Po co komu recenzje?
Dlaczego zawodowi recenzenci i zwykli odbiorcy zupełnie inaczej oceniają książki i filmy? Cztery lata temu miałem pewien dylemat moralny. Jako recenzent thrillerów dziennika „The Guardian” dostałem do ręki książkę mało znanego amerykańskiego autora. Moje zadanie sprowadzało się do zdecydowania, czy bardziej niedorzeczna jest treść, czy styl książki. Mimo to się martwiłem, że obchodzę się z młodym talentem zbyt brutalnie.
10.07.2006 | aktual.: 10.07.2006 15:36
Marc Lawson
Niestety nawet próba złagodzenia ostrza krytyki zwyczajowym pocieszeniem, że „będzie z tego dobry film”, w tym przypadku nie znalazła zastosowania – dzieło sprawiało wrażenie zupełnie nienadającego się do przeniesienia na ekran. Ostatecznie w recenzji potępiłem powieść jako bzdurną, starając się zrównoważyć krytyczne uwagi rozważaniami na temat, dlaczego społeczeństwo amerykańskie po 11 wrześ-nia miałoby się nabrać na tak fantastyczną spiskową teorię dziejów.
Zdążyliście się już domyślić, o którą książkę chodzi?
Fetysz oglądalności
„Kod Leonarda da Vinci” Dana Browna każe nam spytać, czy opinie recenzentów literackich i filmowych w ogóle się liczą. Czyżby nasza kultura zaczęła kreo-wać produkty zmodyfikowane genetycznie – odporne na krytykę? Hity ostatnich czasów wskazują, że zmierza w tym kierunku. Film „Mission: Impossible 3” odniósł znaczący sukces mimo drwin krytyki. Jeszcze wcześniej „Pasja” Mela Gibsona, przez większość krytyków przyjęta bardzo chłodno, przyniosła niespodziewanie wysokie zyski.
W każdym z tych przypadków recenzenci potrafią się obronić. Film „Mission: Impossible 3”, mimo że przysporzy funduszy na pieluchy dla dziecka Toma Cruise’a, przynosi niższe zyski w porównaniu z poprzednimi częściami – co można przypisać recenzjom prasowym zatrzymującym ludzi w domu. Linia obrony prowadzi też przez stwierdzenie, iż popularność filmu „Kod da Vinci” będzie malała dlatego, że widzowie ostrzegają innych przed tym gniotem. Krytycy bronią się też, twierdząc, że widzowie, którzy poszli do kin na „Pasję”, to „po prostu amerykańscy chrześcijanie”, którzy nieprzyjaznych temu filmowi gazet i tak nie czytają.
Lecz takie usprawiedliwienie nie do końca przekonuje. Tylko najbardziej zadufany w sobie krytyk może zaprzeczyć, że w kinie, podobnie jak w innych dziedzinach kultury, opinię krytyków i opinię zwykłych odbiorców dzieli przepaść. Filmy plasujące się w czołówce rankingów recenzentów filmowych – jak np. „Ukryte” Michaela Hannekego czy „Walka żywiołów” Noaha Baumbacha – prawie nigdy nie biją rekordów oglądalności.
Dzieje się tak dlatego, że krytycy filmowi oceniają filmy pod względem oryginalności, aktorstwa, zdjęć i scenariusza, podczas gdy masowy widz bardziej interesuje się gatunkiem filmowym, gwiazdami, z którymi chciałby pójść do łóżka, i wątkami, w których to pragnienie mogłoby zostać urzeczywistnione. Dla recenzentów kino jest codzienną pracą, dla widzów – wytchnieniem od pracy, a to nieuchronnie prowadzi do różnic w odbiorze. Nie oznacza to, że krytycy są zupełnie niepotrzebni. Gdyby książka „Kod Leonarda da Vinci” przeszła bez echa, obojętność mediów zabiłaby film. To samo stałoby się, gdyby Gibson nakręcił film nie o Chrystusie, lecz o poecie rzymskim Katullusie, w dodatku po łacinie, lub gdyby Tom Cruise był początkującym aktorem grającym w „Shanghai Tower”, a nie w „Mission: Impossible 3”. Powodem, dla którego wszystkie te filmy skupiły na sobie uwagę rubryk kulturalnych, jest to, że przynajmniej jedno z tych nazwisk – da Vinci, Chrystus czy Cruise – ściągnęło publiczność na pokazy przedpremierowe.
Recepcja filmu „Kod da Vinci” to zjawisko interesujące również ze względu na przepaść dzielącą nie tylko media od nabywców biletów, ale także recenzentów profesjonalnych od amatorów. O ile same tylko zyski z kinowych hitów nie są w stanie sprawić, aby uznani dziennikarze filmowi poczuli się z lekka niepotrzebni, o tyle mogą to uczynić strony internetowe i blogi, na których filmy oceniane są przez samozwańczych recenzentów i widzów, którzy zdołali obejrzeć pokazy przedpremierowe. Dzięki temu w dziedzinie filmu nastąpiło coś takiego, co dzieje się w przemyśle muzycznym, gdzie przez dziesiątki lat sprzedaż napędzały nie tyle recenzje, co dostępność utworów w radio – a ostatnio także przez internet.
