PolskaDo piekła i z powrotem - ekstremalne szkolenie polskich komandosów w Gujanie Francuskiej

Do piekła i z powrotem - ekstremalne szkolenie polskich komandosów w Gujanie Francuskiej

Zagrożenie czyhało na każdym kroku: trujące rośliny, drapieżne zwierzęta, dokuczliwe insekty. Udało się - przeżyli 56 dni morderczego wysiłku w skrajnych warunkach. "Polska Zbrojna" opisuje ekstremalne szkolenie bojowe w Gujanie Francuskiej. Wśród śmiałków z całego świata, którzy się na nie stawili, było kilku polskich komandosów.

Do piekła i z powrotem - ekstremalne szkolenie polskich komandosów w Gujanie Francuskiej
Źródło zdjęć: © Polska Zbrojna | CMM 30REI/CCH TEUDEA

20.05.2013 | aktual.: 21.05.2013 11:18

W Legii Cudzoziemskiej mówiło się, że na szkolenie do Gujany Francuskiej trafia się za karę. Oni jednak zgłosili się dobrowolnie. Garstka śmiałków z polskich jednostek specjalnych ruszyło w połowie stycznia do Ameryki Południowej. Mieli jeden cel: przetrwać. O miejscu, w którym przyszło im spędzić najgorsze dwa miesiące życia, początkowo nie wiedzieli zbyt wiele. Chcieli się po prostu sprawdzić, zobaczyć, jak to jest trafić do piekła. - Kolega służył kiedyś w Legii. Opowiadał o kursach w dżungli. Mówił, że było ciężko. Teraz już wiem, co to znaczy - przyznaje Michał.

Śmiałkowie ze świata

Michał ma 34 lata. Kilka lat służył w innej formacji mundurowej, a z wojskiem związał się dopiero rok temu. Wybrał Jednostkę Wojskową Komandosów w Lublińcu. To właśnie on słyszał niegdyś opowieści legionisty o ekstremalnym kursie w Gujanie Francuskiej. Gdy dowiedział się o organizowanym szkoleniu, nie wahał się ani chwili.

Piotr jest jego rówieśnikiem, ale to lubliniecki weteran. Wieloletni operator, uczestnik misji, doświadczony komandos. Dlaczego dobrowolnie podjął mordercze wyzwanie? - Kiedyś nie wiedziałem nawet, gdzie leży Gujana. Dwóch kolegów z jednostki było tam na kursie rok wcześniej. Chciałem spróbować - mówi.

Arek, zastępca dowódcy zespołu bojowego z Lublińca, przyznaje, że na takie szkolenia jadą ochotnicy. - U nas wszyscy są ochotnikami - żartuje. Wyjaśnia, że dla żołnierzy zmiana klimatu i działanie w obcym środowisku to szansa na rozwój. - Każdy z operatorów gdzieś jedzie. Jedni specjalizują się w górach, inni w środowisku wodnym. Niektórzy sprawdzają swoje siły w różnych specjalnościach - dodaje.

Po kilkutygodniowym kursie francuskiego i odpowiednich szczepieniach (na przykład na tężec, wściekliznę, boreliozę, żółtą febrę) polecieli do Francji. Razem z nimi udało się tam trzech specjalsów z Formozy i jeden z JW "Nil". Organizatorem kursu w ośrodku prowadzonym przez Legię Cudzoziemską były francuskie siły specjalne.

Z Francji ruszyli do Cayenne, stolicy Gujany Francuskiej. Na kurs miało się stawić 40 śmiałków z całego świata, ale ostatecznie nie wszyscy podjęli wyzwanie. 34 odważnych reprezentowało różne kraje. Poza Europejczykami, na przykład Francuzami, Niemcami, Belgami, na kurs stawili się także reprezentanci Brazylii, Panamy, Surinamu, Dominikany i Ekwadoru. Pośród nich, doświadczeni w tropikalnym boju dowódcy oddziałów specjalnych z Brazylii. Wszystkich powitała delegacja z 3 Regimentu Legii Cudzoziemskiej. Wśród legionistów byli również Polacy.

Biegiem marsz!

