Jan ocknął się na torach z zakrwawioną głową. Kiedy niedługo później spojrzał w lustro, zobaczył obcą twarz. Tak wyglądał 20 lat temu. © Agencja Gazeta | Fot. Piotr Janowski / Agencja Wyborcza.pl

Człowiek, który nie istniał

Dariusz Faron

Pogodził się, że nie odkryje swojej tożsamości z poprzedniego życia. Ma już imię, nazwisko i pesel. Za to brakuje kogoś, z kim mógłby czasem wypić kawę.

Gubi się kilka razy w miesiącu.

– Wtedy czuję, jakbym był sam na świecie. Niech sobie pan to wyobrazi.

Na moment w słuchawce cisza.

– Umówmy się przy kościele na placu Zbawiciela. Nie wiem tylko, czy dotrę – rzuca Jan.

Dociera.

Flanelowa koszula, łagodny wzrok, ciemne siwiejące włosy. Bał się, że nie trafi, bo choć mieszka w Warszawie ponad dwadzieścia lat, z każdym dniem miasto staje się coraz bardziej obce.

ŻÓŁTE TRAMWAJE

Wracasz autobusem z pracy. Znajome budynki, nazwy przystanków. Nagle cięcie. Obcy świat. Chwytasz mocniej poręcz i wbijasz wzrok w podłogę, żeby nikt nie zauważył, jak bardzo się boisz.

Początkowo Jan od razu wykładał kawę na ławę.

"Przepraszam, zgubiłem się. Powie mi pan, gdzie jesteśmy?".

Jedni wyśmiewali ("Patrzcie, jaki debil! Nie umie wrócić do domu!"). Inni nawet nie podnosili głowy. Wariat, szkoda czasu. Janka coś ściskało w środku. Nie miał siły tłumaczyć, że to nie tak.

Teraz wysiada na pierwszym przystanku i czeka. Pięć minut, trzydzieści, czasem nawet godzinę, bo trochę wstyd. Aż zauważa kogoś, kto wydaje się godny zaufania. Rzadko się myli. Zazwyczaj wybiera starszych, którzy cierpliwie tłumaczą, jak dotrzeć na plac Zbawiciela. Stamtąd Janek ma do swojej kawalerki dziesięć minut szybkim marszem. Cały czas prosto, do szarego wysokiego bloku. Na parterze działa poczta.

Po poczcie poznaje, że to jego dom. Nie potrafi zapamiętać budynku ani ulicy.

– Nie wiem nawet, jak o tym mówić. Choroba? Uraz? Wypadek? – zastanawia się Jan.

Z placu Zbawiciela umie jeszcze dotrzeć pod Pałac Kultury.

Trzeba stanąć tyłem do kościelnej bramy. Jeśli na wprost jadą żółte tramwaje, to znaczy, że tam jest Marszałkowska. Nieco dalej po prawej stronie stoi duży biały budynek. Jan nauczył się, że to Novotel. Obok jest dworzec.

– Więc jeśli idzie pan na Warszawę Centralną – uśmiecha się – tory pana poprowadzą, tak jak kiedyś mnie.

© Outriders


DZIEŃ DOBRY. NIE WIEM, KIM JESTEM

Marzec 2002 roku.

Poszukująca zaginionych fundacja Itaka jest trzylatkiem, który wciąż uczy się chodzić. Mały pokój na Chmielnej wynajęty od miasta. Na biurkach trzy monitory, świeci się tylko ten Michała Czyżewskiego, młodego studenta psychologii. Pracuje w Itace jako wolontariusz. W przyszłości zostanie jej wiceprezesem, ale teraz to bez znaczenia.

Prowadzi właśnie dyżur w ramach Linii Żadnych Pytań dla uznanych za zaginionych. W ten sposób mogą przekazać rodzinie wiadomość bez kontaktu z policją.

Za oknem ciemno, a nikt się jeszcze nie zgłosił. Nagle tykanie zegara zagłusza telefon. Łagodny męski głos.

– Dzień dobry. Dostałem numer od szefa. Nie wiem, kim jestem.

Michał porusza się na krześle. Rocznie dostają kilka, maksymalnie kilkanaście próśb o pomoc w ustaleniu tożsamości żywego człowieka, ale zwykle z policji albo szpitala psychiatrycznego. N.N. jeszcze nigdy nie zadzwonił sam.

