ŚwiatRebelia w Republice Środkowoafrykańskiej - los prezydenta Bozizego wisi na włosku

Rebelia w Republice Środkowoafrykańskiej - los prezydenta Bozizego wisi na włosku

Na mieszkańców Bangi, stolicy Republiki Środkowoafrykańskiej, padł blady strach. U bram miasta stoją rebelianci, którzy opanowali już inne aglomeracje. Jeszcze większe powody do obaw ma prezydent tego afrykańskiego państwa, Francois Bozize - to on jest celem partyzantów. Zdesperowany przywódca wysłał apele o pomoc do sąsiednich stolic, a także Waszyngtonu i Paryża. Ale czy sojusznicy Bozizego z czasów pokoju będą chcieli przelewać za niego krew w trakcie wojny?

Rebelia w Republice Środkowoafrykańskiej - los prezydenta Bozizego wisi na włosku
Źródło zdjęć: © AFP | Sia Kambou

05.01.2013 | aktual.: 14.02.2013 13:26

Rebelianci gnali tak szybko, że mało kto mógł za nimi nadążyć. Zaczęto o nich mówić, gdy znaleźli się 400 kilometrów od stolicy. Chwilę później dzieliło ich od niej już tylko 300 km. Potem - 250, 130, aż w końcu zdobyli położone 95 kilometrów od Bangi miasto Sibut. Wtedy się zatrzymali. Ale być może tylko na moment.

Ostatnim większym miastem na drodze partyzantów do stolicy Republiki Środkowoafrykańskiej jest Damara. Jeszcze niedawno mieszkało tam blisko 25 tysięcy osób. Teraz ulice straszą pustkami. - Wszyscy chowają się w dżungli, nawet nasze żony i dzieci uciekły do buszu. Szpitale nie działają. Tutaj nie ma już nic oprócz cierpienia - powiedział agencji Reutera jeden z mieszkańców.

Ludności Damary nie brakuje powodów, by się bać. Jeśli partyzanci ruszą do przodu, w mieście może dojść do największej bitwy, rozpoczętej na początku grudnia, wojny. W okolicach Damary stacjonuje kilkuset żołnierzy międzynarodowej misji Wspólnoty Gospodarczej Państw Afryki Środkowej. Ich zadaniem jest powstrzymanie buntowników przed przejęciem władzy w całym kraju. - Nie oddamy tego miejsca - ostrzegł gen. Jean-Felix Akaga, dowódca sił znanych jako FOMAC.

Spotkawszy się z tak zdecydowaną postawą zagranicznych oddziałów, rebelianci ogłosili wstrzymanie ofensywy. - Możemy wziąć udział w rozmowach pokojowych w stolicy Gabonu, Libreville - powiedział ich rzecznik. Jedną z opcji rozwiązania kryzysu, dodał, jest utworzenie rządu jedności narodowej.

Ale kryje się w tym haczyk. Partyzanci nie chcą, by zasiadał w nim obecny prezydent kraju, Francois Bozize. A on nie chce zrzec się władzy.

Mogło być inaczej

Historia Republiki Środkowoafrykańskiej od samego początku naznaczona jest tragediami. W 1959 roku, tuż przed uzyskaniem niepodległości od Francji, w tajemniczym wypadku lotniczym zginął pierwszy środkowoafrykański premier, Barthelmy Boganda - człowiek światły i rozsądny, uważany przez wielu historyków za jednego z najwybitniejszych polityków ery dekolonizacji.

Następni liderzy byli ludźmi zupełnie innego formatu: puczystami, tyranami i szaleńcami, z samozwańczym "cesarzem" i rzekomym kanibalem Jean-Bedelem Bokassą na czele. Pod ich rządami Republika Środkowoafrykańska stopniowo zamieniała się w jedno najbardziej niestabilnych i skorumpowanych państw świata. Mimo pokaźnych bogactw naturalnych (m.in. diamentów, uranu i złota), stała się też wyjątkowo biedną krainą. I jest taką do dzisiaj - co roku z powodu niedożywienia i chorób umiera 6 procent 4,5-milionowej populacji. PKB na głowę mieszkańca nie przekracza nawet 800 dolarów.