Pierwszy dzień w Ameryce Południowej polscy żołnierze zapamiętali bardzo dobrze. Gujana powitała ich ulewą. Przemoczone wtedy buty wysuszyli dopiero dwa miesiące później. - To pora deszczowa - opowiadają żołnierze. - Lało niemal bez przerwy.

Początek był spokojny. Pierwsze trzy dni minęły na aklimatyzacji, potem było dobieranie sprzętu i broni. Dostali karabinki FAMAS - kaliber 5,56 milimetra (standardowa broń we francuskim wojsku, w siłach specjalnych zastąpiona nowszymi konstrukcjami), ale używali też maszynowego Minimi. Pobrali mundury, hamaki, moskitiery, liny, ponczo, leki przeciwko malarii, spray na komary, różnego rodzaju menażki i manierki. Tylko rzeczy niezbędne.

Swojego wyposażenia nie mogli mieć zbyt wiele. Z Polski wzięli między innymi buty dżunglowe, czyli takie ze specjalnymi otworkami, przez które przepływa woda, bieliznę, busole i gwizdki. Te ostatnie są w takim terenie bardzo potrzebne, ponieważ łatwo można się zgubić i żeby nie krzyczeć na ratunek - lepiej gwizdać. To oszczędza siły.

Pierwsza zasada: nie wolno ci chodzić. Odtąd wszystkie zadania wykonujesz biegiem. Każde nieposłuszeństwo będzie karane (wachlarz kar bardzo szeroki: pompki, bieganie, pajacyki). To był pierwszy rozkaz instruktorów z regimentu. Brzmi źle? Później jest znacznie

Rozpoczęła się wstępna selekcja kandydatów. Jeżeli nie umiesz dobrze pływać na wodzie i pod wodą, nie nurkujesz, nie wspinasz się i nie biegasz zbyt szybko w mundurze, wracasz do domu. Już wtedy z Gujaną pożegnało się kilku komandosów. Polacy zostali w komplecie. Przestali być żołnierzami. Nie miały znaczenia ich stopnie wojskowe, doświadczenie w boju czy lata służby. Nieważne były ani narodowość, ani kolor skóry. Przez następne tygodnie wszyscy byli numerami, które napisano im na kapeluszach. Bez zegarka, ale na czas

- To nie dla ciebie. Zrezygnuj. Jedź do domu - te zdania słyszeli najczęściej. Legioniści powtarzali je jak mantrę, ponieważ chcieli złamać jak najwięcej kursantów. - Najgorzej było na koniec, gdy nie mieliśmy już sił - opowiada Michał. - Brodziliśmy po zęby w brudnej rzece. A oni na łódce podpływali i szeptali do ucha "jedź do domu". Trzeba było zacisnąć zęby i robić swoje - wspomina.

Zanim ruszyli w dżunglę, do centrum szkolenia w okolicy miejscowości Regina, musieli oddać wszystkie elektroniczne urządzenia, komórki, zegarki, GPS-y. W plecakach nadal pozostawało jednak kilkanaście kilogramów wyposażenia. Gdy ekwipunek przemókł, dźwigali ich już kilkadziesiąt. Do dyspozycji mieli między innymi mapę, kompas, gwizdek i... maczetę.

W dżungli nie ma już mowy o bieganiu - w najlepszym wypadku przez kilkanaście godzin można przejść 10 kilometrów. Nie ma dróg, więc idzie się dnem strumieni. Trzeba poruszać się wolno, torować sobie drogę maczetą. A przy tym ważyć każdy krok i patrzeć (o ile jest się na lądzie), gdzie stawia się stopy. Można niechcący stąpnąć na węża, którego ukąszenie w najlepszym wypadku wyeliminuje zawodnika z kursu. W razie poślizgnięć nie warto też szukać ratunku w gałęziach i krzakach, bo te mogą mieć wyjątkowo długie kolce. - Jeszcze w Polsce wyciągaliśmy po kilka. To było bardzo bolesne wspomnienie Gujany - dodaje Piotr.

Równie bolesne mogło być spotkanie z kandyrami. To kilkucentymetrowe pasożytnicze rybki, które wpływają do cewki moczowej, wabione zapachem moczu. Ich usunięcie jest niemożliwe bez pomocy chirurga. Na szczęście tej "atrakcji" Polacy zdołali uniknąć.

