Muzeum Śląskie, czyli słodki kołacz z zakalcem
Ekspozycja nowej katowickiej placówki to kompromis. Ci, którzy obawiali się, że wystawa będzie przedstawiać historię według RAŚ, odetchnęli. Nie brakuje jednak elementów, które bolą - pisze "Do Rzeczy".
Interesująca architektura, ogromne przestrzenie wystawowe i duma mieszkańców Śląska z nowoczesnego muzeum stworzonego na terenie dawnej kopalni Katowice. Ogromny tłum katowiczan i przybyszy z innych zakątków województwa śląskiego pokazał, jak bardzo wyczekiwane było to jedne z najnowocześniejszych muzeów w Polsce. Nic dziwnego, czekano na nie aż 86 lat.
Muzeum jest architektonicznie bardzo ciekawe, koncepcyjnie dość eklektyczne. Budząca najwięcej kontrowersji ekspozycja dziejów Górnoślązaków jest kompromisem. W porównaniu z wcześniejszymi pomysłami widać pewną modyfikację ekspozycji, tak by podkreślała łączność duchową Górnoślązaków z polskością. Wciąż jednak można zauważyć akcenty mające zaznaczyć obcość i zewnętrzność Polski wobec losu Ślązaków w XX w. W kilku słowach: efektowny śląski kołacz z zakalcem.
Próbki rewizjonizmu
Zamiar powołania Muzeum Śląskiego został ogłoszony 23 stycznia 1929 r. W specjalnej ustawie autonomicznego sejmu śląskiego zapisano wolę gromadzenia pamiątek kultury materialnej i duchowej Śląska. Dokument wyraźnie podkreślał, że przyszłe muzeum ma świadczyć o związkach ludu śląskiego z Polską.
Gdy w 1939 r. nowoczesny modernistyczny budynek muzeum był już niemal gotowy, wybuchła II wojna światowa. Dla Niemców gmach był znienawidzonym symbolem powrotu Śląska do Polski, więc został wyburzony. Do idei Muzeum Śląskiego powrócono w grudniu 1984 r., tymczasowo zbiory MŚ eksponowano w dawnym katowickim Grand Hotelu.
W 2004 r., gdy pojawiły się szanse na spore fundusze unijne, rozpisano konkurs na nowe muzeum. Wygrała go austriacka firma Riegler Riewe Architekten. Na obiekt wydano 324 mln zł, 85 proc. pokryto ze środków unijnych. Wysokie koszty inwestycji tylko zaostrzyły dyskusję na temat kształtu ekspozycji o dziejach Śląska.
Konflikt wokół wystawy wybuchł w 2011 r., gdy ówczesny dyrektor muzeum Leszek Jodliński przedstawił wytyczne dla biorących udział w konkursie na ekspozycje dziejów Śląska. Założenia były faktycznie dość szczegółową sugestią co do tego, jaki scenariusz ma mieć wystawa. Zaczynać się miała od 1742 r., czyli włączenia Śląska do Prus. Najwięcej emocji wzbudziły rozważania nad pozytywnymi stronami bismarckowskiego kulturkampfu i sugestia ukazania powstań śląskich jako niezbyt szczytnej wojny domowej.
Wszystkie te próbki rewizjonizmu historycznego nawiązywały do tez "nowej śląskiej historii" lansowanej przez Ruch Autonomii Śląska. Te aroganckie próby pisania historii na nowo nie wyszły na dobre Jodlińskiemu, który nie wygrał kolejnego konkursu na dyrektora MŚ i nie został na stanowisku przez kolejną kadencję.
Nowy marszałek województwa śląskiego - Mirosław Sekuła - chcąc uspokoić emocje, postawił na Alicję Knast, specjalistkę od tworzenia ekspozycji muzealnych z doświadczeniem w kraju i za granicą.
Przez ostatnie pół roku rozchodziły się wieści o tym, że pani dyrektor Knast pracuje nad pewnym złagodzeniem rewizjonistycznego charakteru ekspozycji. W gazetach toczył się spór o to, czy w muzeum eksponować gilotynę z więzienia w Katowicach, która w czasie wojny służyła do egzekucji żołnierzy konspiracji.
Wreszcie 27 czerwca Alicja Knast oprowadziła po muzeum gości. Architektura gmachu - zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz - robi ogromne wrażenie. Nareszcie swoje miejsce znalazły zbiory malarstwa polskiego z XIX i XX w., śląska sztuka naiwna i bogate zbiory scenografii. Od września rusza dział sztuki sakralnej.
