"Swift Response" - wielkie ćwiczenia powietrznodesantowe
To były największe manewry wojsk powietrznodesantowych w Europie od czasu zakończenia zimnej wojny. W czterech krajach szkoliło się równocześnie niemal 5 tys. żołnierzy. O międzynarodowych manewrach "Swift Response" pisze "Polska Zbrojna".
24.10.2015 | aktual.: 24.10.2015 13:14
Z pokładu samolotu C-160 Transall w pierwszym rzucie desantują się dwa plutony szturmowe. Liczy się czas. Musimy jak najszybciej ubezpieczyć zrzutowisko i zająć trzy ważne obiekty na terenie opanowanym przez przeciwnika - opowiada kpt. Tomasz Neumann z 18 Bielskiego Batalionu Powietrznodesantowego. Od efektywności ich działania w dużym stopniu zależą dalsze losy całej operacji. Polacy muszą zająć położone blisko zrzutowiska skrzyżowania i wzgórze, z którego przeciwnik może obserwować i zaatakować desantujących się żołnierzy. Tak rozpoczęła się największa od lat operacja powietrznodesantowa NATO w Europie. Tylko w Niemczech z pokładu samolotów transportowych C-160 Transall i C-130 Hercules desantowało się ponad 1300 spadochroniarzy. Kilkuset innych lądowało w tym czasie w Bułgarii. Z transportowców skakali m.in. Polacy, Brytyjczycy, Amerykanie, Holendrzy, Niemcy i Włosi.
Sprawdzian sojuszu
Międzynarodowe ćwiczenia "Swift Response ’15" (Szybka odpowiedź) trwały trzy tygodnie. W tym czasie wspólnie działało ponad 4800 spadochroniarzy z Bułgarii, Francji, Niemiec, Grecji, Włoch, Holandii, Portugalii, Hiszpanii, Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych i Polski. W manewrach wzięło udział 350 Polaków. To żołnierze z dowództwa 6 Brygady Powietrznodesantowej oraz dwóch batalionów powietrznodesantowych z Gliwic i Bielska-Białej. Żołnierze szkolili się w czterech krajach: Rumunii, Niemczech, Bułgarii i we Włoszech, ale Polacy działali jedynie na terenie Niemiec i w rumuńskiej Konstancy, gdzie mieściło się kierownictwo ćwiczeń.
Manewrami kierował amerykański 18 Korpus Powietrznodesantowy, wzmocniony pododdziałami z 4 Dywizji Piechoty. Główne siły do ćwiczeń wystawiła 1 Brygadowa Grupa Bojowa, należąca do 82 Dywizji Powietrznodesantowej. - To właśnie w skład tej stacjonującej na co dzień w Stanach Zjednoczonych brygady weszły pozostałe międzynarodowe jednostki spadochroniarzy - wyjaśnia kpt. Marcin Gil, rzecznik prasowy Szóstej. Dwie polskie kompanie szturmowe dołączyły do ulokowanych w Niemczech batalionów amerykańskiego i niemiecko-holenderskiego. W ćwiczenia były zaangażowane, oprócz wojsk powietrznodesantowych NATO, także komponenty sił specjalnych oraz sił powietrznych.
- "Swift Response" to test dla wojsk koalicyjnych. Ćwiczenia miały potwierdzić zdolność sił sojuszu do natychmiastowej reakcji i wspólnego działania w razie sytuacji kryzysowej w Europie - mówi gen. bryg. Adam Joks, dowódca 6 Brygady Powietrznodesantowej.
Manewry podzielono na dwie części. Na początku przeprowadzono desant ludzi i sprzętu. Ćwiczenia obejmowały także taktykę typową dla wojsk powietrznodesantowych, były też okazją sprawdzenia umiejętności ogniowych. - Żołnierze 6 Brygady Powietrznodesantowej kilkukrotnie służyli w Afganistanie. Oznacza to, że szkolenie brygady w ostatnim czasie było skoncentrowane wokół działań typowo misyjnych. Po powrocie z Afganistanu prowadziliśmy je zgodnie z naszym bojowym przeznaczeniem, czyli z uwzględnieniem intensywnych działań powietrznodesantowych w układzie narodowym i sojuszniczym - mówi gen. bryg. Adam Joks. - Dlatego "Swift Response" to dla nas ważny trening. 6 Brygada Powietrznodesantowa może się sprawdzić na arenie międzynarodowej. To bardzo ważne i ciekawe doświadczenie. Cieszę się, że moi żołnierze wzięli w tym szkoleniu udział - dodaje dowódca spadochroniarzy.
