Oni nie płaczą, oni wyją z bólu. O zaginięcie dzieci obwiniają siebie samych
Dominik przez tydzień mieszka z kośćmi, które właśnie wykopał i zżera go pytanie: "Czy to moja siostra?". Ewa wyjeżdża za granicę zarobić na płetwonurka. Daniel kupuje łódkę i od 10 miesięcy przeczesuje bosakami Wisłę w miejscu, gdzie zaginął syn. Aż jakiś Słowak go pyta: "To wy w Polsce musicie sami szukać swoich dzieci?"
Leniwy sobotni poranek. Agnieszka wstaje przed dziewiątą, wychodząc spod prysznica zerka na zegarek:
- O, zdążę jeszcze obudzić Krzyśka, zrobię mu śniadanie i go odwiozę.
Bo jej 16-letni syn o g. 10 ma przygotowania do bierzmowania w salce przy kościele.
Agnieszka wchodzi do jego pokoju. Pusto. Może jest w łazience na dole? Nie ma. Może zszedł do garażu po butelkę wody? Też nie.
- Dziwne… - czuje kiełkujący niepokój.
Wraca na górę, budzi męża:
- Daniel, nie ma Krzyśka.
- Jak to?
- Może pojechał na to spotkanie autobusem, żeby nas nie budzić? Telefonu nie odbiera. Wsiądę w samochód, może jeszcze go złapię.
- Jedź, ja zaraz wsiądę w drugi.
Po drodze Agnieszka dzwoni do najbliższej przyjaciółki Krzyśka, znają się od podstawówki.
- Czy dziś na pewno jest to spotkanie? – pyta, chociaż zna syna i odpowiedź.
Bo Krzysiek jest świetnie zorganizowany i zawsze sam pilnuje: kiedy wizyta u dermatologa, fryzjera, ortodonty. Agnieszka ma w telefonie chaos: zdjęcia luzem, przypadkowe foldery. A syn: tu aplikacje do gier, tu od social mediów, tu od polityki. Interesuje się nią, ogląda Sejm, nie mógł się doczekać wyborów. Mądry, samodzielny, dojrzały jak na swój wiek.
- Tak, jest to spotkanie – potwierdza przyjaciółka.
Ale Krzyśka nie ma. Przed kościołem koledzy zdziwieni: miał być, nie mówił, że zmienia plany.
Daniel decyduje:
- Nie czekamy, jedziemy na policję.
Zgłoszenie
Migawki.
Jeszcze wczoraj Dzień Matki, Krzysiu przyniósł duży bukiet kwiatów, a dzisiaj go nie ma.
Przed pierwszą w nocy Agnieszka zajrzała do jego pokoju:
- Synu, śpisz z telefonem, odłóż go.
- Dobrze.
Pocałowała w czoło. (Nie wie jeszcze, że to ich ostatnie spotkanie.)
O g. 10.30 już składają zeznania na komisariacie w Ożarowie Mazowieckim – swojej gminie, 20 km od Warszawy. W pół godziny wszystko załatwione: sprawnie i konkretnie. Mają tylko dostarczyć szczoteczkę do zębów syna.
Wracają do domu. Przyjeżdża policja z psami. W pokoju Krzyśka biorą ślad zapachowy.
Przesłuchują Agnieszkę i Daniela. Wypytują: okoliczności zaginięcia, ewentualne przyczyny, koledzy, numery telefonów Krzyśka, karty kredytowe, ile mógł mieć gotówki.
Wychodzą koło 14.00.
I pustka. W domu i w głowie.
Co dalej? Co robić?
Od policji dostali tylko jedno zadanie: jak najszerzej rozpowszechnić informacje o Krzyśku w mediach społecznościowych. Rzucają się to robić. Zdjęcie, rysopis, enter.
Tylko że na początku nie wiedzą nic. Nawet o której wyszedł, ani w co był ubrany.
Dopiero po publikacji na Facebooku zgłasza się sąsiadka. Że jej zięć przed czwartą rano wstawał do pracy i widział na ulicy chłopaka w fioletowej bluzie.
Wreszcie trop!
Może Krzysiek poszedł na pierwszy autobus w stronę Warszawy? Podrzucają ten pomysł policji, ta bada monitoring i potwierdza. Z ich zdjęcia dowiadują się, co syn miał na sobie. Puszczają to w kolejnych komunikatach.
Ale co dalej?
Niepokój odbiera rozum, bezczynność zabija. Chcą szukać syna, ale nie wiedzą, od czego zacząć.
Daniel znajduje numer do Fundacji ITAKA:
- Dzień dobry, zaginął mój 16-letni syn. Zgłosiliśmy na policję, co jeszcze możemy zrobić?
- Wytypujcie miejsca, w których syn lubił przebywać i tam go szukajcie.
Skrzykują przyjaciół i znajomych. Ruszają do Warszawy, bo tam Krzysiek chodził do liceum i tam toczyło się jego życie towarzyskie.
W pierwszym miejscu spotykają parę Ukraińców, którzy twierdzą:
- Tak, na sto procent szedł tędy o g. 16.30 i potem skręcił tam…
Biegną, gorączkowo przeczesują teren. Nic. Wzywają policję.
Później klęska urodzaju.
Ktoś widział Krzyśka o g. 18.30 przy Moście Grota Roweckiego. Ktoś o g. 19.30 przy Stadionie Narodowym. Obstawiają ten rejon po obu stronach Wisły. W majową sobotę na bulwarach mnóstwo ludzi, każdemu pokazują zdjęcie Krzyśka i proszą, żeby zrobił zdjęcie zdjęcia i wysłał na swoich grupach. Koło g. 23.00 wszyscy już odpowiadają:
- Wiemy, wiemy, znamy sprawę.
Za to kiedy w środku nocy Daniel zatrzymuje patrol policji, żeby zapytać, czy mają jakiś trop lub coś mu podpowiedzą, ci zaskoczeni:
- Ale my nic nie wiemy o tym zaginięciu, nic do nas nie dotarło.
Drugi patrol to samo, trzeci to samo.
O pierwszej w nocy ekipa Dymińskich drukuje plakaty. Tylko gdzie i komu rozdać je o tej porze?
- Śmieciarzom! – Daniel ma olśnienie.
Przecież o czwartej nad ranem opróżniają kosze! Zatrzymuje śmieciarki i wciska plakaty, żeby rozdali następnym.
Znów klęska urodzaju: ktoś widział Krzyśka na Dworcu Centralnym, ktoś inny na Zachodnim. Jeżdżą wszędzie, policja pokazuje im przez okienko nagrania z monitoringu. Bez skutku i bez sensu.
Wypytują taksówkarzy, ochroniarzy, przechodniów.
- Tak, widzieliśmy – potwierdzają.
W niedzielę koło g. 14.00 Dymińscy padają z wyczerpania. Nie spali, nie jedli.
Załamali się raz. W sobotę po południu, kiedy od koleżanki Krzyśka dostali screen z notatką na jego Instagramie widoczną przez dobę tylko dla wybranych znajomych: "Dziękuję, żegnajcie". Opublikowana 10 godzin wcześniej, co oznacza, że napisał ją o g. 5.35.
Nowy tydzień
W poniedziałek dom przestaje być domem, staje się siedzibą sztabu. W jadalni stawiają białą tablicę, na której rozrysowują wszystko, jak na filmach: godziny, miejsca, zdjęcia.
