Co Afganistan dał polskiej armii? Bilans jest pozytywny, ale nie możemy zapominać o problemach
Dzięki misji w Afganistanie polska armia dokonała wielkiego skoku modernizacyjnego. Nie ma dwóch zdań, że bez tego impulsu zmiany zachodziłyby nieporównywalnie wolniej. Jednak nasze zaangażowanie w tej operacji to nie tylko same pozytywy. Bolesny rachunek za Afganistan polskie społeczeństwo będzie spłacać jeszcze przez długie lata.
Banałem jest stwierdzenie, że Afganistan (i Irak) przyczynił się do przyspieszenia niezbędnych reform w naszej armii. Wystarczy choćby spojrzeć jak diametralnie przez ten czas zmieniło się wyposażenie indywidualne żołnierzy. Ta kwestia była zaniedbywana przez dekady - sprzęt osobisty typowego piechura z lat 60. w zasadzie nie różnił się od tego z lat 90. Dopiero misje zagraniczne z całą mocą obnażyły te braki. Dochodziło do absurdalnych sytuacji, gdy żołnierze często we własnym zakresie dokupowali jakiś sprzęt, bo to, co dostawali od wojska, nie przystawało do realiów współczesnego pola walki.
- Konflikty w Iraku i Afganistanie pokazały nam, że wyposażenie osobiste żołnierza jest istotne, bo wpływa nie tylko na jego komfort i działanie, ale także na jego skuteczność - podkreśla w rozmowie z Wirtualną Polską Mariusz Cielma, redaktor naczelny portalu "Dziennik Zbrojny". W efekcie żołnierze z ostatniej zmiany polskiego kontyngentu w Afganistanie, w porównaniu do swoich poprzedników sprzed 7-8 lat, są jak wyjęci z innej epoki. Przez ten czas poprawie uległo praktycznie wszystko - od butów i bielizny, przez kamizelki i hełmy, po broń osobistą i inny sprzęt.
"Wojownik XXI wieku"
Pod wpływem doświadczeń afgańskich wprowadzono nowe rodzaje celowników i lornetek, a także wszelkiego rodzaju rozwiązania związane z noktowizją i termowizją. Żołnierze otrzymali nowoczesne radiostacje i inne urządzenia łączności, jak również systemy nawigacji GPS. Zmodernizowano karabinek Beryl, zakupiono nowe typy karabinów snajperskich, granatniki automatyczne czy moździerze. Lista zmian jest o wiele dłuższa, nie sposób wymienić tutaj wszystkich innowacji czy usprawnień będących rezultatem naszego uczestnictwa w misji ISAF. Dość powiedzieć, że wyciągnięte lekcje znalazły przełożenie w wojskowym programie modernizacyjnym Tytan, który ma stworzyć w niedalekiej przyszłości wyposażenie polskiego "wojownika XXI wieku".
Misja afgańska oraz kontakty sojusznicze, głównie z USA, uświadomiły też polskim wojskowym, co na dzisiejszym polu walki znaczy informacja - systemy dowodzenia i łączności, przesyłanie danych w czasie rzeczywistym, nowoczesne systemy rozpoznania. Zobaczyliśmy, jak ogromnie wpływa to na skuteczność podejmowanych działań. W końcu zaczęliśmy też zwracać uwagę na znaczenie bezzałogowców, co wcześniej wcale nie było takie oczywiste. - Tu nawet nie chodzi o bojowe zwalczanie celów, tylko po prostu prowadzenie stałego monitoringu i rozpoznania. Te braki później zostały uzupełnione, ale były to wyłącznie lekkie drony, typu Orbiter - wskazuje Cielma. Dlatego w dozorze naszej strefy odpowiedzialności w Afganistanie w ogromnej mierze byliśmy zdani na Amerykanów.
Poligon dla Rosomaków
Afganistan przerwał dyskusję, która rozgorzała po zakupie transporterów Rosomak, czy był to słuszny wybór, który sprawdzi się na współczesnym polu walki. Na miejscu wozy cieszyły się powodzeniem oraz uznaniem naszych sojuszników, choć trzeba było je dodatkowo opancerzyć i zmodyfikować.
