Za trumpowski reset z Rosją cenę może zapłacić cały nasz region [OPINIA]
Wizja kolejnego resetu w stosunkach Stanów Zjednoczonych z Rosją wywołuje zrozumiałe obawy. To właśnie takie państwa jak Ukraina, Mołdawia czy Polska mogłyby zapłacić największą cenę za nowe otwarcie w relacjach między Waszyngtonem a Moskwą - pisze dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
- Stany Zjednoczone muszą zresetować relacje z Rosją. Izolacja zawiodła, musimy się zaangażować, by zakończyć ten konflikt - powiedział w czwartek emerytowany generał Keith Kellogg, specjalny wysłannik prezydenta Donalda Trumpa ds. zakończenia konfliktu ukraińsko-rosyjskiego.
Słowa Kellogga wywołały spore poruszenie w Ukrainie, Polsce i naszej części Europy. Wizja kolejnego resetu z Rosją wywołuje zrozumiałe obawy, bo to właśnie takie państwa jak Ukraina, Mołdawia czy Polska mogłyby zapłacić największą cenę za nowe otwarcie w relacjach między Waszyngtonem a Moskwą.
Oczywiście, nie da się wykluczyć, że Trump w sprawie resetu zmieni jeszcze kilka razy zdanie - bo można mieć poważne wątpliwości, czy obecna administracja ma jakikolwiek realny plan działania na globalnej szachownicy, czy po prostu nie wykonuje na niej kolejnych ruchów zgodnie ze zmieniającymi się nastrojami prezydenta. Istnieje też opcja, choć nie jest ona szczególnie prawdopodobna, że mówienie o resecie to wyrafinowana taktyka negocjacyjna, mająca wciągnąć Rosję do negocjacji po to, by maksymalnie wywrzeć na niej presję.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
To Vance jest zagrożeniem? "Widzi jako potencjalny następca Trumpa"
Za hipotezą resetu przemawia jednak wiele poszlak. Zaczynając od tego, jak nowa administracja traktuje prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego, a kończąc na informacjach ujawnionych przez Reutersa o pracach nad propozycjami zniesienia lub złagodzenia części sankcji na Rosję, jakie z polecenia Białego Domu mają trwać w departamentach stanu i skarbu.
Można więc powiedzieć, że gen. Kellogg po prostu wprost nazwał politykę, która obecna administracja wdraża w życie od kilku dobrych tygodni. Trump w zasadzie od swojej pierwszej kadencji mówił też przecież, że "byłoby wspaniale, gdybyśmy się mogli porozumieć z Putinem".
"Odwrócony Nixon"…
Trzeba więc przynajmniej założyć, że reset jest jedną z możliwych opcji. Co będzie on oznaczał? Zależy to od tego, jaki to dokładnie będzie reset i czemu on będzie służył. Czy zakończeniu wojny w Ukrainie i zagwarantowaniu pokoju w naszej części Europy, czy też innym celom, dla których realizacji Ukraina i bezpieczeństwo naszego regionu mogłyby zostać poświęcone?
Niestety, reset może być częścią przynajmniej dwóch bardzo niebezpiecznych scenariuszy. Pierwszy to tzw. odwrócony Nixon.
Analitycy próbujący zrozumieć politykę Trumpa od dawna przedstawiali hipotezę, że tak jak na początku lat 70. administracja Nixona, zbliżając się do Chin, rozbiła oś Moskwa-Pekin, radykalnie osłabiając Związek Radziecki, tak dziś Stany mogłyby rozbić ją na nowo, układając się z Rosją i osłabiając jej współpracę z Chinami, Iranem i Koreą Północną. Ceną za taki manewr musiałby pewnie być pokój w Ukrainie zgodny z żądaniami Rosji, zniesienie sankcji, ponowna normalizacja Rosji na arenie międzynarodowej.
Problem w tym, że Nixon i kierujący jego polityką zagraniczną Henry Kissinger nie rozbili radziecko-chińskiego sojuszu, zbliżyli się do ChRL w momencie, gdy pęknięcie na linii Pekin-Moskwa było już od dawna faktem i generowało coraz większe napięcia.
Dziś sytuacja jest nieporównywalna. Rosja nie postrzega dziś Chin jako zagrożenia dla swojego bezpieczeństwa - tak jak Chiny postrzegały Związek Radziecki pół wieku temu - a gospodarcza współpraca z Chinami pozostaje na tyle kluczowa dla Rosji, że trudno powiedzieć, co Stany musiałyby zaoferować Putinowi, by realnie poróżnić go z Xi Jinpingiem.