Sytuacji kraju nie polepsza jego położenie. Sąsiadując z Sudanem, Czadem i Kongiem, Republika Środkowoafrykańska co rusz odczuwa skutki regionalnych konfliktów. W zeszłym roku media poświęciły wiele uwagi okrutnej Armii Bożego Oporu (LRA), która - po serii porażek w Ugandzie - przeniosła się właśnie do środkowoafrykańskiej dżungli. A tam kontynuowała to, czym zajmowała się przez ostatnie dwadzieścia lat - mordowała i grabiła. Po staremu

Obecny prezydent, Francois Bozize, doszedł do władzy w sposób typowy dla tego kraju - przy użyciu siły. W 2003 roku, po dwuletnim powstaniu, obalił rząd swego dawnego przełożonego, Ange-Feliksa Patassego. Pasowany na generała jeszcze za czasów Bokassy, Bozize prędko rozdał najważniejsze stanowiska w kraju swoim sojusznikom (wliczając członków rodziny) i zdobył niemal nieograniczone wpływy. Ale nie wszyscy chcieli go zaakceptować.

Od pierwszych dni u steru nowy prezydent musiał stawić czoło kilku organizacjom partyzanckim. Niektóre składały się z lojalistów Patassego. Innymi dowodzili byli zausznicy Bozizego, którzy poczuli się pominięci przy rozdzielaniu stołków. Kolejne bojówki twierdziły, że występują w obronie dyskryminowanych mieszkańców północy kraju (przywódca pochodzi z południa). Każdy miał - lub uważał, że ma - powody, by chwycić za broń.

Rządy Bozizego nie potrwałyby długo, gdyby nie pomoc sąsiedniego Czadu. Przeciwnicy tamtejszego dyktatora, Idrisa Deby'ego, od lat wykorzystywali słabość Republiki Środkowoafrykańskiej i ukrywali się przed jego gniewem na jej terenie. Czadyjczyk wykalkulował więc, że wdzięczność Bangi może mu się jeszcze w przyszłości przydać.

Interwencja czadyjskich wojsk skłoniła środkowoafrykańskich partyzantów do zawarcia pokoju z Bozize. Na mocy traktatów z 2007, 2008 i 2011 roku, niemal wszyscy buntownicy złożyli broń. W zamian mieli otrzymać pieniądze i posady w wojsku. Wkrótce zorientowali się jednak, że nic z tego nie będzie. Prezydent nie miał ani ochoty, ani środków, by spełnić złożone obietnice. Wybuch kolejnej wojny był tylko kwestią czasu.

Zawrotna prędkość

Nowa rebelia rozpoczęła się 10 grudnia 2012 roku. Partyzanci uderzyli z zaskoczenia i błyskawicznie przejęli kilka północnych miast. Wtedy świat poznał ich nazwę: Seleka - co w języku sango oznacza "Przymierze". W skład sojuszu mają wchodzić trzy duże organizacje, które walczyły z Bozize w przeszłości, oraz dwie mniejsze i młodsze.

Rzecznik ruchu, Eric Naris Massi (syn byłego ministra, który dwa lata temu zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach) twierdzi, że koalicja liczy trzy tysiące zbrojnych. Roland Marchal, analityk paryskiego Narodowego Centrum Badań Naukowych ocenia, że jest to dwukrotnie zawyżona liczba. Ale nie zmienia to faktu, że w ciągu trzech tygodni rebelianci zdobyli kilkanaście miast i podeszli niemal pod samą stolicę. Nie odnieśli przy tym większych strat.