Kilkanaście osób, każda z laptopem i przydzielonym zadaniem. Telefon dzwoni co chwilę, Agnieszka wszystko notuje. 100 kartek A5 wypełnia się błyskawicznie: data zgłoszenia, miejsce i kontakt do osoby zgłaszającej. Później przekazują to policji.
Z drukarni odbierają kolejne 20 tys. plakatów (zrobionych za darmo). Rozwożą je po Warszawie. Szkoły, przedszkola, parafie. Wokół coraz więcej ludzi dobrej woli i pomysłów.
W międzyczasie wizerunek Krzyśka pojawia się na wielkoformatowych ekranach, w tym na hotelu Mariott, na których reklamy kosztują grube tysiące. Najpierw załatwia to Fundacja ITAKA (formularze, pozwolenia, dokumenty), później Daniel dociera też do ekranów w metrze i do telewizji. Robi się to również w nadziei, że jeśli zaginiony ma wyłączony telefon lub stracił pamięć, to zobaczy sam siebie i się odezwie.
Na WhatsAppie, na specjalnej grupie z policją, wrzucają wszystkie zebrane informacje. Ale ile z nich policja weryfikuje, Dymińscy nie wiedzą.
Po kilku tygodniach grupa przestaje żyć. A Agnieszka słyszy, że ewentualne zgłoszenia ma przekazywać na dyżurkę w Babicach. Ręce jej opadają:
- Ale jak ja panu wrzucę pinezkę na dyżurkę?!
Walec
Analizują słowa, gesty, sytuacje. Może coś źle powiedzieli? Nie tak się zachowali? Aż drugi syn rzuca:
- Mamo, nie zrobiliście nic złego, nie ma się do czego przyczepić!
Ale w mediach społecznościowych już się zaczęło. Kanapowi detektywi snują teorie, dlaczego Krzysiek zniknął, czym zawinili rodzice.
Boli jak diabli.
Szczególnie: "Matka nie dopilnowała dziecka…".
- To co? Miałam z nim spać w pokoju na podłodze? Zakładać z góry, że wyjdzie nad ranem?
Agnieszka wie, że miała z synem świetny kontakt.
- Ale nie mogę wymusić na 16-latku, żeby mi się zwierzał ze wszystkiego. Każdy ma prawo do własnego świata i do własnych emocji.
W miasteczku też huczy.
Dlatego nigdzie nie wychodzą. W sklepie, w kościele, na ulicy - w spojrzeniach ludzi widzą: "Co zrobiliście synowi, że zniknął?".
Rozczarowania
Nie trzeba być zawodowym wojskowym i specjalistą od cyberbezpieczeństwa, jak Daniel, żeby wiedzieć, że pierwsze godziny po zaginięciu są najważniejsze.
- My tak naprawdę nie wiemy, co zrobiła policja. Bo nam nie przysługuje dostęp do akt postępowania poszukiwawczego! – denerwuje się Agnieszka. – Nie mamy prawa zobaczyć, co zgromadzili, mimo że syn jest nieletni. Nawet jak znaleźli go na monitoringu na Moście Gdańskim, nikt nam nie pokazał nagrania! A przecież jako rodzice moglibyśmy ocenić, chociażby po gestach, jak on się zachowywał, w jakim był stanie psychicznym.
Policja tłumaczy: - To są działania operacyjne objęte tajemnicą. Zaufajcie nam. Wykorzystujemy wszelkie siły i środki.
Agnieszka rozumie. Ale jako matka walczy.
Dzwoni na policję, żeby się czegokolwiek dowiedzieć i słyszy, że przeszkadza w poszukiwaniach. Że jest upierdliwa.
- Straszne. Zostać samemu i nie wiedzieć, co się dzieje. To jest taka rozpacz i głowa tak pracuje, że nie da się normalnie żyć, a zasypia się dopiero z wyczerpania. Nie wiem, jak znoszą to rodziny innych zaginionych dzieci, ale ja chciałam tylko, żeby policjanci zadzwonili raz na kilka dni: "Niestety, pani Agnieszko, nic nie znaleźliśmy". Bo ja stoję w oknie i czekam.
Ty też
Średnio 2 200 zaginięć dzieci w Polsce każdego roku. 2 200 wybuchów rozpaczy, niedowierzania i obezwładniającej bezsilności wśród bliskich – jak u Dymińskich. Czasem w tym samym domu, bo dziecko znika więcej niż raz, co policja kwalifikuje jako ucieczkę.
Każde zaginięcie – inny powód, rozpacz bliskich ta sama.
Bunt, depresja, plany samobójcze, zawód miłosny, porwanie, uderzenie w głowę, utrata pamięci, ucieczka od przemocowej rodziny, wpadnięcie do niezabezpieczonego szamba, śmierć z rąk matki, kolegi, sąsiada - nikt się nie spodziewał, że to może spotkać właśnie jego dziecko.
Błąd.
Każdy może być następny.
Dziewczyna
Daniel: - Z Krzyśkiem nie mieliśmy problemów. Zawsze mówił, dokąd wychodzi i wracał na czas. Nigdy nie uciekł z domu. W liceum miał dobre oceny, a jak się pojawiła jakaś gorsza, to się nie przejmował i poprawiał. Miał przyjaciół. Z nikim zatargów – ani w szkole, ani tutaj na wsi. Lubił ten dom, kochał rodzinę i nasze dwa psy. W jego zachowaniu przed zaginięciem nie było nic nienormalnego.
Agnieszka: - Tylko był zakochany. Widzieliśmy, jak się stara o względy tej dziewczyny i się cieszyliśmy. Ale to była świeża sprawa, zaledwie dwa miesiące, nawet nie byli parą.
Daniel: - W piątek się z nią widział. Wieczorem wrócił do domu. A w sobotę nad ranem zniknął.
Agnieszka: - Może chodzi o niespełnioną miłość? Ważne: to tylko przypuszczenia i dbamy, żeby ta dziewczynka pozostała anonimowa. Niestety, już na początku policja powiedziała, że ich nie interesuje powód zniknięcia Krzyśka i bada tylko to, co się stało w dniu zaginięcia.
Dymińscy wielokrotnie próbują przekonać policję, że równie ważne jest to, co się zdarzyło przed wyjściem Krzyśka z domu, a nie tylko w dniu wyjścia. Na próżno.
W końcu Agnieszka wybucha: - Powinniście drążyć, dlaczego wyszedł! Zacznijcie podejrzewać nas! Zacznijcie wypytywać sąsiadów, jaką jesteśmy rodziną!
Procenty
Cios.
- Na 95 procent państwa syn skoczył do Wisły.
Zaskoczenie. Potem rozpacz i rezygnacja.
Z czasem przeradzają się w bunt:
- Nie macie żadnego dowodu! Prawdopodobieństwo, że nasz syn popełnił samobójstwo lub nadal żyje to wciąż 50 na 50 procent!
Potwierdza to fragment monitoringu, który im pokazano, żeby rozpoznali, czy to ich syn.
Siedem sekund.
To on. Stoi na Moście Gdańskim. Nie przekłada nogi przez barierkę. Nie przechyla się. Patrzy w dal.
Żadnego nagrania, jak skacze. Kamera jest obrotowa, i na jednym ujęciu Krzysiek jest, na następnym go nie ma. Przy zejściu z mostu i dalej nie ma kamer.
- Czyli mógł np. zejść i przesiedzieć godzinę pod przęsłem? – dopytuje Agnieszka.