Istnieje więc ryzyko, że dążąc do "odwróconego Nixona", do wyciągnięcia Rosji z osi Chiny-Iran-Korea Północna, Stany Zjednoczone pozwolą Rosji zrealizować wiele jej celów w Ukrainie, zdejmą sankcje, podważą zaufanie do siebie jako do wiarygodnego sojusznika, a osiągną niewiele. Bo Putin weźmie, nie kwitując tego, co oferuje mu Trump, i wykorzysta to do wynegocjowania lepszych warunków współpracy z Pekinem, bez radykalnego zerwania z reżimem Xi.
…czy "nowa Jałta"?
Inna strategiczna opcja, mogąca stać za resetem, to "nowa Jałta". Pogląd Trumpa na stosunki międzynarodowe można by określić mianem "jaskiniowego" - albo prymitywnego czy naiwnego - realizmu. W myśl tego światopoglądu światem rządzi wyłącznie siła i wąsko zdefiniowane finansowe interesy. Jest więc oczywiste, że świat powinni podzielić między siebie najsilniejsi, tak jak mafijne rodziny dzielą w mieście kontrolowane przez siebie terytoria. Dziś "najsilniejsi" oznacza trzech graczy: Xi, Putina i właśnie Trumpa.
Mniejsi gracze nie mają tu nic do powiedzenia, są jak pionki przestawiane przez silniejszych na szachownicy. Jeśli buntują się przeciw takiemu przedmiotowemu traktowaniu, to trzeba ich "przywołać do porządku", w podobny sposób, jak dziś amerykańska administracja robi to z Zełenskim, zamrażając pomoc wojskową dla Ukrainy.
W myśl tych założeń każdemu z największych graczy przysługuje przy tym jego "naturalna" strefa wpływów. Trump nie ukrywa, że niemal całą półkulę zachodnią postrzega jako obszar "naturalnej" dominacji Stanów. Stąd jego polityka wobec Kanału Panamskiego, zgłaszane publicznie propozycje aneksji Kanady, czy domaganie się Grenlandii - która geograficznie jest częścią Ameryki Północnej.
Analogicznie Trump może uważać, że Rosja ma prawo do swojej strefy wpływów w naszym regionie - a już na pewno w Ukrainie - a polityka amerykańska, próbująca chronić prozachodnie aspiracje Ukraińców, była od początku nierealistyczna i niepotrzebnie marnująca amerykańskie zasoby.
Trump może być bowiem przekonany - a na pewno uważa tak część jego otoczenia - że Stany nie są już w stanie odgrywać roli "policjanta świata", jak w pierwszych dekadach po zakończeniu zimnej wojny, że są na to zwyczajnie zbyt słabe. Zamiast tego muszą porozumieć się z innymi największymi graczami, tak by wynegocjować możliwie najkorzystniejsze warunki do przyszłej strategicznej konfrontacji z Chinami.
A może wcale nie chodzi o wielką strategię?
Jednocześnie w przypadku Trumpa nie można wykluczyć, że nie chodzi o żadną wielką strategię, a o bardziej przygodne kwestie. Nie sposób nie zauważyć, że Trump po prostu nie znosi Zełenskiego na osobistym poziomie, wykazuje za to zupełnie niezrozumiałą sympatię, szacunek, a nawet podziw dla Putina. Amerykański prezydent w ogóle wydaje się żywić większy szacunek do dyktatorów niż do demokratycznych przywódców - zwłaszcza tych lewicowych i liberalnych.
Chęć resetu może też napędzać ideologiczna bliskość, jaką Trump odczuwa do Putina i jego "eurazjatyckiego", autorytarnego, neoimperialnego projektu. Pod względem wartości Ameryka Trumpa - zwłaszcza najbardziej radykalna część ruchu Make America Great Again (Uczyńmy Amerykę znów wielką) - bliska jest putinowskiej Rosji. Tak jak ona ceni tylko siłę i status, gardzi językiem praw człowieka i współpracą międzynarodową, powołuje się na selektywnie rozumiany tradycjonalizm, za największe zagrożenie dla świata uważa nie katastrofę klimatyczną, ale "ideologię woke", tęskni za powrotem patriarchalnej męskości.
Wreszcie Trump, grając na reset może, po prostu podążać za fantazją o samym sobie, jako o mistrzu negocjacji. Chce pokazać, że wbrew wszystkim tym, którzy wyśmiewali jego zapewnienia z kampanii, potrafi doprowadzić do pokoju między Rosją a Ukrainą, jeśli nie w 24 godziny, to w ciągu kilku miesięcy.
Ten reset skończy się jak poprzednie
Reset Trumpa - jeśli faktycznie do niego dojdzie - nie byłby pierwszym w tym stuleciu.
Nowe otwarcie w relacjach z Rosją ogłaszali już George W. Bush i Barack Obama i w obu wypadkach próba zbliżenia z reżimem Putina ośmieliła go tylko do bardziej agresywnej polityki wobec Zachodu i własnych sąsiadów.