Jak im się to udało? Po pierwsze, środkowoafrykańska armia jest wyjątkowo słaba. Wielu poprzedników Bozize straciło władzę w wyniku wojskowych zamachów stanu. Prezydent zadbał więc o to, by siły zbrojne nigdy nie stały się dla niego zagrożeniem. Inwestując w rozwój złożonej głównie ze swoich współplemieńców Gwardii Prezydenckiej, która stacjonuje w Bangi, lider całkowicie ignorował potrzeby wojska. Dziś okazuje się to strzałem w stopę. W ciągu kilku lat armia zamieniła się w zbieraninę głodnych i zniechęconych amatorów. W obliczu zdeterminowanego wroga żołnierze często po prostu wycofywali się bez walki. Jest też i drugi powód. W przeciwieństwie do kongijskich czy ugandyjskich partyzantów, bojownicy Seleki - przynajmniej na razie - prawie w ogóle nie krzywdzą ludności cywilnej i nie grabią opanowanych miast. Świadczy to nie tylko o ich dyscyplinie, ale i o tym, że dowódcy zapewniają im regularny żołd i wyżywienie. Część ekspertów przypuszcza, że finanse na ten cel pochodzą z zagranicy, m.in. od czadyjskiej
opozycji. Rząd w Bangi zasugerował z kolei, że rebeliantów sponsorują zagraniczni islamiści. - Ci sami, którzy rozpoczęli powstania w Libii, Tunezji czy Mali - stwierdził minister administracji Josue Binoua, czyniąc aluzję do doniesień, że w wywodzącej się z północy kraju Selece działa nieproporcjonalnie wielu muzułmanów. Wyznawcy islamu stanowią bowiem zaledwie 15 procent społeczeństwa republiki.

Na ostrzu noża

Gdy sytuacja na froncie zaczęła wyglądać naprawdę źle, 26 grudnia administracja Bozizego poprosiła o pomoc Paryż i Waszyngton. Na mocy podpisanego przed laty porozumienia, Francja utrzymuje na lotnisku w Bangi kontyngent 250 spadochroniarzy. W kraju przebywa także ponad stu amerykańskich wojskowych, którzy koordynują pościg za Armią Bożego Oporu i jej liderem, Josephem Konym.

Żadne z mocarstw nie miało jednak ochoty angażować się w nowy konflikt.

- Czasy, gdy nasze wojska mieszały się w sprawy byłych kolonii, bezpowrotnie minęły - podsumował gospodarz Pałacu Elizejskiego, Francois Hollande. Francuzi dosłali do Bangi 150 żołnierzy, ale od razu zaznaczyli, że "ich celem będzie ochrona francuskich obywateli i interesów, a nie wspieranie rządu Bozizego". Amerykanie zarządzili tymczasem natychmiastową ewakuację swojej ambasady.

Spotkawszy się z błyskawiczną odmową Zachodu, Bozize, nie ukrywał rozgoryczenia. - Ciekawi mnie, dlaczego ta rebelia wybuchła właśnie teraz. Jaki błąd popełniłem? - mówił podczas publicznego wystąpienia. - Czy chodzi o to, że przyznałem koncesje na poszukiwanie ropy Chińczykom? Wcześniej rozmawiałem o niej w Paryżu z przedstawicielami Totala (jeden z naftowych potentatów - przyp.), ale nie byli zainteresowani. Dałem ją więc Chinom. I nagle mam problem - żalił się. Nieco później sfrustrowany lider odwołał z funkcji ministra obrony swojego syna Francisa i osobiście przejął kontrolę nad resortem. Zastąpił także szefa sztabu.

Na apele Bangi odpowiedziało kilka okolicznych państw, przede wszystkim Czad, Kamerun, Gabon i Kongo-Brazzaville. Wszystkie wzmocniły regionalną misję FOMAC, która działa w Republice od 2008 roku. Ich obecność, jak się wydaje, ostudziła zapał rebeliantów - przynajmniej na tyle, by zgodzili się na rozmowy pokojowe.

Partyzanci zdecydowanie odrzucają jednak możliwość współrządzenia z obecnym prezydentem. - Już nie raz nas oszukał, nie ufamy mu - ucinają krótko. Nie wróży to dobrze negocjacjom. Jeśli dyplomacja zawiedzie, najpewniej znowu przemówią działa. Francois Bozize musi się teraz zastanawiać, czy jeśli tak się stanie, jego sojusznicy będą gotowi przelewać za niego krew. A oni - czy warto.

Michał Staniul, Wirtualna Polska

Tytuł i lead pochodzą od redakcji.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)