Intelektualiści i plażowicze
Sam Mendes, reżyser filmów „American Beauty” i „Jarhead – żołnierz piechoty morskiej”, przyznał, że regularnie zagląda na stronę internetową Rotten Tomatoes, na której internauci oceniają filmy w skali od 1 do 10. Do 23 maja „Kod da Vinci” cieszył się tam przyzwoitą oceną powyżej 6,7; należy jednak pamiętać, że nic nie może powstrzymać fanów przed oddawaniem wielu głosów.
W świecie telewizji i książek rozbieżność między gustami profesjonalistów i szarych konsumentów kultury nie powinna dziwić. Przykładowo na liście Top 50 bestselerów książkowych w Wielkiej Brytanii, opartej na wskaźnikach sprzedaży, nie ma w tej chwili ani jednej powieści cieszącej się uznaniem krytyków. Wprawdzie notowanie to jest nieco skrzywione przez obecność czterech pozycji Dana Browna – skrajny przykład rozdźwięku między pochwałami a sprzedażą – ale na liście znajdują się inni popularni powieściopisarze, jak np. Martina Cole czy James Patterson, których książki sprzedają się w milionach egzemplarzy bez żadnej pomocy recenzentów.
Na polu beletrystyki występuje znaczna rozbieżność między gustami czytelników i ekspertów – rubryki recenzji książkowych w gazetach i księgarnie to oddzielne lądy, niepołączone żadnym mostem. Być może w tym miejscu powinienem zauważyć, że moja recenzja „Kodu Leonarda da Vinci” nie była zła. Po prostu odnosiła się do zdolności pisarskich autora, zasady prawdopodobieństwa i konstrukcji postaci – wartości najwyraźniej nieistotnych dla tych, którzy książki czytają na plaży lub w samolocie. Z tego względu pochlebne recenzje prawie nigdy nie przekładają się na sprzedaż, do sukcesu książki w znacznie większym stopniu przyczynia się reklama i nagroda. Prestiż jury przyznającego nagrody w rodzaju Man Booker czy Whitbread jest czymś kuriozalnym, gdyż jurorami są zazwyczaj krytycy stosujący te same kryteria, jakie funkcjonują w rubrykach prasy poświęconych literaturze. Mimo to z jakichś powodów nabywcy książek zdają się wyżej cenić opinię grona jury niż pojedynczych krytyków.
Magia nazwisk
Gałęzią sztuki, w której krytycy mieli zawsze największą władzę, jest teatr. Do lokalnej tradycji Manhattanu należało, że o losach spektaklu, o jego „być albo nie być” decydował recenzent dziennika „The New York Times”. W Wielkiej Brytanii żadna indywidualność nie miała takiej mocy, ale zmasowany atak krytyków zepchnął ze scen wiele spektakli, zwłaszcza musicalowych. Mimo to nawet w Wielkiej Brytanii można zauważyć, że klątwa rzucona na Dana Browna rozszerza się poza kino, na recenzentów siedzących z notesami na widowni teatralnej.
Musical Bena Eltona „We Will Rock You”, zbudowany na znanych utworach zespołu Queen, ma się świetnie, mimo iż pięć lat temu został zmiażdżony przez krytyków. Także obecne przedstawienie z udziałem Julii Roberts na Broadwayu „Three Days of Rain” sprzedało się na kilka miesięcy przed premierą, choć recenzenci zmieszali je z błotem. Podobnie było z debiutem Madonny na West Endzie w sztuce Davida Williamsona „Up for Grabs”, na którą bilety można było kupić tylko u koników, mimo że, zdaniem krytyki, nie nadawała się do oglądania.
Odporność tych spektakli na krytykę wynika z przyczyn ekonomicznych – na pokazy z udziałem gwiazd przychodzi nawet 40–60 tys. widzów, niezależnie od oceny wystawionej im przez profesjonalistów. Musicale zawsze przynosiły większe zyski niż papier gazety. Wszystkie te utwory komercyjne, które okazały się odporne na ostrze krytyki – „Kod da Vinci”, występy sceniczne Julii Roberts i Madonny czy musical wokół zespołu Queen na West Endzie – mają jedną cechę wspólną: powszechnie znane tytuły, nazwiska, piosenki.
Co ciekawe, o ile zwykli odbiorcy mają opinię krytyków za nic, o tyle producenci się z nią liczą. Szefowie wytwórni filmowej, piejący z zachwytu nad pierwszymi zyskami z projekcji filmu „Kod da Vinci”, w głębi serc ukrytych na dnie ich grubych portfeli woleliby się cieszyć także uznaniem amerykańskich krytyków. Podejrzewam, że nawet Dan Brown, zastanawiając się w swojej rezydencji w New Hampshire nad tym, na co wydać swój kolejny milion, byłby skłonny odstąpić zawartość jednego ze swych kont za artykuł na pierwszej stronie rubryki recenzji książkowych, który ogłosiłby go nowym Edgarem Allanem Poem.
Niektóre książki, filmy i przedstawienia mogą być odporne na krytykę – ale ego i psychika ich twórców raczej nie.