Gwałtowne protesty w Sudanie - czy wystąpienia zmiotą ze stołka Omara al‑Baszira?
Choć zapalnikiem ostatnich, gwałtownych protestów w Sudanie były podwyżki cen paliwa, niezadowolenie ludności tliło się tam od dawna. Sudańczycy wiele razy pokazywali, że mają dość rządów Omara al-Baszira - prezydenta, który jest ścigany międzynarodowym listem gończym. A on zawsze odpowiadał na wystąpienia siłą. Tym razem brutalność sił bezpieczeństwa, które mordują demonstrantów, rozdmuchała iskrę w ogień. W Chartumie i innych miastach Sudanu rozgrywa się prawdziwy dramat.
Ukazujące się w internecie zdjęcia nie pozostawiają wątpliwości: to, o czym szeptano od początku, jest prawdą. Służby bezpieczeństwa - policja, wojsko i bezpieka NISS - strzelają, by zabić. W klatkę piersiową, w głowę, w plecy. Z każdym dniem fotografie pokazują coraz więcej krwi. I, mimo wszystko, coraz więcej ludzi na ulicach.
Protesty nie są w Sudanie niczym nowym - od dobrych dwóch lat wybuchają regularnie. Nigdy nie osiągnęły jednak takiej siły jak te z Tunezji czy Egiptu. Czasem przyciągały po dwa tysiące osób, czasem zaledwie kilka setek. Ograniczone głównie do stolicy, zwłaszcza studenckich kampusów i targów, bardzo szybko dogasały pod naporem policyjnych butów.
Prezydent Omar al-Baszir rządzi krajem od 1989 roku. Przetrwał dwie wojny, parę nieudanych zamachów stanu i wielu wrogów. Nauczył się więc, jak radzić sobie z buntownikami. - Jeśli spróbują zrobić tu Arabską Wiosnę, zgotuję im bardzo upalne, sudańskie lato - mówił o swych przeciwnikach podczas zeszłorocznego wiecu. Żadne demonstracje nie były dla niego prawdziwym wyzwaniem. Aż do teraz.
To, z czym mierzy się od ponad tygodnia, jest czymś więcej. I nie dotyczy już tylko stolicy.
Rewolta rozgorzała najpierw w blisko 400-tysięcznym Wad Madani, 140 km na południe od Chartumu. Jeszcze tego samego dnia - w poniedziałek 23 września - aura gniewu dotarła do centrum kraju. Potem poszło jak w dominie: Port Sudan, Njala, el-Obeid, Kosti, Gedarif, Damazin.
Śmiertelna odpowiedź władz
Reżim, którego trzech czołowych członków - al-Baszir, minister obrony Abdel Rahim Hussejn i gubernator Południowego Kordofanu Ahmed Haroun - jest ściganych międzynarodowymi listami gończymi za zbrodnie wojenne w Darfurze, zareagował w swoim stylu. Cenzurą, aresztowaniami i ogniem.
Ofiary śmiertelne padły już pierwszego dnia. Według rządu, w poniedziałek zginęło 29 osób (mordować mieli głównie "prowokatorzy"). Według aktywistów ofiar jest prawie dwukrotnie więcej. W niedzielę ekipa al-Baszira ogłosiła, że liczba zabitych wzrosła zaledwie o pięć. Liczba rannych podskoczyła do 500. Aresztowanych - do 700.
Chwilę później szef Związku Lekarzy Sudańskich dr Ahmed al-Sheikh zdradził jednak mediom, że w czasie protestów śmierć poniosło co najmniej 210 Sudańczyków. Chociaż większość ofiar zginęła od ostrej amunicji, oficerowie Wywiadu i Służby Bezpieczeństwa (NISS) mieli zmuszać lekarzy i rodziny poległych do podpisywania certyfikatów stwierdzających "zgon z przyczyn naturalnych".
