Izrael nie zostawia jeńców. Dyrektywa Hannibala pozwala na zabijanie własnych żołnierzy
Jednym z największych sukcesów Izraela w ostatniej operacji w Strefie Gazy było to, iż żaden żołnierz nie został wzięty do niewoli przez bojowników palestyńskich. To wynik obowiązywania okrytej tajemnicą tak zwanej dyrektywy Hannibala, która w ekstremalnych przypadkach pozwala na zabicie własnych żołnierzy, jeśli grozi im niewola.
12.02.2015 | aktual.: 14.02.2015 17:30
Chociaż fakt istnienia czegoś, co się nazywa dyrektywą Hannibala, jest znany opinii publicznej od 2003 roku, to do tej pory nie wzbudzała ona większych kontrowersji. Kwestia ta powróciła jednak dzięki mediom izraelskim w trakcie ostatniego konfliktu w Strefie Gazy. Wówczas to na terytoriach palestyńskich zaginął w akcji 23-letni por. Hadar Goldin. Pojawiły się informacje prasowe o porwaniu żołnierza przez Hamas.
Później Siły Obronne Izraela (Israel Defense Forces - IDF) podały do publicznej wiadomości informację o znalezieniu jego zwłok. Wojsko odmówiło jednocześnie ujawnienia okoliczności śmierci. Wzbudziło to uzasadnione wątpliwości izraelskiej opinii publicznej, a w prasie zaczęto pisać o zastosowaniu w praktyce wspomnianej dyrektywy Hannibala.
Dziennikarze szybko ujawnili przebieg akcji, po której Goldin został porwany. Miała ona miejsce niedaleko miasta Rafah, które graniczy z Egiptem. Żołnierze IDF wpadli w zasadzkę, gdy z tuneli otworzyli do nich ogień bojownicy Hamasu. Dwóch Izraelczyków zginęło, a trzeci, por. Goldin, został wzięty do niewoli. Odpowiedzią Izraela było ostrzelanie strefy operacji zmasowanym ogniem artyleryjskim. Według danych palestyńskich zginęło wówczas 70 osób. Czy jednym z nich był por. Goldin? Tego nie wiadomo, podobnie jak w wypadku drugiego żołnierza. Sierż. Guy Levy został uznany za zaginionego w akcji. Później IDF ogłosiły odnalezienie jego zwłok.
Zimna logika frontu
Już sama nazwa protokołu pobudza wyobraźnię i rodzi kontrowersje. Hannibal był dowódcą wojsk antycznej Kartaginy, wielkim wojownikiem, który, chcąc uniknąć rzymskiej niewoli, wypił truciznę. Chociaż IDF utrzymują, że nazwa doktryny jest przypadkowo wygenerowana przez system komputerowy, trudno w to uwierzyć. Jej przesłanie jest bardzo silne. Dosłownie odbierają ją przynajmniej niektórzy izraelscy oficerowie.
Warto tym samym przypomnieć słowa ppłk. Szukiego Ribaka, dowódcy batalionu z Brygady Golani, który w 2009 roku stwierdził jasno: - Żaden żołnierz batalionu nie zostanie porwany, niezależnie od ceny. Pod żadnym warunkiem. Nawet jeśli ma to oznaczać, że żołnierz będzie się musiał wysadzić granatem. Nawet jeśli jego własna jednostka będzie musiała otworzyć ogień zaporowy w stronę samochodu, którym jest wywożony.
Doktryna została ukuta w trakcie wojny libańskiej w latach osiemdziesiątych XX wieku. Wówczas to, dokładnie w 1986 roku, izraelski patrol wpadł w zasadzkę Hezbollahu. Ofiarami byli izraelscy żołnierze: Rachamim Alsheikh i Yossef Fink. Ich ciała zwrócono do Izraela dopiero po dziesięciu latach. W zamian Izrael przekazał drugiej stronie ciała 123 bojowników antyizraelskich. Po incydencie uznano, że wzięcie izraelskiego żołnierza do niewoli źle wpływa na własne morale, a także stanowi gigantyczny sukces drugiej strony. Konkluzja była jedna - IDF nie mogą pozwolić, by ich żołnierze byli porywani.