Kiedy się ocknął? Nie wie. Co robił? Cisza. Dyżurni zazwyczaj komunikują się z zaginionymi i rodzinami telefonicznie, jednak ta sprawa jest nietypowa. Trzeba działać niestandardowo.

Pod Halą Banacha Michał szybko dostrzega wąsatego bruneta. Niepewne ruchy, rozbiegany wzrok. Przypomina przestraszone zwierzę, które zastyga przed innym drapieżnikiem, gdy nie ma szans na ucieczkę.

Uspokaja się dopiero po łyku czarnej kawy bez cukru.

Puzzli jest zbyt mało, by zobaczyć cały obraz, ale może uda się dopasować choć kilka elementów.

Brunet bierze głęboki oddech. Najlepiej zacząć od początku.

Październik 2003. Michał Czyżewski i Jan Man.
Październik 2003. Michał Czyżewski i Jan Man. © Agencja Gazeta | Fot. Piotr Janowski / Agencja Wyborcza.pl

W LUSTRZE OBCA TWARZ

N.N. otwiera oczy. Szare niebo, słońce za chmurami.

O Boże, jak boli...

Z głowy sączy się krew, w żebrach ukłucie przy każdym kroku. Trudno złapać oddech. Było lato czy zima? Wokół drzewa czy budynki? Nie wiadomo. N.N. pamięta tylko tory, obok których się obudził. Wyskoczył z pociągu? Wypadł? Ktoś go wypchnął?

Rusza przed siebie. Aż dociera do Dworca Centralnego w Warszawie.

W łazience N.N. patrzy w lustro i robi dwa kroki w tył. Przez moment myśli, że jakiś mężczyzna stanął tuż za nim.

Obca twarz.

Obmywa ją zimną wodą. Bezskutecznie próbuje zmyć krew z koszuli.

Ne ma dokąd iść, więc zostaje na Dworcu Centralnym.

Dziś mówi mi to, co Czyżewskiemu w 2002 roku. – Zdziwił mnie cały świat. Byłem jak dziecko, które wszystkiego się uczy, wszystkiego musi dotknąć.

Duże podłużne pudło sunące przez tunel to pociąg. Ludzie wsiadają do niego, kiedy chcą się gdzieś przemieścić.

Maszyna ze świecącym ekranem to bankomat. Wyskakują z niego pieniądze, którymi płaci się za jedzenie. N.N. ich nie ma. W  kurtce znalazł tylko zapalniczkę i metalowego aniołka.

Kilka razy dziennie robi obchód po kawiarniach i restauracjach, żeby sprawdzić, czy na talerzach nie zostały jakieś resztki. Początkowo jest niewidzialny. Z czasem coraz częściej przepędza go policja, więc ucieka przed ludźmi do lasu. Kładzie się na gałęziach, przykrywa kawałkiem folii znalezionej na śmietniku. Szuka jagód albo chodzi po domach z prośbą o pracę i jedzenie. Najczęściej bezskutecznie.

Ale gorszy od głodu i zimna jest strach przed samym sobą. N.N. codziennie zastanawia się, czy w poprzednim życiu nie zrobił czegoś bardzo złego. Dlaczego obudził się na torach? Skąd ta krew na koszuli?

Raz na dworcu zaczepia go grupa górali. Pytają, czy nie szuka pracy.

- Nie masz imienia? To będziesz Janek.

Od tej pory co jakiś czas jeździ na budowę. Przynieś, podaj, pozamiataj. Nieraz za darmo, bo człowiekowi bez tożsamości można nie płacić. Nie zaprotestuje. Nie poskarży się.

Ale N.N. trafia też na dobrych szefów.

Jeden z nich daje mu numer do Itaki. Janek się wzbrania, bo co niby ma powiedzieć? W końcu się łamie. Skoro szef chce pomóc, nie wypada odmówić.

Wieczór. Mały pokój na Chmielnej. Linia Żadnych Pytań. Michał Czyżewski podnosi słuchawkę.

– Dzień dobry. Nie wiem, kim jestem.

Przed występem w programie "Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie" Jan liczył, że odkryje swoją tożsamość.
Przed występem w programie "Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie" Jan liczył, że odkryje swoją tożsamość. © Agencja Gazeta | Fot. Piotr Janowski / Agencja Wyborcza.pl

KTOKOLWIEK WIDZIAŁ, KTOKOLWIEK WIE

Machina rusza.

