Z Budapesztu wieje chłodem. Nawet PiS musi to wreszcie dostrzec [OPINIA]
Sojusz polsko-węgierski, który od początku był mrzonką, teraz aż jęczy od ciągłych rozbieżności zdań. Kaczyńskiego z Morawieckim w tym przymierzu trzyma jeszcze mrzonka kolejna - uwierzyli, że staniemy się regionalnym mocarstwem.
"Stara Europa wierzyła w porozumienie z Rosją i poniosła porażkę. Ale jest nowa Europa, która pamięta, czym był komunizm rosyjski, a Polska jest liderem tej nowej Europy, chce stać się fundamentem bezpieczeństwa europejskiego i jesteśmy na dobrej drodze w tym kierunku" - mówił w trakcie swojej niedawnej wizyty w Waszyngtonie premier Morawiecki.
W tym samym czasie węgierski minister spraw zagranicznych, Peter Szijjarto, gościł w Moskwie, gdzie podpisał kolejną umowę na dostawy rosyjskiego gazu. Rozmawiał też z Rosjanami o współpracy w budowie elektrowni atomowej.
Szijjarto nie zwalniał tempa - po powrocie do kraju przyjął swojego białoruskiego odpowiednika, Sierhieja Alejnika.
- Rządy Węgier i Białorusi robią wszystko, aby współpraca gospodarcza w dziedzinach niedotkniętych sankcjami była jak najściślejsza i aby obie strony mogły z niej czerpać jak najwięcej korzyści - hołubił Białorusina.
Węgry bez wątpienia nie są częścią "starej", tylko "nowej" Europy. Mają doświadczenie komunizmu, a - biorąc pod uwagę radziecką interwencję w 1956 roku - nawet bardziej traumatyczne niż Polska.
Trudno uznać je jednak za państwo, które podążając za przywództwem Polski w "nowej Europie", stawia na ścisły sojusz ze Stanami i twardą politykę wobec Rosji. Przypadek węgierski pokazuje, że w narracji Morawieckiego o "nowej Europie" coś zgrzyta.
Amerykanie też tracą cierpliwość
W sumie trudno dziwić się premierowi, że woli nie pamiętać o Węgrzech i swoim do niedawna szczególnie bliskim sojuszu z Orbanem.
Ten sojusz staje się coraz bardziej wstydliwy dla rządu Zjednoczonej Prawicy i nawet z jej szeregów zaczynają płynąć głosy krytyczne wobec niegdyś wielbionego przez polską prawicę węgierskiego premiera.
PiS został ze swoim sojuszem z Orbanem jak Himilsbach z angielskim - kultowy aktor, pytany czemu nie przyjął roli w anglojęzycznym filmie, miał odpowiedzieć: "nauczę się języka, z filmu nic nie wyjdzie, a ja zostanę z tym angielskim jak ch...".
Dla rządu Morawieckiego decydujące w stosunkach z Orbanem jest również to, że cierpliwość do polityki Budapesztu tracą także Amerykanie.
W środę, 12 kwietnia, amerykański ambasador w Budapeszcie, David Pressman, ogłosił listę 50 osób i instytucji objętych nowymi sankcjami przez Stany Zjednoczone.
Wśród nich znalazł się mieszczący się w Budapeszcie Międzynarodowy Bank Inwestycyjny. Ta instytucja sięga korzeniami czasów RWPG. Powstała w Moskwie w 1970 roku, a do Budapesztu przeniosła się w 2019 roku. Węgry są drugim po Rosji największym udziałowcem banku, który powszechnie postrzegany jest jako narzędzie polityki Kremla. Na listę trafił też były ambasador Węgier w Kazachstanie i Azerbejdżanie, wiceprezes MBI, Imre Laszlóczki.
Pressman zapewniał co prawda w środę, że Węgry pozostają ważnym sojusznikiem USA, ale stosunki między tymi dwoma państwami pozostają napięte od czasu, gdy do Białego Domu wprowadził się Joe Biden.
Orban, podobnie jak rząd PiS, zdecydowanie postawił na Donalda Trumpa, a Budapeszt nigdy nie mógł się pogodzić z klęską bliskiego sobie ideologicznie prezydenta.
W Polsce nowe otwarcie w relacjach z administracją Bidena wymusił atak Putina na Ukrainę i strategiczne - z punktu widzenia pomocy Kijowowi - położenie Polski.
W przypadku Budapesztu taki reset nie jest jednak możliwy. Węgrzy mają diametralnie odmienną ocenę wojny i tego, jak na agresję Putina powinien zareagować Zachód.
I to jest kluczowym problemem w relacjach Budapesztu z Waszyngtonem, większym niż działalność MBI na węgierskim terytorium.
Węgierska geopolityka
Węgrzy uznają, że wojna w Ukrainie jest lokalnym konfliktem, który ich nie dotyczy i nie zamierzają z jego powodu zmieniać swoich relacji z Rosją. Chyba że wymuszą to na nich europejskie sankcje.