Złośliwi twierdzą, że Izrael woli swych żołnierzy martwych niż w niewoli. Czy jednak naprawdę, jak podają niektóre media, IDF mają prawo zabić własnego żołnierza, by "uchronić" go od stania się jeńcem? Wojsko nie ujawnia szczegółów, ale wiadomo, że przy każdym wejściu na terytorium wroga dowódcy mają przede wszystkim dbać o to, by żaden z podległych żołnierzy nie dostał się do niewoli. Co więcej, są uprawnieni zrobić wszystko, także narazić życie zagrożonego porwaniem żołnierza, by do tego nie dopuścić. Mają również prawo do ostrzelania samochodu, który odjeżdżałby z izraelskim żołnierzem. Czy jest to zgodne z prawem? Płk Yaakov Amidror, jeden z twórców dyrektywy, stwierdził: - Prawo nie ma tu nic do rzeczy. Na polu bitwy nie ma prawników.
Z punktu widzenia zimnej logiki doktryna ma sens. - Z perspektywy armii lepszy jest żołnierz zabity niż taki w niewoli, który cierpi i zmusza państwo do zwolnienia z aresztów setek osadzonych, byle tylko doprowadzić do jego oswobodzenia - pisano w 2003 roku w dzienniku "Haaretz". Dokładnie taki incydent wydarzył się w czerwcu 2006 roku, kiedy to Hamas porwał niedaleko granicy z Izraelem sierż. Gilada Szalita. Żołnierz spędził w niewoli aż pięć lat. W październiku 2011 roku został uwolniony. Kosztem dla Izraela było wypuszczenie z więzień ponad tysiąca palestyńskich bojowników. Wówczas dyrektywa Hannibala zawiodła, a IDF były krytykowane, że zrobiły za mało, by przerwać próbę porwania.
Logika to jedno, odczucia opinii publicznej to drugie. IDF ukrywały fakt istnienia dyrektywy Hannibala. Obawiano się bowiem reakcji społeczeństwa. Obowiązywanie protokołu było tajne aż do 2003 roku, kiedy dowiedział się o nim służący w Libanie rezerwista. Gdy zaczął nalegać na zlikwidowanie dyrektywy, fakt został ujawniony przez media. Opinia publiczna podzieliła się - niektórzy, w tym nawet rabini i oficerowie, otwarcie odrzucili moralne i prawne podstawy dokumentu. Część oficerów odmawiała informowania o nim podległych sobie żołnierzy. Inni prosili rabinów o wskazówki. Generalnie jednak izraelska opinia publiczna wyraziła zrozumienie dla takiej polityki. Niektórzy, jak emerytowany gen. Eitan Ben Eliahu, zbywają całą sprawę: - Nigdy w życiu nie spotkałem się z sytuacją, w której ktoś prosiłby o zniszczenie samochodu, w którym są nasi żołnierze.
Gdzie są granice?
Cel dyrektywy Hannibala jest szczytny, opiera się na wywodzącym się ze Stanów Zjednoczonych założeniu, iż żaden żołnierzy nie zostanie zostawiony za linią wroga. W Izraelu nabiera to szczególnego znaczenia, bowiem znienawidzona przez Arabów armia izraelska nie może liczyć na litość. Izraelczycy przekonali się o tym w 2000 roku, kiedy to Palestyńczycy dokonali linczu na dwóch izraelskich żołnierzach rezerwy (jeden ze sprawców został wypuszczony w 2011 roku w zamian za uwolnienie sier. Szalita).
W tym samym roku Hezbollah porwał trzech żołnierzy izraelskich. Zginęli oni albo w czasie zasadzki, albo już w niewoli. W zamian za 400 zwolnionych Palestyńczyków Izrael odzyskał ich szczątki w 2004 roku. Dwóch innych zostało porwanych w 2006 roku przez Hezbollah, który ich najprawdopodobniej zamordował. W zamian za uwolnienie kilku swych bojowników z więzień izraelskich, Hezbollah oddał szczątki żołnierzy dwa lata później.