- Mógł – przyznaje policja.
- Mógł wsiąść do jakiegokolwiek tramwaju lub samochodu i pojechać w świat - dorzuca Daniel. - Nie mieli prawa nam powiedzieć, że na 95 procent popełnił samobójstwo!
Diabeł
Policja użyła psów tropiących i zwłokowych, dronów, sonarów, łodzi. Brzmi imponująco. Wzorcowa akcja.
Ale Danielowi raz po raz skacze ojcowskie ciśnienie. Bo diabeł tkwi w szczegółach.
- Dajcie mi nagrania z dronów i z sonarowania Wisły - prosi policję. - Ja mam oprogramowanie, wrzucę, zobaczę, jakie rejony już sprawdziliśmy. Nałożymy to wszystko, przekażę wam wyniki, połączymy siły.
- Ale my nie nagrywamy.
- Jak to? Nie nagrywacie latania dronami?
- Nie.
- To jak potem analizujecie wyniki?
- Operator drona lub sonaru patrzy w czasie rzeczywistym.
Danielowi opadają ręce: przecież te specjalne programy analizują każdy szczegół: można by znaleźć Krzyśka po kolorach czy kształtach.
Gdyby chociaż wiedział, jakie obszary sprawdzili…
- Płetwonurkowie prawdopodobnie w ogóle nie schodzili do wody. Tłumaczono mi, że Wisła jest niebezpieczna i się boją. Ale ja znam płetwonurków, którzy się nie boją. Z takimi pływałem. Ale już prywatnie.
Przemierza dziesiątki kilometrów łódką i setki dronem.
- To niegodne, że ojciec zaginionego musi sam pływać z jego dziadkiem. Raz trafiliśmy na międzynarodowe ćwiczenia straży pożarnych. Woduję łódkę, a jakiś Słowak pyta: "Co tu robisz?" Więc pokazuję mu zdjęcie i tłumaczę, że syn zaginął i może utonął w Wiśle. A on: "To w Polsce musicie sami szukać swoich dzieci?".
Agnieszka przerażona. Straciła syna, nie chce stracić męża. Nie może się pozbierać, kiedy Daniel wypływa pierwszy raz i wraca tak rozdarty, że wybucha płaczem:
- Przepraszam, że nie znalazłem syna.
Jak żyć?
Bez opieki psychotraumatologów nie daliby rady.
- My jesteśmy w interwencji kryzysowej, a nie w terapii – podkreśla Agnieszka. – Wbrew pozorom bardzo trudno jest znaleźć dobrych specjalistów.
Na początku trafiają do zwykłych psychologów i na każdej sesji wałkują, co czują. Ale oni potrzebują, żeby ktoś im wskazał: jak wstać rano z łóżka; jak coś zjeść; jak przenieść uwagę z zaginionego syna na pracę i w niej dać z siebie wszystko, tak, żeby ich nie zwolnili; jak potem wrócić do domu i wychowywać drugiego syna. Bo na początku nawet tego nie potrafią. Np. w ogóle nie jedzą.
Najpierw prowadzi ich jedna terapeutka. Ale szybko się orientuje, że każde z nich jest na innym etapie przeżywania straty syna i inaczej sobie radzi. Od tej pory jeżdżą do dwóch różnych specjalistów: Daniel do Olsztyna, Agnieszka do Łodzi. Prywatnie, drogo.
Najważniejsze: psychotraumatolodzy uczą ich od nowa, jak żyć.
- A przede wszystkim, jak nie zatracać się w tej rozpaczy – tłumaczy Agnieszka. – Bo jak dziecko umiera, to rodzina może się od tego odbić. Przeżyć żałobę i zacząć budować swoją rzeczywistość na nowo. A my nie mamy się od czego odbić.
Backup
Backup iPhone'a syna odtwarzają sami. Pokonując kolejne przeszkody, jak w grze komputerowej.
Odzyskują hasła do komputera Krzyśka, dostają się do jego poczty. Żeby mieć dostęp do chmury: iCloud'a, występują do Apple'a o reset hasła. Odpowiedź: reset nastąpi za 47 dni. Za długo! Żeby skrócić ten czas, trzeba podać numer karty kredytowej podpiętej pod iCloud i kod zabezpieczający. Udaje się.
- Cudem i dzięki współpracy, nie mogę powiedzieć z kim – nie zdradza Daniel.
Czas skrócony do 17 dni. Wciąż za długo.
Daniel wymyśla, żeby utworzyć tzw. kartę eSIM, czyli duplikat karty telefonu Krzyśka. Na to musi wydać zgodę policja. Daniel ją dostaje, robi duplikat, i czas resetu hasła skraca się do jednego dnia.
Cała operacja trwa osiem dni. Daniel dostaje się do iClouda, ściąga backup telefonu Krzyśka, automatycznie zaktualizowany 25 maja (Krzysiek znika 27 maja nad ranem, dlatego i tak nie znają jego ostatnich wiadomości). Znajomy użycza taki sam model iPhone’a, ściągają się wszystkie dane, aktualizują się komunikatory: Messenger, TikTok, Instagram.
Wielki krok naprzód!
Zyskują dostęp do wszystkich rozmów, maili, numerów i połączeń syna, dzięki temu docierają do osób, o których wcześniej nie wiedzieli, że mogą coś wnieść do sprawy.
Dopiero po pół roku zwraca się do Daniela, czy może im przekazać telefon.
- Telefonu wam nie dam, bo mi go później nie oddacie. Ale mogę wam dać backup i instrukcję do niego.
Daniel pisze im całą procedurę, jak go odtworzyć. W nadziei, że policyjni eksperci ocenią zawartość i pociągną jakiś wątek. Po kilku tygodniach dopytuje, co ustalili. Odpowiedź: - Nie mamy możliwości technicznych, żeby odtworzyć ten backup.
Danielowi czasem brakuje sił:
- A moją siostrę i tatę policja przesłuchała po czterech miesiącach. Pytali, co według nich jest powodem wyjścia Krzyśka z domu tamtego ranka.
O lepszą przyszłość
Dymińscy widzą jak na dłoni, co nie działa. Ale nie poprzestają na krytykowaniu. Mają pomysły i próbują nimi zainteresować urzędników, media i instytucje.
Trzy najważniejsze.
Trzeba umożliwić rodzicom dostęp do akt postępowania poszukiwawczego lub przynajmniej poprawić komunikację z policją - żeby nie dublować wysiłków i wydatków.
Trzeba ich wesprzeć pomocą psychologiczną.
Kiedy ginie dziecko, można uruchamiać alert RCB – ten, który przychodzi SMS-m np. o silnej burzy z gradem. Ale niekoniecznie od razu na terenie całej Polski, jak Child Alert, tylko lokalnie – w rejonie zaginięcia. Np. ginie dziewczynka z Andrychowa. Jej tata idzie na policję, podaje, jak wygląda, policja przyjmuje zgłoszenie i rozsyła taki alert RCB w rejonie Andrychowa. Każdy mieszkaniec dostaje SMS: "Uwaga! Zaginęła dziewczynka, wygląda tak i tak, zwróć na nią uwagę, zadzwoń pod numer...". Nawet jeśli przeczyta tylko połowa odbiorców, to od razu zacznie się baczniej rozglądać i szanse uratowania szybują w górę. Pierwsze godziny po zaginięciu są najważniejsze. Gdyby ten alert RCB został wtedy uruchomiony, dziewczynka z Andrychowa może nie leżałaby kilka godzin w śniegu. I może by nie umarła.