O ile Niemcy w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy wykonały wielką pracę, by uniezależnić się od rosyjskich dostaw surowców energetycznych, to Węgrzy nie zamierzają nawet udawać, że swoje uzależnienie energetyczne od Rosji postrzegają jako problem.
Choć dziś Węgrzy 80-85 proc. gazu pozyskują z Rosji, to zamiast szukać innych źródeł, Szijjarto pojechał do Moskwy i podpisał tam umowę, umożliwiającą Węgrom zakup dodatkowych partii tego surowca od rosyjskich partnerów.
- Czy się to komuś podoba, czy nie, współpraca z Rosją pozostanie kluczowa dla naszego bezpieczeństwa energetycznego - mówił w rosyjskiej stolicy.
Także budowana przez Rosjan węgierska elektrownia atomowa zwiększy zależność Budapesztu od Moskwy. Nie tylko opiera się ona na rosyjskiej technologii, ale 80 proc. kosztów inwestycji - wartej 12 mld euro - pokrywa rosyjski kredyt.
Taka, a nie inna polityka energetyczna Budapesztu wynika z pewnych szerszych "geopolitycznych" założeń, jakimi kieruje się obóz Orbana.
Węgierski premier dość otwarcie przedstawił je w trakcie swojego orędzia z lutego 2023 roku, a wcześniej w trakcie wystąpienia z lata zeszłego roku, wygłoszonego na letnim uniwersytecie Fideszu w Băile Tuşnad w Transylwanii - niegdyś należącym do Węgier regionie, dziś znajdującym się w granicach Rumunii.
W obu przemówieniach Orban obwinił o wojnę Zachód, który odmawiając Rosji gwarancji neutralności Ukrainy, sprowokował Moskwę do wojny. Zdaniem węgierskiego premiera, wielkim strategicznym błędem Zachodu było umiędzynarodowienie wojny w Ukrainie poprzez zaangażowanie się w wojskową pomoc Kijowowi.
Dla Orbana wzorem tego, jak Zachód powinien się zachować wobec inwazji Putina na Ukrainę, jest polityka Europy w 2014 roku, po aneksji Krymu przez Rosję. Wtedy "mądre przywództwo Francji i Niemiec" - jak Orban ujął to w lutym - doprowadziło do podpisania porozumień mińskich i zapobiegło umiędzynarodowieniu konfliktu.
W optyce Orbana - o czym obszernie mówił latem w Rumunii - największym zagrożeniem dla Węgier jest logika "nowej zimnej wojny", dzielącej świat na demokratycznych blok złożony ze Stanów, ich sojuszników z Unii Europejskiej z jednej strony, a blok chińsko-rosyjski z drugiej.
Węgry stałyby się w takiej sytuacji znów, jak w okresie "pierwszej zimnej wojny", państwem frontowym, co radykalnie ograniczałoby ich możliwości nie tylko kształtowania własnej polityki zagranicznej, ale także gospodarczego rozwoju.
Orban od powrotu do władzy w 2010 roku prowadził politykę, która miała uczynić z jego kraju pomost pomiędzy Wschodem a Zachodem, nie tylko w wymiarze współpracy politycznej, ale i gospodarczej.
Stąd budowanie bliskich związków nie tylko z Rosją, ale i z Chinami czy państwami Azji Środkowej. Węgry walczyły o to, by stać się bramą, przez którą chiński kapitał będzie mógł wejść do Unii Europejskiej. Orban z fascynacją patrzył też na chiński model społeczno-polityczny, traktując go jako dowód na to, że wysoki poziom rozwoju gospodarczego wcale nie wymaga demokracji liberalnej, którą on sam konsekwentnie demontuje na Węgrzech od 13 lat.
W trakcie wizyty w Kazachstanie w 2019 roku zadeklarował: "Zmieniła się równowaga między Wschodem i Zachodem, w czym Węgry widzą nie zagrożenie, tylko szansę, i chcą ją wykorzystać do zacieśnienia kontaktów ze wschodnimi państwami".
Taka diagnoza znów stawia węgierskiego przywódcę w kontrze do Waszyngtonu, który we wzroście siły autorytarnych Chin dostrzega największe zagrożenie nie tylko dla amerykańskich interesów, ale też porządku międzynarodowego opartego na regułach i prawie międzynarodowym.
Nasz sojusz z Węgrami od początku nie miał sensu
Jest oczywiste, że podstawowe założenia "Orbanowskiej geopolityki" pozostają w rażącej sprzeczności z tym, jak swoją sytuacją międzynarodową postrzega Polska, jak definiuje wyzwania dla swojego bezpieczeństwa i interesów.
Warto też pamiętać, że to, co robi i mówi Orban w ostatnich 14 miesiącach, nie może być szokiem dla nikogo, kto śledził węgierską politykę po 2010 roku.
Po pełnoskalowej inwazji Putina na Ukrainę we wschodniej polityce Orbana nie doszło przecież do żadnego gwałtownego zwrotu. Węgierski rząd kontynuuje politykę, jaką prowadził już w 2014 roku - tylko dziś pozostaje w niej całkowicie osamotniony w Europie.