Plusy i minusy
Widzów rozpoczynających muzealną podróż po dziejach Górnego Śląska wita kopia piastowskiej rotundy z Cieszyna, ale oprócz tej makiety zaprezentowano jedynie kalendarium dziejów tej krainy i dawne sztychy ze śląskimi widokami. A przecież można by zacząć od refleksji na temat ludu śląskiego, jego mowy, obyczajów i nie odwracać się od problemu zderzania się wpływów żywiołu słowiańskiego z germańskim. To przecież wspólna mowa i bliski związek etniczny Ślązaków z Polakami – a nie na przykład z Czechami, którzy długo formalnie rządzili tą ziemią - zadecydował o propolskim odrodzeniu narodowym w XIX i XX w. Można było pokazać najstarsze drukowane książki śląskie w polskiej mowie.
Tak jak w koncepcji Jodlińskiego na wystawie widać skok od epoki Piastów do państwa Fryderyka Pruskiego. Ekspozycja zaczyna się od zwycięstw "Starego Fryca", ale w napisach wprowadzających gościa jest zaznaczone, że "znaczny odsetek ludności podzielonego Śląska posługiwał się polską mową". Nie spodoba się to zwolennikom tezy o osobnym języku śląskim.
Kolejne sale to fascynacja przemysłowym i urbanistycznym boomem ostatniego ćwierćwiecza XIX w. W niewielkim stopniu zaznaczono germanizację towarzyszącą temu awansowi cywilizacyjnemu. I znów rozdwojenie - cała ściana wytapetowana jest wizerunkiem Bismarcka, a sąsiadującą salę poświęcono śląskim kościołom jako azylom polskiej mowy. Dobrze opisano postacie propolskich budzicieli śląskich, takich jak Józef Szafranek, Józef Lompa, Karol Miarka i Wojciech Korfanty.
Gorzej, że w kolejnych częściach ekspozycji przyjęto lata 1885-1914 jako czas nacjonalistycznej rywalizacji między polską a niemiecką propagandą - ponad głowami zdezorientowanych Ślązaków. A przecież siły były nierówne. Po jednej stronie był brutalny i sprawny mechanizm germanizacyjny Prus, a po drugiej entuzjazm i samoorganizacja ludzi, którzy odkrywali w sobie polskość jako uzupełnienie śląskości. Ten styl myślenia przedstawiają też dwa czarne słupy ogłoszeniowe u wejścia do sali poświęconej plebiscytowi śląskiemu. Po obu stronach widać te same wykrzywione od nienawiści twarze, wrzeszczące slogany: "Głosujemy za Polską" albo "Wir stimmen für Deutschland" ("Głosujemy na rzecz Niemiec"). Autorzy wystawy piszą, że Polacy - polscy politycy - byli niezadowoleni z wyników plebiscytu. A Ślązacy? Przecież to oni na porażkę w głosowaniu zareagowali akcją zbrojną.
Jednocześnie informacje o przebiegu walk powstańczych są wyważone i solidne. Tyle że tuż obok na planszy zatytułowanej "Cel uświęca środki?" zrównuje się wypadki skrytobójstw zwolenników powstania i śmierć zwolennika Prusaków Teofila Kupki. A przecież terroru Grenzschutzu, niemieckiej formacji zbrojnej, nie można porównywać do wypadków samosądów na stronnikach Niemców. Na wystawie niespecjalnie wyeksponowano bitwę o Górę św. Anny - największą, jaką stoczyli powstańcy. Jest to całkiem uczciwa sekcja o sytuacji na Zaolziu przed I wojną światową i wojnie z Czechami w 1919 r. Razi za to powtarzanie tezy propagandy niemieckiej o "bolesnym podziale Śląska", chłodno opowiedziane są nadzieje związane z wejściem w skład Rzeczypospolitej. Dla Niemców utrata wschodniej części górnośląskiej ziemi była rozbiorem Niemiec, ale dla Polski i ogromnej rzeszy Ślązaków oznaczała powrót do macierzy po blisko 600 latach. Wystawa po równi opisuje życie po obu stronach granicy, choć - to plus - zauważa polskie starania o włączenie
śląskiej kultury do wspólnej tożsamości.
Wybuch wojny symbolizują zdjęcia przedstawiające radosne powitanie żołnierzy Wehrmachtu przez niemieckich katowiczan i prowadzenie pojmanych polskich harcerzy oraz byłych powstańców przez ulice miasta. Nie ma jednak zdjęcia wieży spadochronowej - symbolu wielu drobnych walk na Śląsku przeciw niemieckim agresorom. Dość obiektywnie przedstawiono okres okupacji, pobór Ślązaków do Wehrmachtu, uwzględniono także konspirację AK-owską.
Całość tekstu do przeczytania w bieżącym numerze "Do Rzeczy"