Po długiej rozmowie z Dymińskimi nowa Rzeczniczka Praw Dziecka Monika Horna-Cieślak uznaje:
- Potrzebujemy systemowo zmienić poszukiwania dzieci. Do tej pory w biurze RPD nie pracowała osoba specjalizująca się w zaginięciach dzieci. Planuję jej zatrudnienie.
Agnieszka i Daniel walczą dalej:
- Chcemy odnaleźć Krzyśka. Ale i uratować chociaż jedno dziecko.
Polska
Rodzina – najwyższa wartość w Polsce. Dzieci – największy skarb.
Tylko że Polska o nich zapomina, kiedy jej wygodnie.
W 2013 r. uruchomiła Child Alert - system natychmiastowego rozpowszechniania wizerunku zaginionego dziecka za pośrednictwem dostępnych mediów. Umożliwia szybsze i skuteczniejsze poszukiwanie dzieci dzięki skoordynowanym działaniu różnych instytucji, przede wszystkim policji i mediów.
- Błagałem o Child Alert dla Krzyśka – mówi Daniel Dymiński. - Spełnialiśmy wszystkie warunki.
Jest ich pięć:
1. W dniu zaginięcia dziecko nie miało jeszcze 18 lat.
2. Podejrzewamy, że dziecko zostało porwane, albo że jego życie lub zdrowie jest zagrożone.
3. Rodzic lub opiekun prawny dziecka zgodzi się na piśmie na ogłoszenie komunikatu i publikację wizerunku.
4. Mamy powody przypuszczać, że ogłoszenie komunikatu pomoże odnaleźć dziecko.
5. Mamy informacje, które pozwolą nam przygotować komunikat.
Daniel: - Policjanci powiedzieli mi, że syn się nie kwalifikuje.
Nie on jeden. Wielu rodziców musiało usłyszeć odmowę. Bo Polska ogłosiła Child Alert zaledwie siedem razy. Na ponad 22 tys. zaginięć dzieci od 2013 r.
- Z drugiej strony ja to rozumiem – tłumaczy Izabela Jezierska-Świergiel, wiceprezeska Fundacji ITAKA Centrum Poszukiwań Ludzi Zaginionych. – Gdybyśmy chcieli uruchamiać Child Alert przy każdym zaginięciu, wyszłoby ich sześć dziennie. Społeczeństwo by nie reagowało. Poza tym ktoś musi podjąć decyzję. A podejmie ją tylko świadomy i wyedukowany policjant. Dlatego my szkolimy policjantów. Najbardziej z empatii. Uczymy, jak rozmawiać z tymi rodzinami, bo często od tej rozmowy zależy wszystko.
- Rodziny zaginionych skarżą się na policjantów - zauważam.
- Bo policjanci popełniają błędy. Jak każdy. Czasem coś zbagatelizują, nie pociągną jakiegoś wątku. Albo policjant w małej miejscowości od 20 lat nie miał zaginięcia i nie do końca wie, co z nim zrobić.
W teorii wygląda to lepiej.
Polska zadbała o numer alarmowy 116 000 – całodobowy Telefon w Sprawie Zaginionego Dziecka i Nastolatka. Działa w 32 rajach Europy, wszędzie ten sam, bez prefiksu. Zobowiązuje nas do tego dyrektywa Komisji Europejskiej. To linia interwencyjna, jak 112, gdzie można zgłosić zaginięcie, a osoby przeszkolone psychologicznie i prawnie podejmują działania poszukiwawcze.
Polska nawet zapisała w zarządzaniu numer 48 Komendanta Głównego Policji (z 2018 r.):
"Przyjmujący zawiadomienie o zaginięciu osoby powinien poinformować osobę zawiadamiającą o najbliższym znanym punkcie lub organizacji udzielającej pomocy prawnej lub psychologicznej rodzinom osób zaginionych, a w przypadku poszukiwania osoby małoletniej - o całodobowej bezpłatnej linii telefonicznej 116 000".
Tylko że w Polsce ten numer przestał działać z dniem 1 marca 2024 r. Bo Polska zapomniała wygospodarować pieniądze na ten cel.
Fundacja ITAKA, która obsługuje go od 15 lat, podlega Ministerstwu Spraw Wewnętrznych i Administracji oraz ściśle współpracuje z policją, całkowicie zamknęła linię z braku środków.
Gdyby zrozpaczony Daniel Dymiński zadzwonił dzisiaj, usłyszałby: "Wypełnij formularz na stronie". Żadnego ludzkiego głosu, który wysłucha, zareaguje na bieżąco, ukoi emocje i doradzi, co robić.
Jak szaleni
Nagle pojawia się niespodziewany sygnał. Wybucha nadzieja. Rodzina zaginionego dziecka rzuca się do działania, jakby straciła rozum.
U Dymińskich to filmik z kamerki samochodowej przesłany 1 września 2023 r. na ich adres mailowy.
Chłopak idzie poboczem drogi pomiędzy Koszutami a Kurnikiem - w stronę Poznania. Dymińscy są przejęci:
- To Krzysiek!
Rozpoznają po chodzie i po wyrazie twarzy. Błagają policję, żeby zrobiła specjalistyczne badania, wskazują nawet Instytut Antropologii, który się tym zajmuje. Policja odmawia. Dymińscy miotają się między radością a rozpaczą.
Przeprowadzają własne testy. Obniżają cień tej osoby. Porównują do cienia syna. Jest! Są tego samego wzrostu!
Agnieszka odżywa: - Jeśli policja powiedziała, że na 95 proc. mój syn skoczył do Wisły, to ja mówię, że na 95 proc. to on jest na tym nagraniu!
Kilka tygodni później: emocje opadły, pieniędzy ubyło, chłopak z nagrania nie został zidentyfikowany.
Pieniądze
Przez pierwsze pół roku Dymińscy wydają na poszukiwania całe oszczędności.
Detektywi, płetwonurkowie, dron – wszystko kosztuje.
- Pozyskaliśmy bezpieczną łódkę, którą możemy wszędzie podpłynąć i bosakami sprawdzać nawet ryzykowne miejsca.
Dużo osób pomaga im pro bono.
- Ale nie wszystko jest za darmo i my to rozumiemy.
Reszta to zasługa dobrych ludzi.
Jedna pani oferuje pobyt w pensjonacie w górach, druga w Krakowie. Na dwa dni, ale po przekroczeniu tysiąca złotych dorzuca kolejną dobę.
Inni wystawiają ubrania, książki, zabawki, usługi manicure i fryzjerskie.
- Ale najbardziej ujął mnie chłopiec, który na licytację namalował dwa obrazy – wzrusza się Daniel. – Wszystkim jesteśmy głęboko wdzięczni.
Niektórzy są z nimi od 10 miesięcy.
Kiedyś obcy ludzie, teraz w stałym kontakcie. Każdego dnia rozmawiają i pomagają przeżyć ciężkie chwile.
- Dzięki nim czujemy, że nie jesteśmy obojętni i odtrąceni w tym społeczeństwie. To nas bardzo podtrzymuje na duchu. Bo wiemy z naszego krótkiego doświadczenia, że osoby, którym zaginęło dziecko, mocno się w sobie zamykają.
***
EWA, siostra 16-letniej Oli Gładysiak zaginionej 11 marca 2019 r.