Także "wielowektorowa" polityka Węgrów, nastawiona na wzmacnianie współpracy z autorytarnymi państwami Azji nie jest kwestią ostatnich kilkunastu miesięcy, ale kilkunastu lat.
U nas Zjednoczona Prawica programowo nie dostrzegała jednak tego wszystkiego przez lata. Nawet w zeszłym roku jej wysoko postawieni politycy łudzili się, że prorosyjska postawa Orbana to tylko retoryka na czas kampanii wyborczej, że gdy Fidesz wygra kolejne wybory w kwietniu 2022 roku, to w polityce Budapesztu nastąpi zwrot. Nic takiego oczywiście się nie stało.
Pełnowymiarowa wojna w Ukrainie pokazuje, że PiS-owski sojusz z Węgrami od początku nie miał sensu. Nie był oparty na wspólnocie strategicznych interesów, ale na myśleniu życzeniowym, na mrzonkach, wspólnych ideologicznych obsesjach i błędnie zdefiniowanych politycznych celach.
Dla PiS Budapeszt był atrakcyjny jako ideologiczny i polityczny model oraz jako sojusznik potencjalnie blokujący na forum Unii sankcje wymierzone w Polskę.
Problem w tym, że ochrona PiS przed ingerencją Komisji Europejskiej była może w interesie rządzącego obozu, ale nie w interesie Polski. Zwłaszcza, biorąc pod uwagę fakt, że kolejne "reformy" sądownictwa dokonywane przez PiS i przystawki w warunkach narastającego konfliktu z Unią Europejską nie tylko zamroziły nasze środki z KPO, ale i doprowadziły polskie sądownictwo do "stanu półzapaści". Tak ładnie ujął to sam premier Morawiecki.
Czy PiS przejrzy na oczy?
Co dalej z węgierskim sojuszem? Dziś wydaje się on nie do odratowania. Cały dyplomatyczny wysiłek, jaki rząd włożył w zacieśnianie więzów z Budapesztem, okazał się podobną ślepą uliczką i marnotrawstwem politycznych zasobów, co walka o wprowadzenie Izby Dyscyplinarnej w Sądzie Najwyższym, z czego rząd sam w końcu musiał się wycofać.
Choć Polskę i Budapeszt wciąż łączy niechęć do głębszej integracji Europy i pragnienie budowy "demokracji nieliberalnej", sprzecznej z wartościami, na których opiera się Unia Europejska, to całkowicie izolowane dziś w Unii Węgry nawet w tej płaszczyźnie nie są wygodnym partnerem dla Warszawy.
W swoim wystąpieniu na temat kierunków polskiej polityki zagranicznej minister Zbigniew Rau mówił parę dni temu, że Polska będzie próbowała wpływać na Węgry, między innymi w takich kwestiach jak ratyfikacja akcesji Szwecji do NATO - Węgry, podobnie jak Turcja, ciągle blokują finalizację tego procesu.
Doświadczenia ostatnich miesięcy pokazują jednak, jak ograniczony jest polski wpływ na Budapeszt.
Czy klęska opartego na myśleniu życzeniowym węgierskiego sojuszu otrzeźwiła obóz rządzący? Niestety, niewiele na to wskazuje. Choć po lutym 2022 roku Polska słusznie ustawiła się w roli głównego rzecznika Ukrainy i postawiła na bliską współpracę z administracją Joe Bidena, to jednocześnie nie wykorzystała szansy do tego, by powrócić do głównego nurtu europejskiej polityki, do stołu, gdzie głos Polski mógłby realnie kształtować działania UE.
Pewna część obozu władzy, jego medialnego i eksperckiego zaplecza, wydaje się dziś przekonana, że dzięki roli, jaką Polska odegrała w pomocy Ukrainie, staniemy się regionalnym mocarstwem. Za sprawą współpracy ze Stanami Zjednoczonymi skupimy wokół siebie państwa "Trójmorza" i w ten sposób stworzymy w Europie alternatywny ośrodek polityczny wobec niemiecko-francuskiej dominacji.
To myślenie podobnie życzeniowe jak to, które kierowało sojuszem z Orbanem. Dla USA, przy wszystkich tarciach, to Niemcy i Francja pozostaną kluczowymi partnerami w Europie.
Amerykanie najbardziej byliby zadowoleni, gdybyśmy porozumieli się z Niemcami i Brukselą. Możemy mieć tylko nadzieję, że na pogoni za "polskim Trójmorzem" nie wyjdziemy podobnie jak na współpracy z Orbanem.
Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski
WP Wiadomości na:
Wyłączono komentarze
Jako redakcja Wirtualnej Polski doceniamy zaangażowanie naszych czytelników w komentarzach. Jednak niektóre tematy wywołują komentarze wykraczające poza granice kulturalnej dyskusji. Dbając o jej jakość, zdecydowaliśmy się wyłączyć sekcję komentarzy pod tym artykułem.
Redakcja Wirtualnej Polski