Dwie setki zabitych oznaczają, że zaledwie sześć dni protestów pochłonęło więcej ofiar niż uliczne rewolucje z 1964 i 1985 roku - rewolucje, które zmiotły istniejące wtedy dyktatury. Mimo represji, Sudańczycy walczą nadal. Co ich tak napędza?
Zapalnik protestów
Demonstracje rozpoczęły się zaraz po tym, jak rząd al-Baszira wycofał subsydia na paliwo. - Te dopłaty i tak są odczuwalne tylko dla bogatych ludzi, którzy wszędzie jeżdżą samochodami - przekonywał wcześniej prezydent. - A państwo bardzo potrzebuje tych pieniędzy - dodawał. Każdego roku paliwowe subsydia kosztowały sudański budżet około dwóch miliardów dolarów. Przy długu zagranicznym wynoszącym ponad 44 mld dol. było to katastrofalnym obciążeniem, na co uwagę od dawna zwracały Bank Światowy i MFW. W końcu obie organizacje postawiły Chartumowi warunek: jeśli skończy z dokładaniem do paliwa, otrzyma ulgi przy spłacaniu kredytów.
Rząd Partii Kongresu Narodowego uznał, że to dobre wyjście. Problem w tym, że wycofanie subsydiów wcale nie uderzyłoby najmocniej w tych, których stać na auta, lecz w tych, którzy już i tak ledwo wiązali koniec z końcem. Według organizacji międzynarodowych, co drugi mieszkaniec Sudanu żyje poniżej granicy ubóstwa (tj. za mniej niż 1,25 dol. dziennie).
Dzień po wprowadzeniu zmian, ceny na stacjach paliw podniosły się niemal dwukrotnie. Sudańczycy nie potrzebowali ekonomistów, by wiedzieć, jak przełoży się to na koszty żywności, transportu i innych usług. Wyszli na ulice.
Błędem byłoby jednak sprowadzenie obecnych wydarzeń do "paliwowego gniewu". Sudan od lat stał nad krawędzią.
Ścigany prezydent
W 1989 roku generał Omar al-Baszir obalił demokratycznie wybrany rząd Sadika al-Mahdiego. By umocnić pozycję, szybko oparł swą władzę na systemie zwanym z arabskiego tamkeen - upoważnianiem. W ręce jego sojuszników trafiły praktycznie wszystkie znaczące stanowiska w państwie, tak pod względem politycznym, jak i ekonomicznym; dla przeciwników szykował za to więzienia, wygnanie lub śmierć.
Wkrótce po przewrocie al-Baszir wprowadził prawo szariatu, złamał zawieszenie broni i rozpoczął na nowo wojnę z murzyńskim, animistyczno-chrześcijańskim południem kraju. Parę lat później rozpętał kolejne piekło, tym razem na zachodzie państwa - w Darfurze. Łączna liczba ofiar tej polityki przekroczy ostatecznie dwa miliony i doprowadzi sudańskiego satrapę na sam szczyt czarnej listy Międzynarodowego Trybunału Karnego. Konflikty były wygodną wymówką dla utrzymywania bardzo wysokich wydatków na armię i służby bezpieczeństwa (przy prawie całkowitym niedoinwestowaniu m.in. rolnictwa - dziś Sudan musi importować większość żywności), surowych praw i stałej inwigilacji społeczeństwa. Tak długo jak znaczące represje omijały mieszkańców największych miast, a petrodolary pozwalały utrzymać część zabezpieczeń socjalnych, tak długo dominujący w państwie Arabowie byli w stanie znosić wady swoich przywódców. Ale nie mogło trwać to wiecznie.
W 2005 roku międzynarodowa presja zmusiła Chartum do zawarcia rozejmu z powstańcami z Południa i wyznaczenia terminu ostatecznego podziału kraju. Sześć lat później społeczność międzynarodowa zgodnie powitała nowego członka - Sudan Południowy. Było to ewidentną porażką rządu al-Baszira, który nie tylko utracił prawie połowę terytorium, ale i mnóstwo pieniędzy. Na południowosudańskich ziemiach znajduje się bowiem 75 proc. złóż ropy, które wcześniej podlegały Chartumowi.