- Amerykanie z lubością patrzyli na nasze Rosomaki, głównie z tego powodu, że dla swoich wojsk na konflikty asymetryczne w Iraku i Afganistanie stworzyli specjalną klasę pojazdów, które ja bym nazwał "ciężarówkami opancerzonymi", czyli słynne MRAP-y. One przede wszystkim musiały się poruszać drogami, bo ich manewrowość w otwartym terenie była dużo mniejsza. Nie były też silnie uzbrojone - wskazuje szef "Dziennika Zbrojnego".
Tymczasem nasze Rosomaki były w warunkach afgańskich pojazdami stosunkowo bezpiecznymi, a do tego bardzo dobrze uzbrojonymi i wyposażonymi w nowoczesne systemy obserwacji, które zapewniały załodze widoczność na kilometry. Nie zmienia to faktu, że polscy żołnierze korzystali również z przekazanych nam przez Amerykanów przeciwminowych MRAP-ów.
Afganistan to nie Polska
Afganistan był ogromnym impulsem przyspieszającym modernizację techniczną polskiej armii, co do tego nie ma dwóch zdań. Mieliśmy okazję, by przetestować sprzęt w warunkach bojowych, wyciągnąć z tego wnioski i wprowadzić stosowne zmiany. Misja uzmysłowiła naszym decydentom, czego brakuje polskiej armii, a co jest jej niepotrzebne. Jednak jak akcentuje w rozmowie z Wirtualną Polską niezależny publicysta wojskowy Andrzej Walentek, wszystkie te zmiany miały związek ze specyficznymi warunkami panującymi w Afganistanie, stąd nie zawsze można je przenieść na grunt polski.
Przykładowo w Afganistanie mogliśmy sobie pozwolić na dopancerzenie Rosomaków, bo tam, w odróżnieniu do Europy, znaczenia nie miał wymóg pływalności. Tak zmodyfikowany wóz nie spełni jednak oczekiwań, jakie nasi wojskowi mają wobec krajowego teatru działań, bo pojazd tej klasy powinien pływać z marszu. W tym samym świetle należy oceniać przydatność urządzeń uniemożliwiających odpalanie improwizowanych ładunków wybuchowych drogą radiową, które w Polsce zastosowania raczej nie znajdą. Z drugiej strony nie ulega wątpliwości, że modyfikacje dotyczące zabezpieczenia pojazdu przed atakiem pociskami przeciwpancernymi czy systemy namierzania kierunku ostrzału da się również doskonale wykorzystać w warunkach polskich.
Specjalnie na potrzeby misji afgańskiej wojsko kupiło 11 nowych śmigłowców wielozadaniowych Mi-17, które po wykonaniu zadania wróciły do Polski wzmacniając krajowy potencjał. Szkopuł w tym, że maszyny zostały przystosowane do lotów w warunkach wysokogórskich, co u nas jest zdolnością raczej mało przydatną, natomiast z pewnością wpływającą na ich cenę. Ponadto nie są to konstrukcje najnowocześniejsze, co w kontekście toczącego się gigantycznego przetargu na mające je zastąpić nowe śmigłowce wielozadaniowe rodzi dodatkowe pytania o słuszność takiego rozwiązania.
Trzeba jednak uczciwie dodać, że nowe Mi-17 zostały na potrzeby Afganistanu znacząco dozbrojone - dokupiono do nich wielolufowe karabiny maszynowe M134G Minigun, dostały dodatkowe opancerzenie i przystosowano je do działań nocnych.
Należy pamiętać, że nie cały sprzęt służący polskim żołnierzom w Afganistanie wrócił do kraju. Około jedna trzecia wyposażenia, którego nie opłacało się przewozić z powrotem do Polski, została zutylizowana na miejscu lub przekazana Afgańczykom. Natomiast reszta w dużej części musi przejść gruntowne remonty, co tylko zwiększy rachunek wydatków na misję afgańską, który już dziś szacowany jest na sześć miliardów złotych.
Ostrzelani w boju
Polskie zaangażowanie w ISAF to jednak nie tylko inwestycje w nowy sprzęt. Żołnierze i dowódcy zdobyli bezcenne doświadczenie i mogli sprawdzić się w prawdziwych działaniach bojowych, czego nie dałoby im nawet najbardziej realistycznie przeprowadzone ćwiczenie poligonowe. Nie chodzi tylko o doświadczenia czysto wojenne - jednostki bojowe stanowiły około jednej trzeciej składów kontyngentów i to tymi siłami prowadzono operacje w Afganistanie. Zdecydowana większość - logistycy, sztabowcy, medycy - rzadko miała okazję opuszczać bazę.