Policja pobiera od Jana odciski palców, robi mu zdjęcia, rejestruje go jako N.N. Nie ma go w bazie przestępców (ulga), ale też wśród zaginionych. Nikt go nie szuka (dziwne ukłucie pod mostkiem).

Spokojnie, takie historie zazwyczaj się wyjaśniają. Janek nie spadł przecież z księżyca. Wystąpi w "Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie", który współpracuje z Itaką.

Anna Jurkiewicz, prezes Itaki: Program oglądały miliony. Kilka razy udało się ustalić tożsamość człowieka podczas emisji na żywo. Pamiętam, jak do studia przyszła młoda kobieta w ciąży. Też nie wiedziała, kim jest. Nagle telefon: "ta pani jest moją córką". Prowadzący Wojtek Tochman zrobił wielkie oczy. Liczyliśmy, że w przypadku Janka też ktoś się zgłosi.

Żona.

Syn.

Ojciec.

Matka.

Nauczycielka Jana z podstawówki.

Pani z osiedlowej piekarni.

A jednak… Cisza. Tylko niecelne strzały od samozwańczych detektywów.

Jakiś pan twierdzi, że Jan go kiedyś odwiedzał.  

Podobno Jan zagrał kierowcę w filmie Alternatywy 4.

Podobno jest czyimś kolegą z wojska.

Podobno poszukują go listem gończym.

Policja sprawdza kolejne tropy. Nadal nic.

Pod koniec grudnia 2003 r. Wojciech Tochman, reporter i jeden z fundatorów Itaki, pisze tekst "Człowiek, który powstał z torów". Jan ląduje na okładce "Dużego Formatu", magazynu Gazety Wyborczej. Jego twarz wisi na przystankach w całej Warszawie.

Jak pisze Tochman, Jan przechodzi w Bydgoszczy specjalistyczne badania. Diagnoza: obustronne zaniki korowe płatów skroniowych i uszkodzony układ hipokampa. Całkowity brak pamięci autobiograficznej. Jan nie wie, jak się nazywa, gdzie i kiedy się urodził.

Za to całkiem nieźle działa mu pamięć ruchowa. Wydaje mu się, że umie prowadzić autobus, więc pukają z Tochmanem i Czyżewskim do siedziby Miejskich Zakładów Autobusowych. Faktycznie. Siada za kierownicę Ikarusa i jedzie, jakby codziennie rozwoził ludzi po Warszawie. Ale nawet najstarsi pracownicy go nie kojarzą, a archiwa MZA są zdekompletowane.

Kolejna ślepa uliczka.

POSŁUCHAJ PODCASTU OUTRIDERS O CIEKAWYCH WYDARZENIACH ZE ŚWIATA. DALSZY CIĄG ARTYKUŁU POD PODCASTEM.


HITLER TO JUŻ ZA WIELE

Pracownicy Itaki zastanawiają się, co zrobić, by mógł samodzielnie funkcjonować.

Po ocknięciu jest trochę jak książę Myszkin z "Idioty" Dostojewskiego. Każdemu ufa, we wszystko wierzy. Ludzie są przecież z natury dobrzy, więc dlaczego ktoś miałby go okłamać? Szef nie chce zapłacić za pracę? Widocznie sam nie ma.

Z czasem uświadamia sobie, że świat działa inaczej.

Gdy Czyżewski i Tochman mu o nim opowiadają, co chwilę łapie się za głowę. Okazuje się, że dawniej samochody nie istniały, ludzie jeździli konno. Kiedyś w ogóle nie było cywilizacji?! To już dla Jana zbyt wiele. Tak samo jak Hitler i II wojna światowa. Chowa twarz w dłoniach. Jak można drugiemu człowiekowi zrobić taką krzywdę?

Itaka rejestruje go jako bezrobotnego. Naczelnik urzędu pracy wydaje specjalną zgodę, bo Jan nie jest w stanie wypełnić podstawowych danych.

Robią w fundacji zrzutkę na kurs spawacza. Jeśli chce przeżyć, musi mieć jakiś fach w ręku.

I przede wszystkim: składają do sądu wniosek o nadanie Janowi tożsamości. Imię już ma, pytanie tylko co z nazwiskiem. Burza mózgów.

Może Jan Leśny? W końcu mieszkał w lesie.

Może Jan Nowy? Zaczyna nowe życie.

