Kobieta, której prof. Chazan odmówił aborcji, przerywa milczenie
W 22. tygodniu wiedzieliśmy, że nasz syn nie ma szansy na przeżycie. Wiedzieliśmy, że umrze, kwestia tylko, czy będziemy musieli patrzeć na jego męki. Mogliśmy mu po prostu oszczędzić cierpień - mówi w rozmowie z "Wprost" pan Jacek, którego żonie prof. Bogdan Chazan odmówił aborcji. Kilka dni temu dziecko zmarło. - Zrobił to (prof. Chazan), co mógł najgorszego. Kiedy się urodziło nasze dziecko, nie zająknął się słowem w sprawie jakiejkolwiek pomocy. I nie mam tu na myśli pomocy finansowej - opowiada z żalem pani Agnieszka.
"Wprost" przypomina, że na początku czerwca Agnieszka była w 32. tygodniu ciąży. Nosiła w brzuchu dziecko z wodogłowiem, nierozwijającym się mózgiem, pozbawione części kości twarzoczaszki. Miała dokument podpisany przez prof. Bogdana Chazana, odmawiający jej przerwania ciąży.
Teraz małżeństwo w wywiadzie dla "Wprost" opowiada o 10 dniach życia swojego dziecka. - Byliśmy u niego codziennie, dwa razy dziennie. Ale krótko - powiedziała pani Agnieszka. - Nie dawaliśmy rady więcej. Godzina, najdłużej dwie. Żona brała go na ręce - dodał pan Jacek. - Pierwsze spojrzenie, pierwszy widok jest trudny do przeżycia, a potem myślę, że się powoli przyzwyczajaliśmy. Byliśmy przygotowani na to, czego mogliśmy się spodziewać. Jednak tego się nie da opisać - powiedział pan Jacek.
Pani Agnieszka opowiada, że pod koniec życia dziecka "płyn w głowie się przemieścił i oko, które było w wielkim wytrzeszczu, schowało się, zmieniło pozycję". - Ten widok stał się mniej drastyczny - powiedziała.
Pytana przez dziennikarkę "Wprost" czy nie wiedziała, że w szpitalu przy ul. Madalińskiego nie wykonuje się aborcji powiedziała, że "na komisji w izbie lekarskiej pytali mnie, czy znałam poglądy profesora, czy słyszałam o nim". - Nie słyszałam. Tak jak nie znam życiorysów i poglądów dyrektorów innych szpitali. Ja nawet nie wiedziałam, że on jest czynnym lekarzem. Byłam przekonana, że pełni po prostu funkcję dyrektora. O jego poglądach dowiedzieliśmy się z odmowy wykonania aborcji. Widziałam go dwa razy – 14 i 16 kwietnia – i nigdy więcej nie miałam z nim kontaktu - powiedziała kobieta.
Tłumaczy, że kiedy z prof. Chazanem nie był w kitlu, tylko w cywilnych ubraniach. - Nie badał mnie. Byłam przekonana, że ta rozmowa z nim jest formalnością, że dyrektor szpitala chce się upewnić, iż nie byłam namawiana przez lekarzy i że jestem stuprocentowo przekonana. Przecież ja przyjechałam na tę rozmowę z torbą, byłam gotowa na przyjęcie do szpitala i na przerwanie ciąży. W trakcie rozmowy okazało się, że to nie jest formalność. Na początku usłyszałam, że moja ustna i pisemna prośba o przerwanie ciąży mają taką samą wagę. Kiedy do niego przyszłam, wiedział doskonale, jaka jest moja ustna prośba, teraz kłamie, że dowiedział się o moim istnieniu dopiero 14 kwietnia. Wiem, że gdybym ja tego pisma nie napisała, to prof. Chazan by mi nie odpowiedział i dzisiaj pewnie nie byłoby żadnej sprawy, dalej oszukiwałby kobiety, manipulował nimi - opowiada kobieta.
Pan Jacek dodaje, że w tym wszystkim najbardziej cierpiało ich dziecko. - Kiedy się urodziło, to nikt z żadnych ruchów pro-life, z żadnych fundacji, nikt z popierających prof. Chazana, żaden ksiądz, dosłownie nikt nie zgłosił się, żeby chociaż zapytać, jak można pomóc, co można zrobić - mówi mężczyzna.
- Żaden kardynał nie może nam mówić, czy zrobiliśmy dobrze, czy źle. Mieliśmy prawo do takiej decyzji. Była zgodna z naszym sumieniem - mówią małżonkowie.
Źródło: "Wprost"