Ewa rozmawia z przedmiotami. Pije wodę z zielonej szklanki z ciętego szkła i do niej przelewa swój ból:
- Każdego dnia myślę o Oli. Co mogłam zrobić inaczej. Kiedy jeszcze była z nami i później, kiedy zniknęła…
Rozmowa ze szklanką przynosi ulgę. Bo Ewa nie potrzebuje ani rad, ani współczucia. Tylko wyrzucić z siebie to, co zalega w środku.
Policja i panie z opieki rodzinnej oferowały pomoc psychologa.
- Nie potrzebuję – ucina Ewa. - Sama sobie radzę. Znaczy: wydaje mi się, że radzę.
Chociaż czuje, że ona sprzed pięciu lat i teraz – to dwie zupełnie inne osoby.
Szczególnie jedenastego dnia każdego miesiąca. Wyłącza się i się nie odzywa.
Bo znów jest 11 marca 2019 r.
Poniedziałek, dzień jak co dzień, piątka dzieci wychodzi rano do szkoły. Ola, jej 16-letnia siostra, dla której Ewa jest matką zastępczą, czesze się przed lustrem, bierze kanapki i rzuca jak zwykle:
- Pa, na razie, do później!
I rusza na lekcje do liceum plastycznego we Włocławku. Zwykle o g. 16.30 wraca, ale nie tym razem.
- Pewnie przygotowuje się do tego konkursu. Wspominała, że może zostać dłużej w szkole – myśli Ewa. Nie chce wydzwaniać i przeszkadzać. Ale pisze Messengerem, bo widzi, że Ola jest dostępna.
- Odezwij się.
Cisza.
Wstawia zupę, żeby miała ciepłą, jak wróci. Tym bardziej że chucherko: 160 cm wzrostu, wiotka jak trzcinka.
Wraca córka Ewy, Kasia. Ola ma z nią najlepszy kontakt z całej czwórki rodzeństwa, bo są w podobnym wieku.
O g. 19.30 Kasia zauważa powiadomienie Messengerem od Oli. Czyta na głos: "Jeżeli wysłałam tę wiadomość, to znaczy, że odważyłam się odejść. Wiem, że to nie jest najlepszy sposób na pożegnanie się, więc przepraszam…". Tekst jest długi, ale Ewa dalej nie słucha.
- Co to ku...a jest?!
Wydzwania do Oli jak szalona. Ta jest aktywna na Messengerze, ale nie odbiera. Ewie trzęsą się ręce, z ust płyną bluzgi.
- Kaśka, czytaj mi to!
- Mamo, Olka się chce zabić!
Wtedy dociera. Ewa dzwoni na 112:
- Córka mi się zabija, dostałam list pożegnalny!
- Gdzie?
- Nie wiem, dzwonię do niej, ale nie odbiera! Była dostępna na Messengerze, ale już nie jest!
- Proszę podać adres.
Po 10 minutach przyjeżdża radiowóz. Policja odbiera zgłoszenie i zaczyna poszukiwania. Psy tropiące, ślad zapachowy, publikacje w mediach…
Okazuje się, że tego dnia Ola w ogóle nie dotarła do szkoły. Kamery monitoringu złapały ją na włocławskich bulwarach nad Wisłą i na moście. Stąd wiadomo, że rano poszła do biologicznej matki i jej konkubenta, przesiedziała tam cały dzień i wyszła przed g. 19. Ostatnie logowanie telefonu: na moście nad Wisłą.
List
Ewa wszędzie chodzi z otwartym listem od Oli. 1 136 słów – każde boli jak poród. Czyta go w kuchni, w łazience, na przystanku, na ulicy, raz za razem. Idzie z nim po chleb, czyta po drodze i nie dociera do sklepu.
Normalnie paliła paczkę papierosów dziennie, teraz wypala pięć-sześć.
Nie płacze.
Wyje z bólu.
Najgorzej jest w pracy. Sklep ogólnospożywczy, szefowa chce dać wolne, ale Ewa odmawia, bo wie, że w domu nie znajdzie sobie miejsca. Wywiesza kartkę: "Przepraszam za moje zachowanie, ale nie będę się odzywać".
Wieść o Oli rozchodzi się szybko, ludzie rozumieją. Ale ciągle zawracają głowę.
- O Boże, tak współczuję!
- Jakie to musi być dla pani ciężkie…
Ewie zlewa się to w jedno "Blablablaaa…". Ona tu walczy o przetrwanie.
Samotna matka, boi się, że nie udźwignie sytuacji, rozpadnie się i wyląduje u psychiatry. Że ją zamkną.
A tu czwórka dzieci wciąż jej potrzebuje. I jedna wnuczka.
24 lutego 2020 r. kończy dwa lata. Urodziła się rok przed zaginięciem Oli, zdążyły się poznać. Tego dnia, przy torcie, Ewa przyrzeka małej:
- Będę silna i się nie załamię. Koniec ze łzami. Zrobię to dla ciebie.
Bo za każdym razem, kiedy mała widzi Ewę, ta płacze. Podchodzi wtedy i pulchnymi rączkami niezdarnie wyciera babci łzy z policzków.
Pod górkę
Na początku Ewa niemal ląduje w areszcie.
Policjant twierdzi: - Niemożliwe, żeby Ola sama napisała ten list pożegnalny.
Ewa go wyzywa: - Jest pan tępym człowiekiem!
Strażnik miejski zbywa ją w sprawie niedziałającego monitoringu.
Ewa bluzga: - Za darmo tu siedzisz, nierobie! A ja na ciebie płacę z moich podatków!
Za znieważenie funkcjonariuszy na służbie grożą mandatem, więzieniem, później odpuszczają.
Ewa ma 44 lata, a wygląda na 55. O kobietach takich jak ona mówi się "zniszczona".
Całe życie pod górkę. Sposób na radzenie sobie z przeciwnościami losu: walka.
Z Olą mają wspólną matkę i różnych ojców. Ale cała trójka rodziców to alkoholicy. Kiedy rodzi się Ola, Ewa ma już 23 lata. Rodzice mieszkają w lokalu socjalnym w tej samej kamienicy, więc podrzucają jej małą niemal od początku. Na dzień, dwa, a nawet na tydzień, bo czasem zapominają, że w ogóle ją mają.
Kiedy Ola ma pięć lat, wpada opieka społeczna i dzielnicowy. Chcą zabrać małą do domu dziecka. Chyba że Ewa zostanie matką zastępczą.
- Gdzie ja? Mam trójkę dzieci, czwarte w drodze, nie dam rady!
Ale "panie socjalne" uspokajają, że pomogą i rzeczywiście: kursy, szkolenia, sprawa w sądzie rodzinnym – wszystko załatwiają w kilka tygodni.
Oli czasem wymsknie się: "Mama" do siostry, ale Ewa rozumie. Mała potrzebuje matki.
Ale tej prawdziwej unika od początku. Wstydzi się, że matka pije, zaniedbuje, a ona musi być w rodzinie zastępczej.
Kilka miesięcy przed zaginięciem Ewa niechcący odkrywa, że Ola przez tydzień nie chodziła do szkoły. Akurat po tym, jak na lekcjach zaczęli omawiać temat: "Rodzina".
Ewa zerwała kontakt z matką 12 lat temu, ale Oli go nie zabraniała. Po przeprowadzce matki zachęcała nawet:
- Idź, odwiedź ją, jeśli chcesz.