Podczas wielonarodowego treningu żołnierze korzystali z systemów symulacji pola walki (tzw. system Miles). Do ich kamizelek i hełmów przyczepiono czujniki, a każde trafienie zostało odnotowane w systemie komputerowym.
Pod czaszą spadochronu
W trakcie manewrów żołnierze 18 Batalionu przemieszczali się pomiędzy bazami Baumholder, Hohenfels, Grafenwohr. - Zostaliśmy podporządkowani niemieckiemu batalionowi. Zapoznaliśmy się z procesem dowodzenia, pobraliśmy system Miles - opowiada kpt. Neumann, etatowy dowódca 1 Kompanii Szturmowej z Bielska-Białej. Żołnierze przeszli także szkolenie naziemne, przygotowujące ich do wykonania skoku spadochronowego. - Takie są zasady. Musieliśmy zapoznać się z używanymi przez Niemców spadochronami T-10, ćwiczyliśmy także procedury pokładowe obowiązujące podczas desantowania z samolotu C-160 - dodaje dowódca kompanii.
Główna część manewrów rozpoczęła się 26 sierpnia. Pierwsze uderzenie należało do specjalsów. Amerykańscy, włoscy i hiszpańscy komandosi desantowali się z pokładu ciężkich śmigłowców transportowych CH-47 Chinook i wielozadaniowego statku powietrznego V-22 Osprey. - Ich zadaniem było obezwładnienie przeciwnika, który znajdował się w położonym niedaleko zrzutowiska budynku. Dopiero po tej akcji rozpoczął się masowy zrzut wojska i sprzętu - wyjaśnia kpt. Marcin Gil.
Na pokład 12 transportowców C-130 Hercules i C-160 Transall wchodziło jednorazowo kilkuset żołnierzy. Polacy byli podzieleni pomiędzy dwa wyloty. - To była naprawdę wymagająca operacja. W jednym czasie trzeba było skoordynować kilkanaście różnych statków powietrznych i setki żołnierzy różnych narodowości - wyjaśnia jeden z uczestników szkolenia. - A dla samych skoczków utrudnieniem było to, że musieli lądować na zrzutowisku przygodnym i trudnym, położonym pomiędzy wzgórzami, często na drzewach i kamieniach. W bielskiej kompanii około 8 proc. żołnierzy doznało kontuzji - dodaje. - Rozpoczynaliśmy desantowanie z zadaniem zabezpieczenia terenu zrzutu i opanowania obiektów znajdujących się w bezpośredniej odległości od lądowiska. Zajmując wskazane rejony, umożliwiliśmy działanie kompanii niemieckiej i holenderskiej, które miały wykonać główne uderzenie. Przeciwnik wycofał się, więc wskazane cele opanowaliśmy bez żadnego kontaktu ogniowego - opisuje kpt. Neumann.
Część taktyczna szkolenia trwała pięć dni, bez przerw na posiłki i odpoczynek. Żołnierze przez cały czas byli w gotowości do walki. Budowali bazy przejściowe, wyznaczali ubezpieczenia, trzymali posterunki obserwacyjne i prowadzili patrole. - Skala trudności zadań rosła. Mieliśmy przeprowadzić szturm na obiekt. Nie dostaliśmy jednak precyzyjnych rozkazów dotyczących lokalizacji celu, sił przeciwnika i czasu wykonania zadania - dodaje jeden ze spadochroniarzy. Tuż po zmroku ruszyli do akcji. Na silnie bronioną przez przeciwnika bazę Polacy uderzyli wspólnie z Niemcami: drużyną saperów i JTAC-ów. Wyposażeni w noktowizory, najpierw wykonali zasadzkę na patrol przeciwnika, a następnie rozpoczęli szturm na bazę. Pod osłoną ognia i zasłony dymnej Polacy ruszyli na obiekt z dwóch kierunków. Wkrótce potem przedarli się przez zewnętrzne umocnienia i rozpoczęli walkę o kolejne budynki w bazie. Po kilkudziesięciominutowej wymianie ognia spadochroniarze przejęli kontrolę nad całym obiektem.