Według gen. bryg. Motiego Barucha, u podstaw dyrektywy Hannibala leży komunikat: "Żaden żołnierz nie trafi do niewoli. To jasny przekaz". Obecny dowódca sztabu generalnego IDF, gen. por. Benny Gantz, stwierdził jednak kategorycznie, że dowódca nie może zabić żołnierza, któremu grozi niewola. Możliwość pozbawienia życia własnego żołnierza wykluczył także gen. mjr Yossi Peled, jeden z twórców tej doktryny (późniejszy polityk prawicowego Likudu). Jak stwierdził, "nie zrzuciłby tonowej bomby na samochód", w którym byłby przewożony porwany żołnierz izraelski, "ale ostrzelałby go z czołgu, licząc, że ktoś przeżyje".
Gen. Peled dodał, że sam wolałby, "aby go zastrzelili, niż miałby trafić do niewoli Hezbollahu". Jednocześnie oficer wyjaśnił motywację, która stała za opracowaniem protokołu: - Formułując rozkaz, przyzwolono na stworzenie ryzyka (dla porwanego), ale nie na jego zabicie. Chcieliśmy postawić sprawę jasno - nie rób tego, jeśli zakończy się to śmiercią. Zrób to, choćby było to ryzykowne. Czasem decyzja stawia żołnierza w sytuacji zagrożenia. Armia ma za zadanie dbać o bezpieczeństwo państwa. To jest jej priorytet, a nie stawianie na pierwszym miejscu życia swych żołnierzy.
Cytowany przez dziennik "Haaretz" Haim Avraham, ojciec porwanego w 2000 roku sierż. Benny’ego Avrahama, po incydencie granicznym wyjawił: - Syn opowiedział mi o tej procedurze. Stwierdził, że jest rozkaz, iż jeśli dojdzie do porwania grupy żołnierzy, to samochód musi być zatrzymany niezależnie od kosztów, nawet za cenę ich życia. Byłem zszokowany. Zapytałem, czy byłby gotów strzelać do swych kolegów. Odparł, że taki jest rozkaz. Po porwaniu jeden z oficerów powiedział mi, że wojsko przechwyciło 26 pojazdów. Na początku nie wiedziałem o co chodzi, ale później zrozumiałem, że gdyby w jednym z tych samochodów był mój syn, to zostałby zabity. Rozumiem, że porwanie żołnierza to istotny dylemat dla państwa z powodu ceny, jaką musi zapłacić, ale ja wolę, by mój syn był w niewoli niż martwy.
Jak ujawniono w "The New Yorker", gen. Benny Gantz, po wyciagnięciu wniosków z uwolnienia sierż. Szalita, protokół zmodyfikował. Obecnie ponoć nie zezwala on otwarcie na zabicie porwanego żołnierza, ale stwierdza się w nim, że przypadkowe pozbawienie życia jest dopuszczalne i moralnie uzasadnione, jeśli założenia działania, a więc chęć zatrzymania porywaczy, są właściwe. Co tak naprawdę to znaczy? Czy próba przestrzelenia opon odjeżdżającego samochodu mieści się w granicach dopuszczalnego działania? A postrzelenie porwanego, by porywacze nie mogli go wywieźć? Albo ostrzelanie samochodu ze śmigłowca lub artylerii, co zdarzało się kilkukrotnie, jest do przyjęcia?
Zadawanie takich pytań i próba szukania na nie właściwych odpowiedzi może być fantastyczną zabawą filozoficzną, ale takie semantyczne batalie nie mają jednak w sytuacji stresowej żadnego znaczenia, a dla wielu oficerów - chociażby wspomnianego ppłk. Ribaka - przesłanie jest jednoznaczne. Skala ataku, która nastąpiła po porwaniu por. Goldina, również wydaje się nieprzypadkowa.
Robert Czulda, "Polska Zbrojna"