Klęska uczy zwycięstwa
Obawiamy się jej. Myślimy o niej jak o przeciwieństwie sukcesu. Niesłusznie. Nasze sukcesy w ogromnym stopniu zależą od tego, jak odbieramy porażki.
01.09.2008 | aktual.: 01.09.2008 16:05
Kiedy planowaliśmy ten tekst na kolegium redakcyjnym, nikt nie miał wątpliwości – tak jak piłkarskie Euro, tak samo olimpiada będzie kolejną narodową klęską. Na szczęście dla obywatelskich nastrojów kilka dni później nasi olimpijczycy zaczęli zdobywać medale. Więc co z tekstem? Mimo wszystko postanowiłam go napisać. Przed nami jeszcze wiele zawodów sportowych, konkursów, festiwali. Dlatego opowiem wam o porażce. Za chwilę znów na pewno będzie jak znalazł.
Mózg reżyser
Wszyscy ludzie sukcesu prawdopodobnie byli najpierw ludźmi porażki. Właśnie dlatego odnieśli sukces, że nie dali się zniszczyć niepowodzeniom. Dzięki trudnościom i porażkom udało im się zmobilizować i rozwijać. Bo właśnie umiejętność właściwego przeżycia klęski decyduje o tym, że jednym wszystko się udaje, innym idzie jak po grudzie, a jeszcze kolejni wolą nawet nie próbować. Pocieszające jest to, że właściwego podejścia do porażki można się nauczyć. Najlepiej w dzieciństwie, ale nie oznacza to, że dorośli są zupełnie skreśleni.
Badaniem technik radzenia sobie z życiowymi potknięciami zajął się amerykański psycholog Martin Seligman z University of Pennsylvania. Sprawdzał, jak styl wyjaśniania porażek wpływa na aktywność i bierność, wytrwałość w wysiłkach i łatwą rezygnację, skłonność do podejmowania ryzyka i asekuranctwo.
Odkrył, że pomysłem najgorszym z możliwych jest szukanie winy w samym sobie. „Nic nigdy nie robię dobrze”. „To zawsze mi nie wychodzi”. „Jestem taki niezdolny”. Kto tak uważa – ręka do góry. Ostrzegam – takie myślenie to pierwszy krok do depresji. Znacznie zdrowiej jest poszukać zewnętrznego usprawiedliwienia. Nie będzie to zresztą takie trudne. Mózg ci pomoże – każdy z nas ma bowiem w głowie własnego reżysera. To prawdziwy mistrz manipulacji, ulegasz mu częściej, niż zdajesz sobie z tego sprawę. I całe szczęście.
On z docierających do nas wrażeń montuje film, emocjonalny, ale niezbyt wiernie odzwierciedlający rzeczywistość. Zmienia rangę niektórych wydarzeń, wmontowuje sceny, których naprawdę nie było, i wycina fragmenty niepasujące do całości. Wszystko po to, by chronić nasze ego i dobre samopoczucie. Żebyśmy nie stracili dobrego mniemania o samych sobie. Dlatego jeśli osiągamy sukces, najczęściej tłumaczymy sobie, że wynika to z naszych umiejętności i talentów. Za porażkę zaś winimy los, innych ludzi albo niesprzyjającą sytuację. Chyba że sukces dotyczy innych. Wtedy wiadomo – po prostu mieli farta. No bo przecież nie są wcale tacy zdolni. Naukowo nazywa się to podstawowym błędem atrybucji. Choć brzmi okropnie, chodzi po prostu o to, że nasz mózg robi wszystko, byśmy po byle czym nie złapali doła.
Cudze nieszczęście
A co pociesza nas najbardziej? Oczywiście cudze nieszczęście! Dlatego takim powodzeniem cieszą się rozmaite grupy wsparcia. „Innym też się to zdarza” – myślimy i od razu nam lepiej. Po oblanym egzaminie idziemy na piwo z tymi, którzy też oblali. Nie ma ryzyka, że w takiej grupie poczujemy się gorsi. A kiedy ktoś z naszej grupy nieudaczników odniesie jakiś sukces – w trosce o własne samopoczucie natychmiast go wykluczamy. Zamiast się cieszyć, że mu się udało, czujemy zawiść. I – wbrew pozorom – nie jest to cecha tylko polska.