Dlatego tym bardziej boli, że własna matka teraz rozpowiada na mieście, że Ola zaginęła, bo Ewa sprzedała ją do burdelu w Niemczech.
Poszukiwania
- Jadę do Holandii – decyduje Ewa. – Bo tutaj nie zarobię na płetwonurka.
Poszukiwania trwają od kilku miesięcy, ale służby nie znalazły Oli ani żywej, ani martwej.
Jeśli skoczyła do Wisły, mogła zahaczyć plecakiem o pale starego mostu i utknąć. A tam są silne prądy i płetwonurkowie boją się zejść do wody. Ewa prywatnie znalazła takiego, który się nie boi, ale słono kosztuje. Okazyjnie jakieś 10 tys. zł.
A ją kosztuje zdrowie. Bo w Holandii wiele miesięcy spędza na produkcji przekąsek - na mroźni, w temperaturze minus 25 stopni Celsjusza.
Horror
Na każde urodziny Ewa wysyła Oli życzenia. Na Messengera, Instagrama, Snapchata i Tik-Toka. Po zaginięciu dzieci założyły jej konta na wszystkich komunikatorach, choć telefon Oli pozostaje nieaktywny od tamtego momentu na moście, w marcu 2019 r.
Ale Ewa dryfuje pomiędzy: "Ola nie żyje, to nie ma sensu", a "Żyje i na pewno się odezwie".
26 lipca 2022 r. Ola obchodziłaby dwudzieste urodziny.
Nagle szok! Ewie trzęsą się ręce. Życzenia odczytane!
Prawie trzy i pół roku po zaginięciu. Dzwoni do Oli.
Słyszy dziewczęcy głos i gorączkowo wyrzuca z siebie:
- Ola, kochanie, błagam cię, wróć do domu! Nie będę zła na ciebie. Wybaczę ci wszystko, tylko wróć!
Rozłączone. Ewa dzwoni:
- Ola, proszę cię, rozmawiaj ze mną! Nie będę zła, tylko wróć do domu!
Słyszy:
- Tata! Jakaś pani do mnie gada!
Ten przejmuje telefon, a Ewa od razu:
- Proszę oddać telefon mojej córce!
- Jak to "pani córce"? To jest moja córka!
- A jak ma na imię?
- Aleksandra.
- Moja ma Aleksandra! Proszę mi oddać dziecko do telefonu!
- O co pani chodzi?
- Niech pan mi odda moją córkę do telefonu!
- To jest moja córka i ma sześć lat!
- Jak to: sześć lat? I skąd ma pan ten numer?
- Z Play’a. I proszę tu więcej nie dzwonić!
"Jakim cudem?!" - myśli Ewa. Serce jej wali, a mózg wybucha od nadmiaru myśli.
Dzwoni po wszystkich, którzy mogą pomóc: znajomych, ludzi z ITAKI, policjantów, dziennikarzy. "Jak to możliwe?".
Wpada do salonu Play’a, gdzie wcześniej razem z policjantami blokowali numer Oli jako zastrzeżony do czasu wyjaśnienia sprawy. Pracownik potwierdza: tak, nikt miał go nie dostać.
Ale dostał. Błąd w systemie.
Zobacz także
Przed
W życiu "przed" dom był gwarny. Piątka dzieci, kolejki do łazienki, przepychanki przy stole, okrzyki "Hura!" przy planszówkach, śmiechy, piski, sprzeczki.
Ola (skryta, zwykle na uboczu, z talentem plastycznym) trzymała się z Kasią, młodszą o dwa lata. Zwierzały się sobie, trzymały sztamę. Czasem się pokłóciły. Zwykle kryły się nawzajem. Jak Ewa znalazła papierosy u Kaśki, Ola rzucała się na pomoc:
- Nie, to kumpel dał jej na przechowanie, żeby rodzice nie dali mu szlabanu!
Jak znalazła u Oli, Kaśka ściemniała:
- To jest Brajana, znasz go! Olka nie pali. Przecież jakby ona, takie chucherko, paliła, to już by całkiem zniknęła! No ogarnij się, mamo!
W życiu "przed" Ewa czasem myślała, śmiejąc się do siebie:
- Ja bym ich wszystkich wzięła do wora i wysłała na Madagaskar! Jak w filmie.
W życiu "po" Ewa jest ruiną.
- Kiedyś, jak dopadały mnie nerwy, to szłam do stajenki, drzewka se narąbałam na rozpałkę i było mi lżej. Bo mamy piec kaflowy i żeby w nim napalić, trzeba przynieść drewno lub węgiel z szopki na dworzu. Teraz to już nie działa. Jak długo wytrzymam? Fizycznie sporo, ale psychicznie to niedługo padnę.
Od pięciu lat gonitwa myśli. Ola żyje, czy jednak skoczyła do Wisły?
- Chciałabym tylko, żeby dała mi znać. Że żyje i dlaczego to zrobiła. A jeśli nie żyje, to chciałabym ją po prostu pochować.
***
DOMINIK, brat 10-letniej Ani Jałowiczor zaginionej 24 stycznia 1995 r.
Dominik marzy o tym samym, tylko dla swojej siostry. Zaginęła 29 lat temu, miała 10 lat.
Dominik pamięta tylko migające niebieskie światła za oknem. Reszty dowiaduje się z akt sprawy, do których ma dostęp od roku. Z nich wie, że były roztopy, temperatura na plusie, a on strasznie płakał tamtego wieczoru.
- To były moje dziewiąte urodziny.
Zaginięcie
24 stycznia 1995 r., wieś Simoradz pod Cieszynem, 800 mieszkańców. Ok godz. 20 Ania wychodzi z zabawy karnawałowej w szkole. Nie dociera do domu.
To zaledwie 700 m, inne czasy. Dzieci nie są wszędzie podwożone przez rodziców, nie mają komórek, w całej wsi jest zaledwie kilka telefonów stacjonarnych. Nie ma mediów społecznościowych ani Child Alert.
Po domu nerwowo chodzi babcia. Miała wyjść po Anię, ale ta powiedziała jej, że wróci z koleżanką. Babcia jedzie do niej z zięciem ok. g. 21. Dzieciaki już w łóżkach, Ani nie ma.
U kuzynów – nie ma. Szukają na głównej i polnej drodze, wokół szkoły i stawów. Wychodzi sołtyska, zaalarmowana zamieszaniem. Dwie godziny wcześniej szła drogą między szkołą a domem babci. Pamięta: krzyk dziecka, zatrzaskujące się tylne drzwi, odjeżdżający samochód.
- Porwali Anię! – rozpacza babcia.
Jest po godz. 22. Z telefonu stacjonarnego sołtyski dzwonią na policję.
Przyjeżdżają od razu. To niebieskie światła, które pamięta Dominik.
Poszukiwania
Pies tropiący bierze ślad zapachowy. Prowadzi policjanta do miejsca, o którym mówiła sołtyska. Tam gubi trop.
- Nie chcę wyrokować, czy Ania weszła do samochodu dobrowolnie, czy ktoś ją wciągnął – mówi dziś Dominik. - Czy w ogóle był jakiś samochód.
Policja, wojsko i chętni z Simoradza przeczesują teren. Policja chwali się, że w promieniu ośmiu km.
Ale dopiero po tygodniu znajdują ciało. W jednym ze stawów hodowlanych zaledwie 300 m od domu Ani.