Będzie się nazywał Jan Wojciech Man. Drugie imię po Tochmanie, któremu Jan chciałby oddać hołd. Nazwisko łatwe do zapamiętania. Rok urodzenia: 1 stycznia 1960 r. Najprawdopodobniej jest starszy, ale chce być jak najdłużej aktywny na rynku pracy i dzięki temu czuć się potrzebny.

Odbiera dowód osobisty, a Itaka organizuje symboliczne przyjęcie urodzinowe. Janek zakłada wyprasowaną koszulę, zdmuchuje świeczki z tortu śmietankowego i pierwszy raz w życiu słyszy "Sto lat!".

Tochman: Zaangażowaliśmy się emocjonalnie, tym bardziej że oprócz nas Jan nie miał nikogo. Jego historia jest dość niewiarygodna. Do dziś nie mogę zrozumieć, dlaczego nie udało się ustalić jego tożsamości. Nie wiem, czy dla niego to na pewno źle. Może natrafilibyśmy na coś, czego nie chciałby odkryć? Intuicja podpowiada mi, że jest w Polsce ktoś, kto wie, kim jest Jan, ale z jakiegoś powodu nie chciał pomóc. 

Czyżewski: Pracowałem w Itace do 2011 roku. Ani ja, ani Wojtek nie mamy z nim kontaktu od kilku dobrych lat. Wiedzieliśmy, że nie będziemy mogli prowadzić go w nieskończoność. Znacząco wykroczyliśmy poza samo poszukiwanie tożsamości Jana, bo zamiast ryby, chcieliśmy mu dać wędkę.

– A właśnie… jak on sobie teraz radzi?

Jan Man na okładce Dużego Formatu "Gazety Wyborczej", grudzień 2003.
Jan Man na okładce Dużego Formatu "Gazety Wyborczej", grudzień 2003. © Licencjodawca

SKRAWKI Z MIĘSNEGO I WODA

Plac Zbawiciela. Nasze drugie spotkanie.

– Kto płaci? – Jan łagodnie się uśmiecha, a potem spuszcza wzrok jak uczeń przyłapany na ściąganiu.

Dwie kawy to dla niego spory wydatek. Utrzymuje się z renty specjalnej, którą załatwiła mu Itaka.

1300 zł. Jak mówi Czyżewski: Za dużo, żeby umrzeć. Za mało, żeby żyć.

Ten miesiąc jest wyjątkowo trudny. Janka bolą nerki, a termin na NFZ jest za dwa lata. Trzeba będzie iść prywatnie – 250 zł.

Ale największy problem to głowa. Zamieszkał w niej mały robotnik z młotem pneumatycznym. Kiedy zaczyna wiercić, Janka aż skręca. Łyka apapy jeden za drugim, ale boli od rana do wieczora.

Pracuje dorywczo. Budowa. Koszenie trawy. Przycinanie gałęzi. Liczy się każdy grosz. Swego czasu pracował na budowie w Irlandii (lotem wcale się nie stresował, widział samoloty w telewizji). Póki mieszkał z innymi Polakami, było dobrze, ale potem jeden wrócił do kraju, drugi zmienił robotę, trzeci się rozpłynął. A Jan po angielsku tylko "how are you?". Musiał spakować manatki.

Głodny nie chodzi.

Jeśli brakuje na obiad, ma swoją metodę. Szklanką wody żołądka nie zapchasz, ale czterema już tak. Poza tym dogadał się ze sprzedawcą z mięsnego, który daje mu skrawki za półdarmo. Kto powiedział, że codziennie trzeba jeść ciepły posiłek?

Przy lodówce ma mikrofalę z instrukcją obsługi, ale jeszcze nie próbował jej uruchomić. Sto przycisków. Czarna magia. Za to ostatnio nauczył się gotować jajko na miękko ("nie chce pan wiedzieć, ile było nieudanych prób!").

Najważniejsze, że ma gdzie wracać.

Dzięki Itace dostał od miasta mieszkanie socjalne. Czwarte piętro. Dwadzieścia metrów kwadratowych. Po prawej – łazienka. Po lewej – malutka wnęka kuchenna. Zmieści się tylko jedna osoba, ale Jana przecież nikt nie odwiedza. Pojedyncze łóżko, sofa i nieużywany telewizor, za filmami nie przepada. Jasne ściany, firanki z wyszywanymi ptakami (uwielbia naturę). Z okna można dojrzeć krzyż kościoła.