Ten efekt w latach 80. badał psycholog Abraham Tesser z University of Georgia. – Gdy zagraża nam obniżenie własnej wartości, potrafimy zaatakować nawet własnych przyjaciół – wyjaśnia badacz „Przekrojowi”. – Nie dopuszczamy myśli, że inni mogą nas przewyższać talentem czy uzdolnieniami. Ich sukces przypisujemy układom, znajomościom, łapówkom. To skuteczna droga na skróty – o wiele prościej jest tak oceniać ludzi, którym się powodzi, niż samemu wziąć się do roboty. To sposób myślenia zwłaszcza tych, których lęk przed porażką paraliżuje tak, że nie są w stanie podjąć żadnego sensownego działania. Lepiej nie robić nic, niż narazić się na rozczarowanie i frustrację. Tacy ludzie często sabotują własne szanse na sukces – wzbraniają się przed awansem, stresem, odpowiedzialnością. Siadają, żeby się nie przewrócić. Trafnie podsumował to Don E. Hamachek, autor popularnej w USA serii poradników psychologicznych: „Sukces ustala standard, który trzeba utrzymywać całe życie, skalę osiągnięć, którym trzeba sprostać. Może
się to wydawać przerażające dla osób, które poważnie wątpią w swoją zdolność utrzymywania aktywności na wysokim poziomie”. Czy to wyjaśnia naszą porażkę na tegorocznym Euro? Być może tego właśnie przestraszyli się nasi piłkarze. Być może właśnie dlatego płotkarz Liu Xiang, jeden z najpopularniejszych chińskich sportowców, podczas olimpiady tuż przed startem wycofał się z eliminacji biegu na 110 metrów przez płotki. – Ból był nie do zniesienia – tłumaczył nazajutrz po porażce chińskim mediom, zwalając swoją decyzję na kontuzję ścięgna Achillesa. Komentatorzy są innego zdania. – Chyba załamał się pod presją. Kontuzja to wymówka – pojawiają się głosy.
Sport bowiem jak żadna inna dziedzina ludzkiej aktywności poza silnym ciałem wymaga też żelaznej psychiki. Nie bez powodu w szkoleniu mistrzów biorą też udział psychologowie. Są równie ważni jak trener. Tłumaczą, że po porażce trzeba szybko się otrząsnąć i skupić na następnych celach. Wyciągnąć wnioski i w następnym turnieju wreszcie dać sobie radę. Nie jechać na zawody z myślą, że „nie mogę przegrać”, bo taki cel podświadomie zakłada porażkę. Trzeba jechać wygrywać, a nie „nie przegrywać”. Dobrze opowiadał o tym w jednym z wywiadów Kazimierz Górski: „Trener nie może się bać porażki. Jak ktoś się boi, niech nie gra. Strach przed przegraną sprawia, że będzie grał nie tak, by wygrać, ale tak, żeby nie przegrać. Ustawi zespół z asekuracją. A jak ja się nie boję porażki, to zagram, by wygrać, strzelić gola. Moja drużyna zawsze pierwsza strzelała bramkę. Mówiłem zawodnikom: Dopóki mamy siły, szybkość i świeżość, to atakujemy. A jak strzelimy gola, to... dopiero wtedy będzie czego bronić”.
Ucz odporności
Psychologowie są zgodni co do jednego: przeżywania porażek trzeba się nauczyć, bo trudno uniknąć ich w życiu. Naukę tę najlepiej rozpocząć jak najwcześniej. – Trudno wychować silnego człowieka z dziecka, przed którym rodzice usuwają wszelkie trudności życiowe – mówi pedagog, profesor Edyta Gruszczyk -Kolczyńska. – Dojrzałość człowieka polega na tym, że traktuje porażki jako część życia i umie sobie z nimi radzić. Nasza ocena sytuacji, które postrzegamy jako trudne, nie jest obiektywna – tłumaczy specjalistka – ale zależy od naszej samooceny. Kiedy wzrasta poczucie własnej wartości, spada poczucie trudności. Dlatego trzeba w dzieciach budować wiarę we własne siły i podnosić poziom odporności emocjonalnej.
Jak? Nie chrońmy dzieci przed przykrościami, ale mądrze je przez nie przeprowadzajmy. Jako jeden ze sposobów profesor proponuje... gry. – W grze musi być wygrany i przegrany. To jednak kontrolowana sytuacja. Dziecko, grając, przechodzi trening intelektualny – mimo napięcia i emocji musi zachować jasność myślenia. Najlepiej też, kiedy dziecko samo wymyśli grę, w którą chce grać – w ten sposób unikniemy ryzyka, że zabawa przerośnie jego możliwości intelektualne. Pokażmy dziecku, że z przegranej można wyciągać konstruktywne wnioski: w związku z tym, że wszyscy popełniamy błędy, dobrze jest uczyć się na nich, analizować ich powody i poszukiwać alternatywnych sposobów wyjścia z sytuacji. Błędy pomagają nam często w znalezieniu takich rozwiązań, których nigdy inaczej byśmy nie szukali. Postarajmy się też nauczyć dziecko przestać myśleć o wyniku, a skoncentrować się na samym zadaniu. Taka strategia pozwala na bieżąco korygować sposób działania, a ponadto hamuje lęk przed porażką.
I jeszcze jedno – pamiętajmy: „Sukces to przechodzenie od porażki do porażki bez utraty entuzjazmu” – jak powiedział kiedyś Winston Churchill. Bo chyba właśnie o ten entuzjazm przede wszystkim tu chodzi...
Olga Woźniak, współpraca Bartek Chaciński