Na pewno polska armia i cała logistyka zdobyła doświadczenie w obsłudze, zaopatrywaniu i zabezpieczeniu dużego jak na Polskę zgrupowania wojsk, operującego bardzo daleko od kraju. Tylko znów rodzi się pytanie, na ile takie doświadczenie ma znaczenie w kontekście potencjalnych zagrożeń dla Polski. - Afganistan był specyficzny i budował pewne zdolności w naszej armii, lecz myślę, że nie do końca powinniśmy się zapatrywać na to, że tak będzie wyglądać wojna - zauważa Cielma.
- Afganistan nie przyniósł zupełnie nic jeżeli chodzi o sprawę pełnoskalowego konfliktu zbrojnego, czyli wojny z przeciwnikiem dysponującym porównywalnym, a nawet lepszym uzbrojeniem i wyposażeniem technicznym. W tym kontekście, jeśli można mówić o jakichś pożytkach, to jedynie o umiejętności działania w systemie koalicyjnym w ramach wspólnych procedur natowskich - ocenia z kolei Andrzej Walentek. - Dla jednostek, które wyjeżdżały na misje, umiejętność współdziałania z sojusznikami jest już standardem - dodaje.
Mówiąc inaczej, nasze wojsko co prawda ostrzelało się w warunkach prawdziwej wojny, ale wojny partyzanckiej. Takie doświadczenia byłyby bardzo przydatne, gdybyśmy się znaleźli w sytuacji, w jakiej znalazła się Ukraina, czyli w przypadku inwazji "zielonych ludzików". Ten scenariusz jest jednak mało prawdopodobny, bo w przeciwieństwie do naszego wschodniego sąsiada czy choćby krajów bałtyckich, nie ma u nas grup ludności, które mogłyby być mentalnie i ideowo związane z agresorem. "Zielone ludzki" nie są więc takie proste do przeniesienia na warunki polskie.
- Polscy żołnierze w Afganistanie, nikomu nie umniejszając, prowadzili działania jako strona dominująca. Mówiąc otwarcie, walczyli z ludźmi, którzy biegali w sandałach z kałasznikowem w rękach. Mieli za sobą cały arsenał nowoczesnej armii Zachodu. Jeżeli przeciwnik ich nie zaskoczył, byli panami sytuacji - opisuje obrazowo szef "Dziennika Zbrojnego". - Na pewno się wzmocnili, ale mogli się nauczyć niezdrowych odruchów, że mają przewagę - dodaje. W warunkach potencjalnej agresji na Polskę, sytuacja, przynajmniej w początkowej fazie konfliktu, będzie zgoła odwrotna.
Jest jeszcze inny problem, na który rzadko zwraca się uwagę. Większość żołnierzy, którzy zdobyli doświadczenie bojowe na misjach zagranicznych, to przede wszystkim szeregowi, którzy według obowiązujących w Wojsku Polskim przepisów mogą służyć maksymalnie 12 lat. Biorąc pod uwagę, że do Iraku i Afganistanu nie wysyłano świeżych rekrutów, lada rok tych żołnierzy w armii nie będzie. W wojsku pozostanie jedynie mniejszość, której uda się awansować wyżej. Oni oczywiście będą potrafili w pewien sposób przekazać swoje doświadczenie innym, jednak to nigdy nie będzie to samo.
Ogromnym plusem jest za to znacząca poprawa samego systemu szkolenia. Ćwiczenia żołnierzy bardziej realistycznie oddają warunki panujące na polu walki (np. strzelanie sytuacyjne zamiast statycznego). Pod wpływem doświadczeń afgańskich zmodernizowano również ośrodki szkoleniowe lub utworzono całkowicie nowe.
Elita polskiej armii
Misja ISAF przyczyniła się do wzrostu znaczenia naszych komandosów. To w tym okresie zdecydowaliśmy, że będziemy mocno stawiać na Wojska Specjalne jako odrębny rodzaj sił zbrojnych. Wtedy zaczęto szczególnie o nie dbać oraz podnosić poziom ich wyszkolenia i wyposażenia.