Druga zasada: będziesz mokry. Ulewy towarzyszyły im niemal każdego dnia. A jeżeli nawet przestało padać, to wilgotność powietrza (94-99 procent) robiła swoje. Mundur przyklejał się do spoconego ciała. Upał dawał w kość. Gdy jednak instruktorzy zauważyli, że któryś z podopiecznych jest zbyt suchy, kazali wszystkim brodzić po pas w błocie lub wodzie.

Tarzając się w błocie i mule, nie mogli zapominać o broni. A ta musiała być zawsze czysta, bardziej zresztą niż oni sami, bo pod wpływem wody i błota rdzewiała. Za dnia ćwiczyli celność. - Wygrywa ten, który pierwszy trafi w pojawiającą się tarczę. Nie ma wymiany ognia, tylko szybki strzał. Widoczność jest mocno ograniczona, najdalej na 15 metrów - wyjaśnia Michał.

Żołnierze przyznają, że w dżungli najgorsze są małe zwierzęta. Duże najczęściej chowają się przed ludźmi. Te mniejsze - jak na przykład żmije - tryskają jadem, kiedy czują zagrożenie. Niewielkie skorpiony mogą schować się w bucie, wejść do plecaka położonego na chwilę na ziemi. A gryzące mrówki potrzebują tylko kilku sekund, by obleźć człowieka. - O mieszkańcach lasu trzeba pamiętać zwłaszcza przed rozłożeniem biwaku - opowiada Piotr. - Trzeba było dobrze ogarnąć liście i sprawdzić, czy pod spodem nie ma pająków, a trafiały się takie wielkości dłoni, czy skorpionów. Dopiero wtedy można było rozłożyć karimatę lub hamak i ochronną moskitierę. Buty zostawialiśmy na patykach, żeby nic w nich nie zamieszkało - opowiada.

Początkowo żywili się francuskimi suchymi racjami. Próbowali też miejscowych specjałów. Kajman smakuje jak kurczak pomieszany z rybą, tapir przypomina wołowinę. Kosztowali węży, ryb, różnego rodzaju owoców i roślin.

Smak niewoli

Ich dieta diametralnie zmieniła się już w drugim tygodniu, kiedy dostali się "do niewoli". Dwadzieścia sześć osób - bo tylu żołnierzy dotrwało do tego etapu - musiało poradzić sobie z nowym wyzwaniem. Kazano im się rozebrać i w samej bieliźnie wskoczyć do rzeki. Legioniści pomieszali wtedy wszystkie ubrania, zabrali sznurówki z butów i paski od spodni. Po kilkunastu minutach pozwolili żołnierzom wyjść z wody. Dali im trzy minuty na ubranie się. Kursanci brali, co było pod ręką. Dwa różne buty, za duże spodnie. Lepiej było włożyć cudzy but, niż następny tydzień chodzić po dżungli boso. Obuwie i ubrania splatali lianami, by ich nie zgubić. Związano żołnierzom ręce i z workami na głowach wywieziono ich łodziami w nieznane. - Lepiej było nie dyskutować. Wyłączyć myślenie. Nie zastanawiać się, dlaczego tak się dzieje. Po prostu poddać się i robić swoje - wspominają. Kiedy dotarli na miejsce, "Rudy" - taką ksywkę dostał jeden z instruktorów - przekazał im wiadomość, że z niewoli może uratować ich tylko ucieczka,
ale i tak z tego miejsca jest tylko jedna droga i muszą zbudować tratwy, żeby pokonać rzekę.

Byli wykończeni. Spali po kilka godzin albo wcale (czasami zasypiali nawet na stojąco), doskwierał im potworny głód. Wtedy jedynym ich pożywieniem były owoce palm, miąższ z liści i kraby. Raz nawet zjedli elektrycznego węgorza (upolowanego strzałem z karabinu) i wielką ropuchę. Czasami udało się zjeść w kilka osób jedną dwudziestocentymetrową rybę. Mówią, że miąższ z palmowych liści jest niedobry, ale jeśli popije się go wodą, zapycha żołądek. Uczty jednak nie było: każdy w kilka dni schudł kilkanaście kilogramów.