Najbardziej go cieszy, że może się umyć.

Pamięta, jak spał na dworcu. Nikt wprost mu nie powiedział, ale ludzie odwracali głowę, zatykali nos. Bardzo to przeżywał.

Człowiek może nisko upaść, tłumaczy Jan, ale musi być czysty.

MYSZKA OPOWIADA O SŁONIU

– Nie wiem, co się stało z panem Janem. Mieliśmy nadzieję, że uda mu się pomóc, ale też spore obawy o jego przyszłość – mówi prof. Alina Borkowska, kierowniczka Zakładu Neuropsychologii Klinicznej Uniwersytetu Kopernika w Toruniu.

To ona wraz z profesorami Januszem Rybakowskim i Markiem Haratem badała Jana w 2002 roku. Przeszedł m.in. EEG, rezonans magnetyczny i badanie PET.

– To absolutnie wyjątkowy przypadek. Nie było podstaw do rozpoznania choroby psychicznej, która wiąże się np. z zaburzeniami świadomości czy objawami psychotycznymi. Zaburzenia pamięci występują np. w otępieniu, ale wtedy choroba szybko postępuje. Myślę, że w przypadku Jana stało się coś nagłego. Gdyby to był proces neurodegeneracyjny, być może już by nie żył – tłumaczy Borkowska.

– W badaniach nie stwierdzono śladów urazu mózgu, ale nie wyklucza to przebytego wstrząsu, zatrucia, czy urazu psychicznego. Czynniki mogły się również skumulować. To tylko hipotezy. Nikt nie zbadał go bezpośrednio po ocknięciu, dlatego nie mamy punktu odniesienia – dodaje.

– Doktor Myszka! Proszę pozdrowić! – Jan się ożywia, gdy mu o tym opowiadam. Mnóstwo rzeczy zapomina, ale lekarkę pamięta.

Alina Borkowska faktycznie jest tak nazywana. W gabinecie ma pełno figurek myszy: porcelanowe, metalowe, drewniane; z zadartym nosem, parasolem itd.

Doktor Myszka opowiada o słoniu.

Dwadzieścia lat temu lekarze pokazali Janowi figurkę, a on odpowiedział, że widział już takie szare zwierzę z trąbą. Nie miał jednak pojęcia, jak się nazywa. Często nie potrafił przyporządkować nazw do rzeczy.

Musiał też przyswoić normy społeczne. W szpitalu, przypomina sobie Borkowska, dostał od pracowników Itaki zielony szlafrok. Tak mu się spodobał, że chciał wracać w nim z Bydgoszczy do Warszawy. Nie rozumiał, dlaczego w pociągu nie wypada jechać w szlafroku.

Pytam Borkowską, czemu obawiała się, że historia Jana nie ma szczęśliwego zakończenia.

– Dowód osobisty, dach nad głową i praca to nie wszystko. Tego typu zaburzenia często odzywają się po latach. Zwiększają m.in. ryzyko chorób otępiennych. Ludzie z zaburzeniami pamięci i funkcji poznawczych są szczególnie narażeni na depresję – wylicza profesorka.

I kończy: – Odesłaliśmy go z jasnymi zaleceniami. Powinien być pod stałą opieką psychologiczną i psychiatryczną.

Obecnie Jan pracuje dorywczo. Utrzymuje się z renty specjalnej. Tłumaczy, że przecież nie musi jeść codziennie ciepłego posiłku (na zdjęciu Jan 20 lat temu).
Obecnie Jan pracuje dorywczo. Utrzymuje się z renty specjalnej. Tłumaczy, że przecież nie musi jeść codziennie ciepłego posiłku (na zdjęciu Jan 20 lat temu). © Agencja Gazeta | Fot. Piotr Janowski / Agencja Wyborcza.pl

ZADZWOŃ, JAK DOJEDZIESZ

Jest robota.

Znajome małżeństwo wyjeżdża na wakacje. Poprosili Jana, żeby zaopiekował się domem i zwierzętami. Dwa koty i dwa psy.

Janowi śmieją się oczy. Nareszcie coś pozytywnego.

Do żadnego doktora od głowy nie chodzi. Za to ostatnio coraz częściej się zastanawia, kim był.

– Ocknąłem się w czarnej skórzanej kurtce. Gdyby nie plamy krwi na koszuli, wyglądałbym całkiem nieźle. Pewnie miałem dobrą pracę. Rodziny najwyraźniej nie założyłem. Tak sobie myślę, że mogłem pochodzić z domu dziecka i dlatego rodzice mnie nie szukali.