Stosunki rosyjsko-amerykańskie nigdy nie były lepsze niż na początku kadencji Busha juniora. Ataki na World Trade Center zbliżyły Rosję i Stany, wydawało się, że oba mocarstwa stworzą nowe ramy współpracy w ramach "wojny z terrorem".
Rosja wykorzystała jednak pretekst "wojny z terrorem" do tego, by przeprowadzić brutalną pacyfikację Czeczenii, a jeszcze przed końcem drugiej kadencji Busha Putin przybrał agresywnie antyzachodni ton. Zapowiadała go mowa rosyjskiego prezydenta na konferencji bezpieczeństwa w Monachium, którą można uznać za wypowiedzenie Zachodowi przez Rosję nowej zimnej wojny. Rok później Rosja zaatakowała Gruzję.
Kolejny reset ogłosił Obama. W Rosji funkcję prezydenta pełnił Dmitrij Miedwiedew - wtedy uznawany za bardziej cywilizowaną, reformatorską twarz putinowskiej Rosji. W 2012 r. do władzy wrócił jednak Putin i rozpoczął proces radykalnego przykręcania śruby rosyjskiemu społeczeństwu. W 2014 r. zaanektował Krym i rozpoczął hybrydową wojnę w Donbasie.
Niestety, wiele wskazuje, że obecny reset skończy się tak samo, że Rosja potraktuje go - tak jak poprzednie - jako dowód słabości Zachodu. A cenę zapłaci za to w pierwszym rzędzie nasz region.
Cenę zapłacimy my
Co zrobi bowiem Rosja, korzystając z resetu? Wykorzysta go, by odbudować się gospodarczo i militarnie. Reżim Putina wzmocni swoją legitymację i kupi sobie kolejne lata - być może do czasu, aż obecny prezydent będzie w stanie biologicznie utrzymać władzę w swoich rękach.
Rosja wykorzysta swoją siłę do dalszych działań destabilizujących sytuację w jej sąsiedztwie. Analitycy przewidują, że reset uderzy przede wszystkim w bezpieczeństwo w basenie Morza Czernego. Pod naciskiem hybrydowych działań Rosji znajdą się takie państwa jak Gruzja i Mołdawia. Nie można też wykluczyć, że dojdzie do wznowienia zbrojnych działań przeciw Ukrainie - zwłaszcza jeśli za resetem nie pójdą twarde gwarancje bezpieczeństwa dla Kijowa, na których wdrożenie dziś nic nie wskazuje.
Jaki nie będzie kształt resetu, to w większości scenariuszy czyni on nasz region mniej bezpiecznym. A można spodziewać się też, że efektem resetu będzie wzmocnienie głosów w poszczególnych państwach Unii Europejskiej, wzywających do normalizacji relacji z Rosją bez stawiania reżimowi Putina żadnych kluczowych z punktu naszego bezpieczeństwa warunków. Jeśli mimo napaści na Ukrainę Rosja znów będzie mogła zarabiać, sprzedając Europie swoje surowce, to będzie to wielkie zwycięstwo Putina, czyniące nasz kontynent mniej bezpiecznym i bardziej zależnym od Rosji.
Oczywiście, teoretycznie - mimo resetu - Europa może utrzymać sankcje na Rosję i wspierać Ukrainę. W praktyce może to się okazać niemożliwe, biorąc pod uwagę podziały w samej Unii Europejskiej - gdzie przynajmniej w Budapeszcie i Bratysławie mamy marzące o normalizacji relacji z Rosją rządy - oraz w europejskich społeczeństwach zmęczonych wojną i jej gospodarczymi kosztami.
Reset a sprawa polska
Bardzo ciekawe jest to, jak amerykańska polityka resetu przełoży się na polskie podziały. Do tej pory PiS na każde posunięcie Trumpa odpowiadał deklaracjami: "prezydencie Trumpie, przy panu stoimy i stać chcemy". Jak na reset zareaguje partia, która latami budowała polityczny kapitał na krytyce resetu Baracka Obamy i podążającej za nią polityki Donalda Tuska? Czy reset stanie się dla niej w końcu momentem, gdy trzeba będzie przyznać, że polityka Trumpa nie zawsze musi być najlepsza dla Polski?
Czy też wręcz przeciwnie, PiS będzie się wił i przekonywał wbrew faktom, że żadnego resetu nie ma albo że w przeciwieństwie do tego sprzed dekady, reset Trumpa jakoś, wbrew wszystkim dowodom, jest inny i służy polskim interesom? Gdyby sprawa nie była naprawdę poważna, byłoby nawet zabawnie obserwować, jak wiją się posłowie niedawno skandujący w Sejmie: "Donald Trump, Donald Trump" w czerwonych czapeczkach MAGA na głowie.
Dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek