedliwy.

Czyli tu nie chodzi o zmniejszanie nierówności, lecz o poczucie sprawiedliwości?

Tak mi się wydaje. Gdyby chodziło o zmniejszanie nierówności, Polski Ład zawierałby również rozwiązania z zakresu szeroko rozumianych świadczeń socjalnych. Nierówności zależą od całego systemu podatkowo-transferowego, a nie tylko od podatków i składek. Prawo i Sprawiedliwość słusznie kilka lat temu zdiagnozowało, że zmianami w zakresie świadczeń można wesprzeć rodziny. A przy okazji - wygrywać wybory. Gdybyśmy posiedzieli dwie godziny, to bez trudu wymyślilibyśmy, jakie jeszcze świadczenia można wprowadzić, jak zreformować te, które mamy. I dla jasności: znaleźlibyśmy takie, które naprawdę w Polsce 2021 r. byłyby istotne i przydatne dla milionów Polaków.

Zmiana systemu składkowo-podatkowego w mniejszym stopniu wpłynie na zmniejszanie nierówności społecznych. Za to w większym może wpłynąć na progresję podatkową i poczucie, że system jest sprawiedliwszy.

Krytycy Polskiego Ładu twierdzą, że będzie to zarżnięcie klasy średniej. A ja się zastanawiam, kto w ogóle do klasy średniej należy.

Można przypomnieć sobie te przestronne mieszkania i domy z niektórych seriali. A gdy komuś zaczyna się gorzej wieść, to wynajmuje skromne 80-metrowe mieszkanie.

A tak na poważnie: oczywiście znów nie da się udzielić prostej odpowiedzi. Zastanawia się pan bowiem nad czymś, nad czym od lat głowią się socjologowie. I wielu z nich zaznacza, że powinniśmy wyróżniać nie trzy grupy (biedni, średni, bogaci), lecz siedem. A przejścia danej osoby pomiędzy danymi grupami mogą być dynamiczne.

Ale co w ogóle definiuje klasę średnią?

I tu znów: co ekspert czy badanie, to nieco inne podejście. Zasadniczo do określenia, czy ktoś należy do klasy średniej, nie wystarcza wyliczenie dochodu i majątku. Istotne są też edukacja, status zawodowy, to, czy pracujemy w zawodach uznanych za prestiżowe, czy nie jesteśmy narażeni na bezrobocie. A także kwestia kultury, czyli np. czy czytamy książki. W Polsce używano pojęcia inteligencji jako pewnej szczególnej klasy ani nie biednej, ani też nie bogatej, ale z jasną misją społeczną.

Chwila, czy to oznacza, że urzędnika średniego szczebla, który zarabia 3,5 tys. zł netto, moglibyśmy zaliczyć do klasy średniej, a glazurnika, który zarabia dwa razy tyle, już nie?

Jeśli przyjmiemy, że klasę średnią definiuje cokolwiek więcej niż dochody - zgadza się, ten urzędnik zapewne będzie w klasie średniej, a glazurnik już nie.

Oczywiście ten urzędnik musi spełniać wszystkie kryteria: czyli i zarabiać w przedziale wokół mediany lub średniej, i nie być zagrożony bezrobociem, i czytać, i pójść od czasu do czasu do teatru.

Bardzo pan zawęża klasę średnią.

Nie ja. Ja tylko panu mówię, jak klasa średnia jest definiowana. Ale żeby było jeszcze trudniej, powiem panu, że tę definicję w praktyce może pan wyrzucić do kosza. Skoro bowiem mówimy o Polskim Ładzie i jego wpływie na klasę średnią, to warto skupić się na świecie polityki. Do kogo zaś mówi polityk? Do biedoty mówić nie chce, bo uważa, że nic od niej nie dostanie: ten najbiedniejszy często w ogóle nie pójdzie do wyborów. A nawet jeśli pójdzie, to panuje przekonanie, że zagłosuje na tego, kto mu więcej obieca. Tak przynajmniej myślą politycy.

Do bogatych też mówić nie chcą, bo jak to tak - nasza partia miałaby być obrończynią bogaczy?

Mówią więc do klasy średniej. A jako że chcą zyskiwać jak najszersze poparcie, to do tej klasy średniej zaczynają zaliczać niemal każdego. I tych, którzy zarabiają sporo poniżej średniej, i tych, którzy obiektywnie patrząc zarabiają bardzo dobrze.

To zresztą jest o tyle ciekawe, że sami dążymy do klasy średniej. Ci obiektywnie ubożsi często klasyfikują siebie samych jako średnio zamożnych. To samo robią ci naprawdę bogaci: "ja to klasa średnia jestem, żaden bogacz".

Bo ci bogaci znają jeszcze bogatszych od siebie.

No tak, na tle Billa Gatesa to nawet polski miliarder wypada kiepsko. Zawsze istotne jest to, do kogo się porównamy.

Swoją drogą polecam panu i czytelnikom przeprowadzenie drobnego testu, czyli sprawdzenie pozycji jaką zajmują ich gospodarstwa domowe w rozkładzie dochodów. Ja jakiś czas temu sprawdziłem siebie w takim kalkulatorze pozycji. I tak jak od wielu lat myślałem, że jestem typowym przedstawicielem klasy średniej, to okazało się, że należę do 20 proc. najbogatszych w naszym społeczeństwie. I nie wiem, co powinienem zrobić z tą wiedzą - czy się cieszyć, czy martwić.

Z jednej strony mówi pan, że wielu z nas zalicza się do klasy średniej, a politycy najchętniej właśnie do niej przemawiają. Z drugiej - mówi się, że na Polskim Ładzie najbardziej ucierpi właśnie klasa średnia. I ja mam kłopot, bo z obydwoma tezami się zgadzam, a jednocześnie wynik równania jest nielogiczny.

Bo w życiu, tak jak w polityce, zawieramy sojusze. I klasa średnia, jakkolwiek byśmy jej nie definiowali, również zawiera sojusze. Raz chce być bliżej bogatych, kolejnym razem bliżej biednych. Gdy wchodziły programy socjalne, jak choćby 500 plus, klasa średnia uważała, że jej też się należy, bo przecież koszt wychowania dziecka jest bardzo duży i to znaczne obciążenie w budżecie domowym. Gdy teraz szykowane są zmiany podatkowe, słyszymy, że "my to dopiero na dorobku, wcale nie mamy dużo". Z drugiej strony, gdy rządzący wprowadzają opodatkowanie, na przykład tzw. daniną solidarnościową - rozwiązanie niekorzystne tylko dla najbogatszych - klasa średnia utyskuje na swój los. Choć obiektywnie jej ten podatek nie dotyczy. Chętnie też wyśmiewa socjal pobierany przez - jak to określa - patologię.

Krótko mówiąc, klasa średnia w zależności od sytuacji chce się przytulić albo do biedniejszych, albo do bogatszych. I ja, jako polityk społeczny, wolałbym, żeby częściej mówiła głosem zbieżnym ze stanowiskiem i potrzebami biedniejszych.

A dlaczego, gdy mówimy o klasie średniej, skupiamy się na dochodach, a nie na majątku?

Bo jest prościej. Mamy rozkład decylowy dochodów. I wystarczy sprawdzić - ten jest w trzecim decylu, ten w szóstym, a ten w dziewiątym. Kto jest w czwartym, piątym, szóstym - bach, klasa średnia.

Sprawdzenie rozkładu decylowego to zresztą kolejne ciekawe doświadczenie, bo słyszymy dziś zewsząd, że klasa średnia zarabia pomiędzy 6 a 11 tys. zł miesięcznie. Otóż nie. Tyle zarabia wyższa klasa zarobkowa. Oczywiście w górnych 10 proc. widoczne jest znaczne rozwarstwienie – jeden ma 10 tys. zł miesięcznie, podczas gdy inny 150 tys. zł na miesiąc. Ale obaj są w górnych 10 proc. społeczeństwa pod względem zarobków. Ci, którzy należą do klasy średniej, zarabiają poniżej 6 tys. zł brutto miesięcznie - o ile za kryterium przynależności do niej weźmiemy grupy skupione wokół mediany.

I tu docieramy do ciekawego paradoksu: niemal wszyscy mówią, że na Polskim Ładzie klasa średnia straci. Podczas gdy akurat ona zyska. Straci klasa wyższa, te 10% najbogatszych.

Z uporem maniaka będę wracał do kwestii zarobków i majątku. Mam 33 lata, załóżmy, że zarabiam 10 tys. zł miesięcznie i mam mieszkanie na kredyt, który będę spłacał 30 lat. Mój kolega zaś zarabia 4 tys. zł, ale ma dwa mieszkania na własność. I prędzej to mnie by zapisano do klasy średniej niżeli jego. To nielogiczne.

Bo to wszystko jest umowne. Nie ma Karty Przedstawiciela Klasy Średniej. Natomiast ja bym pana zaliczył do klasy średniej, zaś pańskiego kolegę - ze względu na posiadany majątek - do klasy wyższej.

Tyle że na podstawie Polskiego Ładu to ja stracę, a on zyska. I gdzie tu sprawiedliwość?

Zaczynamy dyskusję o podatku majątkowym, czyli o tym, jak opodatkować pańskiego kolegę i jego mieszkania czy inne nieruchomości. I muszę pana i pańskie poczucie sprawiedliwości zmartwić: szansa na jego wprowadzenie nie jest duża. Ostatnio ukazała się analiza Instytutu Badań Strukturalnych, z której wynika, że trudno byłoby podatek majątkowy wprowadzić, a nawet gdyby to zrobiono - korzyści byłyby dla Skarbu Państwa niewielkie.

Zresztą, wydaje mi się, że nie jest to dziś najważniejsza kwestia. W Polsce, wbrew wyobrażeniom niektórych, nie mamy klasy miliarderów, którzy mają jachty i liczne nieruchomości. Nałożenie nowego podatku od majątku miałoby może sens jedynie wówczas, gdyby dosięgnął on tych naprawdę bogatych. A w tej kwestii eksperci są pesymistami.

Czyli w ramach Polskiego Ładu dociskać będziemy tych bogacących się, a nie bogatych.

Bogatych, bo zazwyczaj mają oni wysokie dochody.

Wspomnieliśmy już o 500 plus, które miało być programem prodemograficznym, ale okazało się programem przeciw ubóstwu. Ale może gdyby nie było 500 plus, dzietność w Polsce byłaby jeszcze mniejsza?

Rzecz najważniejsza: 500 plus nie zlikwidowało ubóstwa. Rząd chwalił się tym, że ubóstwo skrajne dzieci zmniejszyło się o 94 proc. Faktycznie zmniejszyło się znacznie, ale o 56 proc., a nie 94 proc. I mówię to dlatego, że w Polskim Ładzie nie ma nic na temat dalszego zmniejszania ubóstwa skrajnego i bezdomności, w szczególności dzieci. A szkoda. Bo dziś nadal mamy co najmniej pół miliona dzieci żyjących w ubóstwie.

Co by było z demografią gdyby nie 500 plus - tego nikt nie wie. Możemy przyjąć, że jeśli program jakoś zadziałał, to był to wpływ niewielki. Być może współczynnik dzietności dzięki 500 plus zwiększył się o dwie setne? Trudno to szacować, bo jest wiele zmiennych, jak choćby zmniejszająca się liczba kobiet w wieku rozrodczym, kwestia wchodzenia i wychodzenia z kryzysów ekonomicznych. Natomiast na pewno 500 plus nie okazało się skutecznym programem prodemograficznym.

Czy to, co zaproponowano w Polskim Ładzie na rzecz wzrostu dzietności, okaże się skuteczne? Najwięcej uwagi poświęca się dodatkowym 12 tys. zł dla tych, którzy zdecydują się szybko na kolejne dziecko.

Wydaje mi się, że bez całej reszty rozwiązań niewiele zmieni. Potrzebna jest cała strategia demograficzna złożona ze spójnych działań ułatwiających kobietom godzenie pracy i rodziny.

Nic nie da się zrobić z tym, że w tej dekadzie przybędzie nam 1,5 miliona osób w wieku 75+. W Polskim Ładzie potraktowano jednak po macoszemu jakość opieki nad osobami starszymi, pominięto potrzeby osób niepełnosprawnych i ich opiekunów. To błąd.

Na koniec: Polski Ład - jest pan za czy przeciw?

A mogę trochę skomplikować i odpowiedzieć szerzej?

Nie, bo jak przystało na profesora zacznie dzielić pan włos na czworo i ani ja, ani czytelnicy nie zrozumiemy, czy pan popiera, czy jest przeciwny.

Kurczę, nie chcę wyjść na pisowca. Ale skoro nie mam wyboru i muszę powiedzieć, czy jestem za, czy przeciw, to jestem za. Uważam, że Polska potrzebuje zmian, system podatkowy powinien być sprawiedliwszy, a najlepiej zarabiający mogą łożyć na NFZ trochę więcej niż dotychczas.

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (546)