To kobieta z sąsiedniej wsi. Zaginęła dzień wcześniej niż Ania.
Policja uznaje: dwa promile alkoholu we krwi, utopiła się po pijaku, nieszczęśliwy wypadek.
- Nigdy nie połączono tych dwóch zdarzeń – ubolewa Dominik. - Co mnie wydaje się ogromnym błędem. Zwłaszcza że w tej małej miejscowości to były jedyne tak duże zdarzenia w całej historii.
Tymczasem babcię zżera poczucie winy, że nie dopilnowała wnuczki. Rodzice wracają z Francji.
Przypadki
Wszystko poszło nie tak. Choć w założeniu plan był dobry. Rodzice popracują we Francji, zarobią i wrócą. Dzieci na jeden rok szkolny zamieszkają u babci. Tej z Simoradza, bo u niej najbezpieczniej. Jest woźną w miejscowej podstawówce, będzie miała oko na wnuki. No i w tym samym domu mieszka kuzynostwo, będą chodzić do tej samej szkoły.
Ania i Dominik są nowi we wsi. Prócz rodziny nie znają nikogo.
Całe życie mieszkali na blokowisku w Andrychowie, tam mieli szkołę i przyjaciół. Dom tętnił życiem, bo rodzice otwarci, towarzyscy, zapraszali znajomych. Kanapa, mały pokój, telewizor w tle, kawa, ciasto i gwar. Tata budowlaniec. Mama, artystyczna dusza, pracuje w Studiu Filmów Rysunkowych w Bielsku Białej (tworzą "Bolka i Lolka" oraz "Reksia"). Dominik z Anią zawsze proszą jej kolegę z wytwórni, żeby coś narysował. Później to kolorują. Dominik - motocykle, Ania – konie. Jest nimi zafascynowana, ciągle je szkicuje. Ma talent po mamie.
Konsekwencje
Zniknięcie Ani wywraca ich życie do góry nogami.
Policja bierze pod uwagę trzy motywy: seksualny, rodzinny i porwanie dla okupu. Żadna z hipotez się nie potwierdza i po trzech miesiącach umarzają śledztwo.
Rodzice zostają sami. O pomocy psychologicznej nikt w tamtych czasach nie marzy. Od znajomych i środowiska też nie dostają wsparcia. Ludzie nie wiedzą, jak się zachować, więc się odsuwają.
A rodzice na własną rękę rozpaczliwie poszukują córki. Jeżdżą nawet do jasnowidzów. I stopniowo zamykają się w swoim świecie.
Budują dom obok domu babci, mieszkają tam do dziś.
- Czy czekają na Anię właśnie w tym miejscu, bo może wróci? – zastanawia się Dominik. – Nie wiem. Na pewno nigdy nie planowali się tam wybudować ani zostać. Pewnie skupili się na poszukiwaniu Ani. A logika odeszła na dalszy plan.
Tata ma 65 lat, ucieka w pracę (wciąż jest budowlańcem).
Mama, 62 lata, siedzi w domu, mocno schorowana.
- Jestem przekonany, że gdyby nie to zdarzenie, wciąż byliby wesołym małżeństwem. W zupełnie innym domu i miejscu. Być może z gromadką wnuków.
Syn
Dominik im ich nie dał. Nie ma dzieci ani żony.
Koledzy z pracy jeżdżą na rodzinne wakacje i organizują grilla w ogródku. Dominik po raz setny czyta akta i kombinuje, jaki wątek mógłby jeszcze pociągnąć. Zaprzyjaźnił się z policjantem z Archiwum X, które od kilku lat bada sprawę.
24 stycznia skończył 38 lat. Kolejne urodziny jak wyrzut sumienia: wciąż nie znalazłeś siostry.
Dopóki był dzieckiem, Ani szukali rodzice. On przejął pałeczkę na studiach.
- Żałuję, że tak późno – mówi.
Widocznie poczucie winy przechodzi z pokolenia na pokolenie.
- Rodzeństwo zaginionego dziecka wzrasta w cieniu tej tragedii, z piętnem na resztę życia – komentuje Izabela Jezierska-Świergiel. – Nawet po 20 latach aktywnie szukają siostry czy brata, bo chcą ulżyć rodzicom na starość i przed śmiercią dać im upragniony spokój.
Kości
Dominik przez tydzień mieszka z kośćmi, które właśnie wykopał i zżera go pytanie:
- Czy to moja siostra?
Zaczęło się niecały rok wcześniej.
O sprawie coraz ciszej, więc w 2021 r. ogłasza: 100 tys. zł nagrody za informację, która doprowadzi do odnalezienia Ani. Zakłada na ten cel zrzutkę internetową. Media ją nagłaśniają. Sukces.
Zgłasza się osoba przekonana, że wie, co się wydarzyło przed laty i kto jest odpowiedzialny. Wskazuje miejsce, w którym może być zakopane ciało Ani. Dominik nie może spać z ekscytacji. A policja sprawdza tego informatora i uznaje, że jest niewiarygodny.
Dominika nosi. Mijają miesiące, w końcu sam bierze wykrywacz metali, łopatę i rusza we wskazane miejsce.
Kopie w biały dzień, przy ruchliwej ulicy, nie dłużej niż godzinę.
Są kości! Skok adrenaliny, wybuch nadziei!
Dominik zabiera szczątki do domu. Dopiero wtedy policja jedzie tam z koparką. Szukają dwa dni. Znajdują kolejne kości, ale żadnej typowej dla ludzkiego szkieletu: czaszki, miednicy, piszczela, żebra.
33 kawałki poddają badaniom. Po kilku tygodniach wynik: nie stwierdzono ludzkiego DNA.
Dominik się załamuje.
- Dziwnie to brzmi, ale bylibyśmy szczęśliwi, gdyby to była Ania. Zamknęlibyśmy ten rozdział. Byłoby mnóstwo płaczu. Wiele złości w rodzicach. Ale w końcu też ukojenie. Że mamy ją pochowaną. Że wiemy, gdzie zapalić znicz, położyć kwiaty i się pomodlić.
Wracają do punktu wyjścia. Znów wszystkie opcje są możliwe. Jedna z nich: że Ania wciąż żyje. Tylko z jakiegoś powodu nie może się do nich odezwać.
Dominik nie widział siostry od dziecka, ale mówi o niej "moja Ania".
- Każdego dnia o niej myślę. Najbardziej boję się, że stanę pod ścianą. Że osoby, które wiedzą, co się wydarzyło, zabiorą tę tajemnicę do grobu. Bo przecież one nie będą żyć wiecznie. A od zaginięcia mojej Ani minęło już prawie 30 lat.
Dwa ciała
Grupa Specjalna Płetwonurków RP przyjeżdża nad Wisłę w sobotę 16 marca 2024 r. Wieczorem przygotowania i odprawa. W niedzielę rano schodzą do wody, a już koło godz. 18 znajdują zwłoki mężczyzny. Badania DNA wykażą czyje.
- Policja nie może nic znaleźć od 10 miesięcy, a płetwonurkowie, których poprosiłem o pomoc, wyłowili to ciało już pierwszego dnia! – denerwuje się Daniel Dymiński.