- Żołnierze z Lublińca, którzy pojechali na pierwsze misje do Afganistanu, to nie byli komandosi, których możemy dziś podziwiać na spotach. Oni byli wtedy bardzo często wyposażeni w sprzęt typowy dla zwykłego żołnierza piechoty. Doświadczenia w Iraku i Afganistanie pokazały najlepiej, że jeżeli mają realizować skomplikowane zadania, to nie można oprzeć ich wyposażenia o standardy ogólnowojskowe - podkreśla Mariusz Cielma.
Choć przeważnie w kontyngencie było mniej więcej ok. 200 żołnierzy Wojsk Specjalnych, czyli mniej niż jedna dziesiąta całego komponentu, odpowiadali oni za realizację ponad połowy operacji. To właśnie głównie małe jednostki "specjalsów" przeprowadzały akcje uderzeniowe, organizowały zasadzki, zatrzymywały groźnych rebeliantów czy przeszukiwały kryjówki talibów. Z Afganistanu przywieźli ogrom bezcennych doświadczeń, które fundamentalnie wpłynęły na poziom ich wyszkolenia.
Mroczna strona Afganistanu
Afganistan pociągnął za sobą nie tylko koszty finansowe, ale przede wszystkim ludzkie. Nie możemy zapominać o śmierci 45 Polaków oraz prawie 900 poszkodowanych. Co trzeci uczestnik misji ISAF ma zaburzenia emocjonalne i problemy rodzinne. Rachunek za Afganistan polskie społeczeństwo będzie spłacać jeszcze przez długie lata. - Warto, żeby o tych ludziach nie zapomniano, bo im się należy opieka medyczna na najwyższym poziomie. Nie powinno dochodzić do takich sytuacji, które miały miejsce w przeszłości, kiedy brakowało pieniędzy i przepisów umożliwiających np. zakup protez dla poszkodowanych żołnierzy - mówi Walentek.
Żołnierze cierpiący na zespół stresu bojowego będą z biegiem lat przechodzić do cywila, ale traumatyczne przeżycia i problemy emocjonalne pozostaną w nich na całe życie. Dlatego jeszcze przez długi czas misja afgańska będzie mieć wpływ na kondycję psychiczną polskich rodzin. Nie da się policzyć, ile małżeństw uległo rozbiciu, gdy wielomiesięczny okres rozłąki i towarzyszący mu niepokój okazywał się zbyt silny. Dla wielu rodzin ta misja jest i będzie przekleństwem, bo przez nią zawalił im się świat. Nigdy nie możemy zapominać, że te osoby żyją wśród nas. Na szczęście doświadczenia afgańskie i irackie przyniosły również pozytywne zmiany. Pod ich wpływem żołnierze przestali traktować wizytę u psychologa jako coś wstydliwego lub oznakę słabości. W końcu też nasza klasa polityczna dostrzegła problem osób wracających z misji, uchwalając przed dwoma laty specjalną ustawę o weteranach. Choć smutne jest, że decydenci potrzebowali aż dziesięciu lat, aby zadbać o los ludzi, którzy przecież nie pojechali tam z własnej
woli, lecz realizować zadania zlecone przez państwo.
Warto było?
Jeżeli popatrzymy tylko na siły zbrojne, bilans misji w Afganistanie wydaje się być pozytywny, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę stosunkowo duże koszty finansowe i bolesne straty ludzkie. Nie da się ukryć, że operacja przyczyniła się do modernizacyjnego skoku w kwestii wyszkolenia i wyposażenia - z tym uwzględnieniem, że nie wszystkie doświadczenia afgańskie dają się przenieść na grunt przygotowania polskiej armii do podstawowego zadania, jakim jest obrona kraju.
- Gdyby nie misja afgańska, te pozytywne zmiany zachodziłby wolniej. Potrzeba jest mocą sprawczą i wojny zawsze wpływały na rozwój możliwości technicznych armii wszystkich krajów - ocenia Mariusz Cielma. - Wysyłając ludzi i narażając ich na niebezpieczeństwo, byliśmy pod presją wprowadzania nowych zmian jak najszybciej, tu i teraz - wyjaśnia.
Misja ISAF stała się jednak źródłem również kilku problemów. Sami wojskowi przyznają, że Afganistan pogłębił podział Wojska Polskiego na "armię A" i "armię B". - Jednostki, które brały udział w misjach, w kwestii wyszkolenia i wyposażenia dokonały skoku generacyjnego, bo to w nie inwestowano najwięcej. Natomiast te, których żołnierze wyjeżdżali do Iraku i Afganistanu sporadycznie, pod względem wyszkolenia i wyposażenia pozostały w czasach Układu Warszawskiego - mówi Walentek. Publicysta zwraca uwagę, że niektóre ostatnie decyzje podjęte w ramach planu modernizacji technicznej armii wskazują na to, że tych pieniędzy na "podciągnięcie" jednostek, które jakościowo pozostały w ubiegłym stuleciu, po prostu może zabraknąć.
