Jak zmienić dwie sekundy w dobę?
O tym, że spóźnienie się na pociąg może rzutować na całe życie, nie trzeba chyba przypominać nikomu, kto pamięta Bogusława Lindę z czasów, kiedy nie był jeszcze Brucem Willisem polskiego filmu. Jednak co innego zobaczyć film Kieślowskiego, a co innego w takim filmie uczestniczyć. Jeżeli Państwo pozwolą – krótka historia na temat tego, jak dwie sekundy zamienić w 24 godziny i co z tego wynika.
20.09.2006 | aktual.: 20.09.2006 12:23
Opowieść zaczyna się w Zagrzebiu, który jest Warszawą Południa, i w którym mieszkają nasi przyjaciele. Odwiedzaliśmy ich pod koniec wakacji, by nie przeżyć zbytniego szoku, który niechybnie by nas spotkał, gdybyśmy teleportowali się z bałkańskich gór bezpośrednio do rodzinnego miasta. No więc siedzimy u Jaki i Vida, ale wakacje się kończą i czas wracać – ostatnia kawa, kanapka na drogę, wymiana uścisków i szybki marsz na przystanek tramwajowy. Jest niedziela, godzina 6.40. Pociąg na północ odjeżdża za czterdzieści minut. Czyli czasu dość. Gdyby nie to, że gdy zbliżamy się na przystanek – mija nas nasz tramwaj. Zaczynamy biec i gdy już-już dotykamy drzwi wejściowych – motorniczy zamyka je i odjeżdża na Zagrebacki Glavni Kolodvor – bez nas.
Nie tracimy nadziei (co zasadniczo popycha ludzkość do przodu), wsiadamy w następny tramwaj – niestety niewłaściwy, wysiadamy gdzieś obok, biegniemy, przeskakujemy płotki, nasze plecaki trzęsą się (ze śmiechu?) na naszych plecach, wpadamy na dworzec. Trzy minuty za późno. Pociąg do Budapesztu odjechał (a trzy lata temu, gdy byliśmy o czasie – spóźnił się godzinę – przypadek? Złośliwość? Efekt motyla?). W ciągu następnych dwóch minut, kiedy rozważamy plan awaryjny, odjeżdża główny bohater tego planu, czyli pociąg do Wiednia. Kraksa. Koleją nie uda nam się już dojechać do Budapesztu wystarczająco wcześniej, by złapać pociąg do Warszawy. Najbliższe sensowne połączenie – o 7.20 następnego dnia – obwieszcza nam pani z informacji. Jej głos jest tak beznamiętny, jakby nie zdawała sobie sprawy z obcowania z Fatum. Być może jest chorwackim robotem zaprogramowanym na sianie rozpaczy.
Nie tracimy jednak nadziei i nadal próbujemy popychać ludzkość do przodu (a dokładnie dwoje zagubionych w Zagrzebiu przedstawicieli tejże ludzkości). Z Zagrzebia (jakże by inaczej) nie jadą żadne autobusy na Węgry. Pozostaje autostop – esencja przypadkowości, zrządzenie losu wepchnięte na pobocze autostrady, metafora ludzkiej bezradności wobec Wielkich Szermierzy.
No bo ze stopem jest tak – stajesz na poboczu estakady przy jakiejś trasie w Zagrzebiu. Naokoło blokowisko, jacyś ludzie spacerują z psem, tramwajarze się na ciebie gapią z pobliskiej pętli (nomen omen), msza się w osiedlowym kościele kończy, a obok ciebie ludzie wracają z zakupów w zagrzebskich Jankach i zastanawiają, czemu im machasz przed nosem ręką. Ale o cudzie – na samym dnie tego piekła – znajduje się jednak jakiś ponury weterynarz, który wrzuca nas do swojego samochodu i unosi w stronę Budapesztu. I tu metafora ludzkiego żywota nabiera pełnych kształtów, gdyż weterynarz zatrzymuje się nagle na jakimś zjeździe z autostrady i bardzo żałuje, ale jedzie już dalej inaczej i na pewno coś złapiemy w naszym kierunku właśnie z tego miejsca. Co oczywiście jest ponurym żartem. Bo na zjeździe, na którym się nagle znajdujemy, samochód na północ pojawia się raz na pół godziny. Zaś tuż obok – autostrada wypełniona pędzącymi w stronę Budapesztu samochodami, które jednak – ze względu na oczywiste prawa autostrady,
nie mogą nic a nic zrobić w kwestii podwiezienia nas w stronę, w którą machamy.
I tak z niewyobrażalnego szczęścia dwójka autostopowiczów wpada w niewyobrażalny dół. Kwadranse mijają, a samochody nie. Pociąg z Budapesztu do Warszawy staje się coraz bardziej nierealny. Nasz czas już nie jest nasz, nasze plany są nieaktualne, jesteśmy nie u siebie – wrzuceni w świat stworzony przez złośliwego demiurga. Aby skończyć z autostradową gnozą wracamy pokonani do Zagrzebia i decydujemy się wyruszyć pociągiem następnego dnia.
I tu można by zakończyć te historię, gdyby nie to, że ten przypadkowy dzień który ponura rzeczywistość wcisnęła nam na siłę do gardła, zaowocował: obejrzeniem zapisu koncertu Toma Waitsa sprzed 30 lat, wspaniałym obiadem u Vida, wysłuchaniem kilku zupełnie oszałamiających płyt z chorwacką, rumuńską i szwedzką muzyką awangardową, bardzo ciekawą opowieścią (już w pociągu do Warszawy) o tym, jak Katowice przyjęły uczestniczki konkursu Miss World i w ogóle – z całym szeregiem różnych olśniewających rzeczy, który w związku z pośpiechem zagrzebskiego tramwajarza należy przyjąć jako dar Opatrzności. Łącznie z moim jednodniowym spóźnieniem na wizytę w referacie karnym pewnego Urzędu Skarbowego. Ale to już zupełnie inna historia.
Krzysztof Cibor, Wirtualna Polska