Eskalacja konfliktu w Górskim Karabachu. To konsekwencja wojny na Ukrainie
Podczas gdy Europa czeka na "zamrożenie" konfliktu na Ukrainie, na peryferiach kontynentu "rozmraża" się inna, dawno zapomniana wojna: konflikt o Górski Karabach. I podobnie jak w przypadku Ukrainy, na jego trwaniu zależy jednemu człowiekowi: Władimirowi Putinowi.
Prezydent Azerbejdżanu Ilham Alijew nie należy do ludzi, którzy unikają mocnych słów i agresywnej retoryki. Ale nawet jak na jego standardy, ostatnie wypowiedzi na temat konfliktu w Górskim Karabachu brzmiały niepokojąco bojowo.
"Wszystkie nasze propozycje spotykają się z ignorowaniem ze strony Armenii, bo Armenia nie chce pokoju. Armenia nie jest niepodległa. Nie jest w stanie podejmować swoich wyborów, ale zawsze podąża za innymi. Prowokują nas, okazują brak szacunku nie tylko nam, ale liderom Francji, Rosji i USA. Myślą, że mogą robić co tylko chcą i nie spotka ich za to kara" - grzmiał podczas jednej ze swoich tyrad publikowanych na Twitterze. Kilka dni wcześniej, podobne przemówienie wygłosił podczas Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa - ale uwaga świata była skierowana wówczas na temat Ukrainy. Możliwe jednak, że zapomniany i "zamrożony" od ponad dwóch dekad konflikt znów wkrótce wróci na czołówki gazet i agend polityków.
Coraz więcej ofiar
Sugeruje to nie tylko coraz bardziej agresywna retoryka, ale przede wszystkim twarde fakty. Tylko w styczniu w wyniku "incydentów" (i odpowiedzi na nie) na granicy między Azerbejdżanem a separatystyczną Republiką Górskiego Karabachu zginęło 12 żołnierzy, a 18 zostało rannych. Jest to najgorszy styczeń od początku trwania konfliktu. Nie jest to zresztą odizolowany przypadek. Cały rok 2014, podczas którego śmierć poniosły 72 osoby - a to prawdopodobnie zaniżony bilans - był bowiem najkrwawszym rokiem od czasu podpisania zawieszenia broni 21 lat temu. Dla porównania, w najgorszym dotychczas roku konfliktu zginęły "tylko" 34 osoby.
Impas i wyścig zbrojeń
Skąd taka eskalacja?
- To przede wszystkim wyraz olbrzymiej frustracji przeciągającym się procesem negocjacji. To w pewnym sensie zrozumiałe, bo trwają one od 1994 roku i tak naprawdę nie ruszyły z miejsca - odpowiada Konrad Zasztowt, ekspert PISM. - To jednak wina tego, że żadna ze stron nie jest skłonna do zawarcia kompromisu - dodaje.
Azerbejdżan od dawna nie może pogodzić się ze stratą Karabachu, zdominowanej przez ludność ormiańską (stanowi ona ponad 90 proc. mieszkańców) enklawy, która po rozpadzie ZSRR ogłosiła niepodległość, a od 1994 roku pozostaje de facto samodzielną republiką. Podobnie nieugięte stanowisko prezentują też Ormianie - mowa tu zarówno o władzach w Erywaniu jak i przywódcach separatystów, którzy formalnie nie uczestniczą w rozmowach - którzy nie wyobrażają sobie powrotu jakichkolwiek kontrolowanych przez siebie terytoriów (poza samym Karabachem wojska ormiańskie okupują także inne terytoria należące do Azerbejdżanu) pod władzę Baku. I to nawet w zamian za prawo do zorganizowania referendum.