- To trochę bardziej skomplikowane - prostuje Maciej Rokus, szef tej grupy i biegły sądowy. – Wcześniej trzeba zapoznać się aktami sprawy, przeprowadzić analizy, poznać morfologię rzeki na danym odcinku. Nieraz przyjeżdżamy wcześniej na wizję lokalną. Przepływamy cały odcinek, żeby zrozumieć tzw. punkty newralgiczne koryta rzeki. W tym przypadku już kilka miesięcy temu dokładnie zapoznaliśmy się z obszarem od Mostu Gdańskiego do Twierdzy Modlin.
Maciej Rokus nie może zdradzać szczegółów. Jego grupa pracuje po cichu. Przyjeżdża znienacka, ma dużą skuteczność.
- Znajdowaliśmy ciała po 10 czy 15 latach od zaginięcia. Bo takimi skomplikowanymi sprawami niech się zajmują fachowcy. Kiedyś wkraczała brygada antyterrorystyczna, potem tak zwany SPAP - Samodzielny Pododdział Antyterrorystyczny Policji, a później przerzucili to na straż pożarną. A tu trzeba bardzo złożonych czynności: poznać i zrozumieć sprawę, ocenić sytuację, dobrać metodę do poszukiwań, przygotować działania taktyczne na wodzie.
Szacują, że na tym odcinku mogły się rzucić do Wisły cztery osoby.
Sześć dni później, w sobotę 23 marca, Daniel Dymiński wyławia kolejne ciało.
Nie znalazł własnego syna, ale dwie rodziny poczują ulgę i zaznają spokoju.
95 procent
- Zapewniam, że policja posiada sprzęt do prowadzenia poszukiwań osób zaginionych na lądzie, wodzie i powietrzu, który był wykorzystany podczas prowadzonych poszukiwań za Krzysztofem Dymińskim – odpowiada mi podinsp. Robert Szumiata, rzecznik prasowy Komendanta Stołecznego Policji. - Sprawa poszukiwawcza jest w toku. Policjanci dokładają wszelkich starań, by odnaleźć zaginionego. Wykonują szereg czynności, w tym o charakterze niejawnym, wykorzystując między innymi specjalistyczny sprzęt, by ustalić miejsce pobytu zaginionego.
Policja odnotowuje więcej odnalezień niż zaginięć – dowodzą statystyki z ostatnich lat (ale żadne nie pokazują, ile osób odnalazła policja, a ile samodzielnie wróciło do domu).
Np. w zeszłym roku, wliczając dorosłych: 12 792 osób zaginionych i 12 798 odnalezionych. Wygląda absurdalnie - jak wyniki wyborów w Rosji, gdzie kandydaci potrafili zdobyć 105 proc. głosów. Ale ma sens. Bo zaginięcia nie zamykają się w ciągu tego samego roku, rozwiązują się też sprawy z lat poprzednich.
- Odnajduje się około 95 proc. zaginionych – tłumaczy Izabela Jezierska-Świergiel z Fundacji ITAKA. – Tylko że słysząc "odnaleziono tę osobę", ludzie wyobrażają sobie szczęśliwe zakończenie. A czasem oznacza to odnalezienie ciała.
Albo zaginiony nastolatek dzwoni w dniu swoich 18. urodzin do Fundacji ITAKA i mówi, że nie chce już być osobą poszukiwaną. Ma do tego prawo.
A że nie da się go wylegitymować przez telefon, odpowiada na trzy pytania weryfikacyjne, które wcześniej wymyślili najbliżsi. Np.: "Gdzie spędzaliśmy wakacje, jak miałeś sześć lat?" Albo: "Jak się nazywał pies twojej babci?".
ITAKA informuje rodzinę, że ich bliski żyje, ale nie chce utrzymywać kontaktu. Policja wymaga zgłoszenia się na którykolwiek posterunek z dowodem tożsamości, również informuje rodzinę i zamyka sprawę.
18-latek może odetchnąć z ulgą. Jego wizerunek znika z kategorii "Zaginieni" w Internecie czy w metrze, może zacząć pracować, studiować i zwyczajnie żyć.
Teraz
Minęło 10 miesięcy, ale tu czas nie leczy żadnych ran.
- Nie rozumiemy tego, co się wydarzyło – mówi Agnieszka Dymińska. – Borykamy się z niewyobrażalną stratą. 10 miesięcy wypełnionych bólem.
Dom jest pusty. Mimo że mieszkają w nim we trójkę.
Daniel: - Kiedyś wracaliśmy po pracy i spędzaliśmy ten czas rodzinnie. Nasz dom wtedy żył. A teraz przychodzimy, chwila odpoczynku i rzucamy się w wir poszukiwań. A to licytacje, a to obróbka filmów z drona czy z sonarowania, a to przygotowywanie kolejnego pływania po Wiśle na weekend, rozmowy z innymi grupami poszukiwawczymi, koordynacja zadań. To jest jak dodatkowa praca po pracy.
Ale trzeba żyć. Wychowywać drugiego syna i utrzymać dom.
Agnieszka: - Żyjemy nadzieją, która jest bardzo wyczerpująca. Kładę się spać i myślę, czy syn żyje, budzę się w nocy i myślę, czy żyje, prowadzę samochód i myślę, czy żyje.
- Żyjemy w zawieszeniu – dorzuca Daniel.
- Kompletnie bez radości.
Ale też bez planowania, bez cieszenia się na święta, wakacje czy niedzielny spacer.
- Krzyś jest osobą, którą się lubi od pierwszego wejrzenia – Agnieszka ociera oczy. - Wypełniał ten dom dobrą energią. On ma takie słońce w sobie i iskierkę w oku…
Sami
Agnieszka mówi o Krzyśku w czasie teraźniejszym.
- Wierzymy, że nasz syn żyje. Cały czas figuruje na liście obecności w liceum. Zdał do drugiej klasy. W urzędach też widnieje jako żywy.
Siostra Oli zaginionej pięć lat temu mówi czasem: "Ola jest…", a czasem "Ola była…".
Brat Ani zaginionej 29 lata temu często nieświadomie używa czasu przeszłego.
Ale mają podobny żal jak Agnieszka:
- Mamy wsparcie przyjaciół, rodziny, znajomych, pracodawców, księży, a nawet obcych ludzi. Najmniej wsparcia daje nam państwo. Dla niego jesteśmy ważni tylko przed wyborami – kiedy politycy walczą o każdy głos. A później: "Radź sobie sam!". Dlatego mam żal do Polski, że nie chce nam powiedzieć, jak szuka naszego dziecka, które przecież dla nas jest całym światem! Bo to jest nasz ukochany syn. Staraliśmy się o niego cztery lata. On... nie jest naszym drugim dzieckiem, tylko czwartym. Ale drugim urodzonym. I bardzo go kochamy.
Rodziny zaginionych dzieci żyją w emocjonalnym rozkroku:
- Z jednej strony wiem, że nie mogę aż do śmierci żyć poszukiwaniami. Z drugiej strony, z prawnego punktu widzenia mogłabym po 10 latach uznać syna za zmarłego. Ale to jest tak jak z Iwoną Wieczorek. Od jej zaginięcia minęło 13 lat, a jej mama wciąż szuka. - Agnieszce łamie się głos. – Bo jak matka czy ojciec mogą zadecydować, że ich dziecko nie żyje?
Anna Śmigulec jest dziennikarką Wirtualnej Polski
***
Siostra i matka zastępcza Oli Gładysiak nazywa się Agnieszka Kucięba. Za jej zgodą zmieniliśmy jej imię na "Ewa", żeby nie myliła się czytelnikom z Agnieszką Dymińską.