- Zaangażowanie, zwłaszcza w Afganistanie, było na tyle duże, że niekorzystnie odbiło się na procesie modernizacji i szkolenia całej polskiej armii, a nie tylko tych komponentów, które wyjeżdżały na misje. Wydaje mi się, że te same doświadczenia mogliśmy uzyskać angażując mniej ludzi i pieniędzy, a zaoszczędzone środki przeznaczając na poprawę poziomu wyszkolenia i wyposażenia całego wojska - wskazuje ekspert.
Nie jest jednak powiedziane, że pieniądze, których MON nie wydałby na Afganistan, z pożytkiem wykorzystałby w Polsce. Tylko w latach 2008-2012 resort obrony nie zagospodarował i musiał zwrócić do budżetu prawie siedem miliardów złotych. Czyli więcej, niż pochłonęła trwająca o trzy lata dłużej misja afgańska.
Sojusznicza wiarygodność
Niemniej pytanie o skalę naszego zaangażowania pod Hindukuszem nadal pozostaje otwarte. - Może lepiej byłoby postawić na wysłanie kilku samolotów, co byłoby bezpieczniejsze, albo tylko komandosów? Gdybyśmy wysłali w swoim czasie nasze F-16, to też zostałoby zauważone i bardzo spektakularne. Robili to Holendrzy i wiele innych nacji. Nic nie stało ku temu na przeszkodzie - mówi Mariusz Cielma.
Warto przypomnieć, że w Afganistanie polski kontyngent był jednym z niewielu natowskich, który nie miał żadnych ograniczeń, co do użycia wojska. Niektóre państwa zagwarantowały sobie, że na przykład nie będą działać w nocy, albo nie będą brać udziału w akcjach stricte bojowych. Natomiast Polska potwierdziła, że pod względem wojskowym jest sojusznikiem wiarygodnym, nie szczędzącym pieniędzy, trudów, a także i krwi - o czym niestety świadczy długa lista poległych w Afganistanie Polaków.
- Pytanie tylko, czy będzie to brane pod uwagę, w momencie gdyby doszło do jakiegoś zwiększenia zagrożenia dla Polski - pyta retorycznie Andrzej Walentek. - Te wszystkie perturbacje związane z tworzeniem tzw. szpicy NATO wskazują, że inni nasi sojusznicy bardziej liczą i pieniądze, i bardziej cenią własną krew, jeśli chodzi o realne wsparcie działań bojowych - przyznaje.
Uzależnieni od wojny
Pokłosiem Afganistanu jest też pewien problem ludzki, z którym musi teraz zmierzyć się polska armia. Zgodnie z zapowiedzią naszych władz, wraz z misją afgańską kończy się okres zaangażowania Polski w duże operacje zagraniczne. Tymczasem mamy dość sporą grupę żołnierzy, którzy na tych misjach w ciągu ostatnich 12 lat byli po kilka razy. I w tym momencie oni zostaną pozbawieni tej adrenaliny, którą zapewniały te wyjazdy. Dlatego ważne jest, by otoczyć ich należytą opieką, także psychologiczną, jak również znaleźć odpowiedni sposób, by oni mogli te swoje emocje gdzieś wyładować, np. podczas bardzo intensywnego szkolenia poligonowego.
- Żeby po prostu z braku tej wojennej adrenaliny nie zaczęli tutaj "wariować" - mówi Andrzej Walentek. - Bo naprawdę jest w tej armii bardzo wielu żołnierzy, którzy są naładowani "agresją", w takim pozytywnym znaczeniu. I należy zadbać o to, aby oni ją mogli teraz wykorzystać z pożytkiem, przekazując swoje doświadczenia młodszym żołnierzom - dodaje.
Przez Afganistan przewinęło się ok. 25 tys. żołnierzy. Ilu z nich uzależniło się od wojny? Tego nie wiemy. Warto jednak dmuchać na zimne.
Tomasz Bednarzak, Wirtualna Polska