Najgorsze są stojące baby
Kilometrowe lodowe zatory, grube nawet na trzy metry rozbijają lodołamacze, które w sobotę ruszyły do akcji na Wiśle. Na największej jednostce - "Tygrysie" (który waży 250 ton i ma silnik o mocy 1000 koni mechanicznych) nasz reporter popłynął kilka kilometrów w górę rzeki. Na czym polega praca lodołamaczy? Maszyna co chwilę rozpędzała się i z całą mocą wślizgiwała na lód.
06.02.2006 | aktual.: 06.02.2006 09:28
Słychać było tylko trzask, a pękające tafle odpływały w kierunku ujścia rzeki. - W tym roku na Wiśle utworzyły się ogromne zatory lodowe - mówił nam Roman Gębczyk, kapitan "Tygrysa". - W wielu miejscach zbita kra lodowa sięgała trzech metrów grubości. Lodołamacz, płynąc w górę rzeki, tworzył wodną kaskadę. Z rufy statku widać było różnicę poziomu na wodzie i łamiący się lód. Z prawej i lewej strony płynęły lodowe kry.
Czasami po naszym przepłynięciu odrywały się od brzegu ogromne pola lodowe, inne tkwiły na mieliznach. Schodząc na dolny pokład jednostki miało się wrażenie, że płynęliśmy w górze lodowej. "Tygrys", tak jak "Rekin", "Orka", "Mors", "Foka", "Żbik" należą do Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej w Gdańsku, który odpowiada za akcję lodołamania na Wiśle od jej ujścia do Włocławka. - Najgorsze są stojące "baby", czyli zbity lód sięgający prawie dna - mówi Jan Maślanka, zastępca dyrektora RZGW w Gdańsku.
- Hamuje on spływanie wody i podnosi jej poziom w rzece. - Lodołamacze od ujścia rzeki do zapory we Włocławku muszą pokonać 257 kilometrów - dodaje Paweł Gałat, zastępca kierownika inspektoratu RZGW w Tczewie. - Przeszkodzić im w tym może siarczysty mróz. W wyniku pracy lodołamaczy na Wiśle woda opadła o jeden metr. Wczoraj "Tygrys" i "Orka" dotarły w okolice Międzyłęża, w gminie Pelplin. Natomiast "Mors" i "Rekin" zacumowały w Tczewie, ale już dziś dołączą do "Tygrysa" i "Orki". Pozostałe dwa - "Foka" i "Żbik" pilnują ujścia Wisły w Przegalinie, by nie zamarzło. Dziennie lodołamacze pokonują ok. 10 km.
Józef M. Ziółkowski