Wobec przedłużającego się impasu Alijew postawił na zbrojenia. Odkąd w 2003 roku odziedziczył władzę po swoim ojcu, na dozbrajanie armii przeznaczał ponad 4 procent budżetu, zasilanego głównym towarem eksportowym Baku, ropą naftową. Ormianie odpowiedzieli podobnym wzrostem wydatków, ale ich budżet jest bez porównania mniejszy. W efekcie strefa przygraniczna, kiedyś strzeżona przez słabo uzbrojone oddziały, jest dziś zaminowanym, w pełni zmilitaryzowanym terenem, pełnym ciężkiego, nowoczesnego sprzętu i coraz lepiej wyszkolonych żołnierzy - w tym snajperów. Nic dziwnego, że regularnie dochodzi do wymian ognia. W zeszłym roku nie było ani jednego miesiąca bez takich incydentów. Zwykle pierwszy krok czyni strona azerska - tak jak w listopadzie, kiedy zestrzeliła ormiański śmigłowiec, który z niewiadomych przyczyn zapuścił się 5 kilometrów w głąb strefy zakazu lotów. Takie ataki zawsze spotykają się z odpowiedzią Ormian, co w zamierzeniu ma zniechęcić Azerów do podobnych akcji, a w praktyce - zaognia tylko
konflikt. - Do przemocy dochodzi już nie tylko w Karabachu. Ostrzeliwane są także wsie na terytoriach należących do Armenii - zauważa Zasztowt.
Dał nam przykład Putin...
Wyścig zbrojeń nie jest jednak jedynym czynnikiem sprzyjającym coraz większym napięciom. Argumentów do eskalacji dostarcza także sytuacja na Ukrainie. I to nie tylko dlatego, że odciąga on uwagę Rosji, wojskowego sojusznika Erywania, która na terytorium Armenii posiada dużą bazę wojskową. Nie bez znaczenia jest także symboliczny przykład i polityczny precedens jaki ustanowiła aneksja Krymu przez Rosję. Przy czym obie strony interpretują go odmiennie.
- Dla Armenii przykład ten dowodzi, że to, że najważniejsze jest prawo do samostanowienia i taką samą logikę można zastosować w Karabachu. Dla Azerbejdżanu z kolei Krym pokazuje, że można "przywrócić sprawiedliwość" środkami militarnymi - wyjaśnia Zasztowt.
Odniesień do sytuacji na Ukrainie jest zresztą więcej.
- Integralność terytorialna Azerbejdżanu ma taką samą wartość jak integralność Ukrainy, o której mówią teraz wszyscy. Dlaczego Armenia nie została objęta sankcjami? Zrobiła dokładnie to samo, co Rosja - mówił w Monachium Alijew, potępiając "podwójne standardy" Zachodu - a jednocześnie dając do zrozumienia, że by rozwiązać problem, Azerbejdżan jest zdany sam na siebie.
Dwuznaczna rola Rosji
To jednak nie siły zachodnie są głównym zewnętrznym czynnikiem sprzyjającym przedłużaniu zamrożonej wojny. Wręcz przeciwnie: zarówno w interesie Europy, jak i Stanów Zjednoczonych leżą jak najlepsze stosunki z obiema stronami konfliktu. Z Armenią z powodu dużej i bardzo sprawnej politycznie diaspory. Z Azerbejdżanem zaś z powodu dużych złóż ropy naftowej i gazu, które stanowią dla UE główną alternatywę dla rosyjskich surowców.
Tego samego nie można powiedzieć jednak o Rosji.
Choć formalnie, wraz z USA i Francją przewodniczy ona Grupie Mińskiej OBWE, która jest mediatorem rozmów, to rola Moskwy w konflikcie jest co bardzo dwuznaczna.
- Jest sojusznikiem Armenii w ramach organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym, ale jednocześnie od lat sprzedaje uzbrojenie Azerbejdżanowi. I nie jest to tylko kwestia biznesowa, a przynajmniej już nie jest - mówi ekspert PISM. Wskazuje przy tym na wizytę Putina w Baku w 2013 roku, podczas której oficjalnie i z wielką pompą mówiono o współpracy Rosji i Azerbejdżanu w kwestii zbrojeń. Czas wizyty nie był przypadkowy - w tym samym czasie Armenia, podobnie jak Ukraina i Gruzja zastanawiała się bowiem nad podpisaniem umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską. Sygnał dla Erywania był więc jasny - i skuteczny, bo niedługo potem Armenia zamiast podpisać umowę z UE, postawiła na integrację z Unią Eurazjatycką, największym politycznym projektem Putina.
- Rosji zależy na tym, by sprawa była nierozwiązana jak najdłużej, bo to gwarantuje jej rolę rozgrywającego w regionie - komentuje Zasztowt.
Patrząc na to, w jakim kierunku zmierzają sprawy w Karabachu, Kreml może być spokojny o zachowanie tej roli.