Pilnowali ognia i obozu. Byli przygotowani na to, że zostaną zaatakowani: jeśli nie przez zwierzęta, to przez symulujących wroga instruktorów. Problemem stały się także kontuzje i choroby skórne. Stłuczone kolana, obolałe plecy i nadwyrężone kręgosłupy to nic w porównaniu z tym, co działo się z ich stopami. Grzybica była zmorą każdego komandosa.

Przez ciągłe przebywanie w wodzie, chodzenie w mokrych butach, nabawili się początkowo przebarwień, a później ran. Przez gigantyczną opuchliznę niektórzy nie mogli nawet włożyć obuwia. Zmiany na stopach były tak duże, że choć od ukończenia kursu minęło już kilka tygodni, kuracja trwa nadal. A jak poradzić sobie z grzybicą w dżungli? - Trzeba osuszyć skórę, ale to było praktycznie niemożliwe. Wieczorami obsypywaliśmy nogi pudrem. Niewiele to pomagało - przyznaje Piotr.

Budowanie tratwy było trudniejsze niż myśleli. Niełatwo było bowiem znaleźć w dżungli drzewo, które nie tonie. Metodą prób i błędów ścinali najpierw jego kawałek i rzucali do wody. Jak drewno utrzymywało się na powierzchni, ścinali cały pień. - Trzeba było równomiernie rozkładać siły. Jedni robili tratwę, inni polowali - wspomina Michał.

Po pięciu dniach się udało. Tratwy były przygotowane. Nie mogli jednak na nich usiąść, a jedynie płynąc, pchać je po wodzie. Ta zaś była mulista, ciemna. Nie wiedzieli, jak głęboko jest dno, ale woleli go nie szukać. Przez dwa kilometry przepychali (ciągle z bronią) tratwy. Poruszali się resztkami sił. Nie rozmawiali ze sobą, słyszeli za to przekleństwa legionistów, często po polsku, i ciągłe zachęty do rezygnacji z kursu.

Gdy dotarli na brzeg, byli szczęśliwi, że to już koniec. Bardzo się jednak pomylili. Instruktorzy dopilnowali, by poziom wyczerpania żołnierzy był maksymalny. Niektórzy mieli łzy w oczach. Zostali wrzuceni w błoto i musieli przejść tor przeszkód, a później marsz na azymut. Na koniec zbudowali nosze dżunglowe i holowali rannego.

Combat ma moc

Wysiłek się opłacił - tamtej nocy spali w bazie. Zdjęli mokre mundury i buty. Mogli wreszcie się najeść. - Nie da się nadrobić kilku dni głodu w jeden wieczór. Chociaż byliśmy najedzeni, ciągle czuliśmy niedosyt - wspominają. Po krótkiej regeneracji znowu ruszyli do dżungli, tym razem uczyli się walki w buszu. Nie mogli używać światła, rozpalać ognia. Musieli być niewidoczni.

Szkolili się głównie z zielonej taktyki, skakali ze śmigłowców do wody, zjeżdżali na linach z mostu, holowali rannego. Uczyli się także, jak dowodzić ludźmi w takim środowisku, jak zapanować nad wielonarodowym towarzystwem. Wiele zasad kursu stanowi zaprzeczenie reguł obowiązujących w wojskach specjalnych. Zdaniem żołnierzy była to więc dobra próba pokory i dystansu do własnych umiejętności.

Komandosi na kurs do Gujany pojechali w ślad za swoimi poprzednikami. W 2012 roku szkolili się tam reprezentanci Agatu i jednostki z Lublińca. Być może w przyszłym roku kolejni śmiałkowie z Polski sprawdzą w Ameryce Południowej granice swojej wytrzymałości.

- Ekstremalne szkolenia w Gujanie, Indiach, na kole podbiegunowym wybieramy nieprzypadkowo. Nie może być miejsca na świecie, które mogłoby zaskoczyć żołnierzy Wojsk Specjalnych - kwituje dowódca lublinieckich komandosów pułkownik Wiesław Kukuła. Oficer wyjaśnia, że umiejętność działania w trudnym terenie jest niezbędna, choćby na wypadek, gdyby konieczne było udzielanie pomocy naszym rodakom znajdującym się w różnych miejscach świata.

Magdalena Kowalska-Sendek, "Polska Zbrojna"

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)