Równia pochyła
Drastyczny spadek naftowych dochodów wepchnął sudańską gospodarkę w poważny kryzys, który błyskawicznie obnażył wszelkie słabości niewydajnego i zepsutego (według Transparency International Sudan to 4. najbardziej skorumpowane państwo świata) systemu stworzonego przez Partię Kongresu Narodowego. Inflacja przekroczyła 40 proc., rezerwy walutowe stopniały, a PKB zaczął się kurczyć - w 2012 roku spadł aż o ponad 10 proc.
Co gorsza, zamiast skupić się na rozwiązywaniu ekonomicznych problemów, reżim zaangażował się w kolejne konflikty: najpierw graniczny z Sudanem Południowym, a następnie w nową serię czystek etnicznych w Kordofanie Południowym, Nilu Błękitnym i Darfurze. Powtarzane przez rządową agencję prasową wywody o zagranicznych spiskach, sabotażystach i zdrajcach brzmiały coraz mniej przekonująco.
W obliczu tylu trudności, Sudańczycy stawali się coraz bardziej rozdrażnieni. Podwyżka cen paliw była iskrą, która wznieciła ogień. Obsesyjna wręcz tendencja al-Baszira do rozwiązywania każdego problemu siłą zamieniła go w pożar.
Symbolicznym momentem sudańskich protestów stał się piątkowy pogrzeb młodego farmaceuty z dużej i wpływowej chartumskiej rodziny Sanhoorich; 26-letni Salah zginął dzień wcześniej od policyjnej kuli. Pochówek przyciągnął kilkaset osób, zarówno bliskich zmarłego, jak i zwykłych Sudańczyków, którzy pragnęli wyrazić swój żal i gniew. Gdy w tłumie zaczęły wybrzmiewać rewolucyjne hasła, procesję otoczyły wozy terenowe załadowane członkami służb bezpieczeństwa. Chwilę później padły pierwsze strzały, a okolicę wypełnił zapach gazu łzawiącego.
Strach o przyszłość
Czy to, dzieje się w Sudanie, może zamienić się w prawdziwą rewolucję? Według obserwatorów w weekend w Chartumie demonstrowało około pięciu tysięcy osób. Nie jest to liczba na miarę wydarzeń z egipskiego placu Tahrir, ale i tak stanowi najmocniejszy od ponad 20 lat wyraz buntu przeciwko reżimowi Omara al-Baszira. Na tyle silny, że część polityków rządzącej partii rzekomo wysłała swoje rodziny za granicę.
Podczas ostatniej, poniedziałkowej konferencji prasowej sudański minister spraw wewnętrznych Ibrahim Mahmud Hamad określał manifestantów jako wandali i rebeliantów; powtarzał też, że publikowane przez nich zdjęcia ofiar są fałszywkami (faktycznie, jedna z przekazywanych na Twitterze fotografii, z kostnicy, pochodzi w rzeczywistości z Syrii; inne wyraźnie ukazują jednak Chartum). Nagle jeden z obecnych na sali sudańskich dziennikarzy zrobił coś, co byłoby jeszcze niedawno nie do pomyślenia, zwłaszcza na wizji. - Dlaczego kłamiesz? - zapytał, przerywając Hamadowi. - Dlaczego ciągle kłamiesz? Przecież wszyscy widzieliśmy, jak służby bezpieczeństwa zabijają ludzi - rzucił.
Wygląda na to, że Sudańczycy przestali bać się swego dyktatora i "wrogów" z Południa lub Zachodu. Teraz boją się o własną przyszłość. I dlatego zaczynają walczyć z tymi, którzy im ją niszczą.
Michał Staniul, Wirtualna Polska
Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.
Czytaj również blog autora: **Blizny ŚwiataBlizny Świata**