Prawie Afganistan
Jak podkreślają polscy żołnierze, możliwość uczestnictwa w manewrach zorganizowanych na tak dużą skalę jest nie do przecenienia. - To otwiera oczy na wiele spraw. Pokazuje, że mimo różnic, odmiennego wyposażenia, jesteśmy w stanie współdziałać na polu walki. Dla mniej doświadczonych to także okazja, by zweryfikować swoje umiejętności w międzynarodowym środowisku - podkreśla kpt. Neumann. Żołnierze zwracają uwagę, że realizm szkolenia zwiększały doskonale przygotowane pododdziały, które wcielały się w rolę przeciwnika. Siły sojuszu musiały się mierzyć nie tylko z jego pododdziałami, lecz także z ugrupowaniami terrorystycznymi. - Ostatecznie scenariusz ćwiczeń skomplikował się do tego stopnia, że niektórzy z dotychczasowych przeciwników przeszli na naszą stronę. Trzeba więc było zmienić zasady użycia siły. Nie wystarczyła już sama identyfikacja przeciwnika. Musieliśmy także określić wrogie oddziaływanie na żołnierzy koalicji. Należało przy tym pilnować, by nie otworzyć ognia do sprzymierzeńców ani do ludności
cywilnej - opisuje dowódca 1 Kompanii.
Spadochroniarze podkreślają także, że Amerykanie zorganizowali z ogromnym rozmachem szkolenie w części ogniowej. Nie były to jednak klasyczne ćwiczenia na strzelnicy, lecz kompleksowe zajęcia ogniowe połączone z taktyką. Żołnierze mieli zaplanować, a następnie przeprowadzić rajd.
Każdy z plutonów wykonywał to zadanie trzykrotnie. Najpierw bez użycia amunicji, później z wykorzystaniem pozoracji, na końcu już na bojowo, z ostrą amunicją. - Wykonywaliśmy rajd w terenie lesistym przez mniej więcej 2 km. Słyszeliśmy, że do akcji włączyła się już artyleria. Strzelały najpierw amerykańskie moździerze 105-milimetrowe i 81-milimetrowe. Kiedy byliśmy 500 m od wskazanego obiektu, ogień artylerzystów ustał - opisuje jeden z uczestników. - To było niesamowite połączenie ognia z taktyką - mówi.
Wsparcia ćwiczącym udzielał także śmigłowiec AH-64 Apache, a CH-47 Chinook ewakuował żołnierzy po wykonaniu zadania. Polscy dowódcy plutonów mieli do dyspozycji także drużynę saperów, piechoty i wsparcia. - Gdy doszliśmy do obiektu otoczonego zaporami i murem, do działania przystąpili saperzy - relacjonuje dowódca kompanii. - Metodą wybuchową wykonali przejście w zasiekach i ogrodzeniu. Z drugiej strony budynek był szturmowany przez drużynę wsparcia - dodaje.
Po przekroczeniu muru spadochroniarze zdobyli kolejno wszystkie znajdujące się tam budynki. - W jednym z nich mogliśmy prowadzić ogień w promieniu 360 stopni. To daje żołnierzom ogromną satysfakcję - wyjaśnia kpt. Neumann. Oficer przyznaje, że podobne zadania w warunkach bojowych jego żołnierze wykonywali podczas służby w Afganistanie. - Chciałbym, żeby wszyscy polscy żołnierze mogli szkolić się w takich warunkach także u nas w kraju. To bardzo pozytywnie wpływa na ich pewność siebie, odwagę, zwiększa też umiejętności. W pewnym momencie po prostu zapomina się, że to ciągle są jeszcze ćwiczenia poligonowe - mówi.
Magdalena Kowalska-Sendek, "Polska Zbrojna"