W wolnym czasie, którego Jankowi nie brakuje, czyta Biblię, snuje się po mieszkaniu bez celu albo ogląda Warszawę z okna. Muzyki raczej nie słucha. Krzyżówek nie rozwiązuje. Nie wie przecież, kto ostatnio zagrał Bonda, ani jak się nazywa najwyższy szczyt Ameryki Południowej.

Czasem myśli, że lepiej byłoby już nie żyć. Ale o samobójstwie nawet boi się mówić. Słyszał w kościele, że to jeden z największych grzechów.

Chyba wszystko przez tę ciągłą ciszę.

Dobrze byłoby się czasem do kogoś odezwać. Wypowiedzieć zwyczajne słowa, najczęściej nieważne, rzucone od niechcenia albo w pośpiechu.

Dobra, to nastawię wodę.

Dżem się skończył.

Chyba będzie lało.

Nie, jak chcesz, to przełącz.

Zadzwoń, jak dojedziesz.

Dobranoc.


DAWNE DZIEJE

O związku nie myślał.

Tłumaczy, że kobieta chce poczucia bezpieczeństwa na każdej płaszczyźnie: psychicznej, fizycznej, materialnej. A co on jej może zaproponować? Dziury w pamięci, rozpuszczalną kawę i zasłonę w ptaki. Jakby to wyglądało? Zadzwoniłby i powiedział: zgubiłem się w centrum Warszawy, przyjedziesz?

Nie, do miłości Janek nie ma głowy.

Ciężki bagaż czasem lepiej nieść w pojedynkę.

Kolegów, owszem, miał. Wojtka Tochmana i Michała Czyżewskiego. Wspaniali ludzie, tak jak panie z Itaki. Czasem przynosił im bukiecik kwiatów. Czuł się przy nich bezpiecznie. Lubił też wpaść na herbatę do Parany na Marszałkowską. Był stałym klientem.

Dawne dzieje.

Teraz Jan ma tylko kilku znajomych z pracy. Już wie, że lepiej trzymać dystans. Raz przyznał, że często boli go głowa i miewa dziwne sny (wstydzi się opowiedzieć).

Kolega nie podjął tematu.

- Wiesz co, Jasiek? Ty jakiś pojebany jesteś.


UMRZEĆ W SPOKOJU

Opowiadam profesorowi Januszowi Rybakowskiemu, który badał Jana w Bydgoszczy, że pracuję nad reportażem. Po kilku dniach oddzwania. Załatwił Jankowi szpital w Warszawie. Jeśli chce, przebadają go od stóp do głów. I sprawdzą, co się dzieje w jego mózgu.

– Powinien mieć stałą opiekę psychiatryczną i psychologiczną – powtarza za Borkowską Rybakowski.

Ale Jan się do żadnego szpitala nie wybiera. Przeszłości i tak już nie odkryje, przyszłości zostało niewiele.

– Znalazłem swojego psychologa – mówi z uśmiechem.

Codziennie chodzi do kościoła. Najlepiej jest w dni powszednie o wczesnych porach. Bo w niedzielę tłum i rewia mody. Nie ma jak spokojnie pogadać z Bogiem.

Jan prosi w modlitwach, by się tak często nie gubił. Boi się, że za którymś razem nie przypomni sobie, gdzie jest dom.

– Żadnych badań już nie potrzebuję. Byle tylko umrzeć w spokoju – mówi.

Mój pociąg do Krakowa odjeżdża za pół godziny. Podajemy sobie dłoń, ruszam za żółtym tramwajem. Ustalamy, że odezwę się, gdy następnym razem przyjadę do Warszawy i znajdę trochę czasu.

Zamówimy dwie czarne bez cukru.

Pogadamy o niczym.

© Outriders

***

Reportaż "Człowiek, który powstał z torów", w którym Wojciech Tochman jako pierwszy opisał losy Jana Mana, pochodzi z książki "Wściekły pies". Pierwsze wydanie: 2007, Warszawa.

Dariusz Faron jest dziennikarzem Wirtualnej Polski.

Chcesz pomóc panu Janowi lub skontaktować się z autorem? Napisz! dariusz.faron@grupawp.pl

Źródło artykułu:WP magazyn
healthcareutrata pamięcizaginieni
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (210)