Jeśli zginął, chcę tam jechać i zabrać go do domu. Nie boję się Rosjan, ostrzału. Przeraża mnie myśl, że on leży porzucony w okopie. W zimnie, w błocie. A ja już trzeci miesiąc patrzę na drzwi wejściowe, marząc, że zaraz się otworzą i mąż stanie w progu.
Od początku rosyjskiej inwazji ponad siedem tysięcy ukraińskich wojskowych uznano za zaginionych. Większość nie wróciła z pola walki.
Czy zginęli? Czy ich ciała zostały na okupowanych terytoriach? A może żyją i są w niewoli? Czy ktoś wie, co się z nimi stało?
Rodziny zaginionych nie chcą skazywać siebie na bezsilne czekanie, życie w niepewności i zawieszeniu. Prowadzą własne śledztwa. Mówią, że sami są na wojnie, w której walczą o każdy strzępek informacji. Nie odpuszczą, dopóki nie znajdą swoich mężów, ojców, synów, braci. Żywych lub martwych.
***
Wieś w obwodzie winnickim w zachodniej Ukrainie. Piętrowy, pobielony dom. Zadbane, wysprzątane obejście. Pod płotem rosną róże. Między nimi, na drewnianych palikach, wiszą gliniane garnuszki.
Na stole w wąskiej kuchni leżą nietknięte kanapki. Stygnie słodka herbata. Nikt nie ma apetytu. Łesia siedzi przy oknie. Biją od niej zmęczenie i smutek.
Obok stoi jej córka Tetiana. Opiera się o lodówkę, bezwiednie głaszcze kota. Milczy, podobnie jak jej 14-letni brat.
Nazar siedzi naprzeciwko. Ma na sobie wojskową kurtkę ojca. O wiele rozmiarów za dużą. Nie zdejmuje jej od dnia, kiedy przyszła wiadomość o zaginięciu taty.
Ostatni raz napisał 29 sierpnia. Była 10:20. "Zaczęło się. Wyjeżdżamy w kierunku Chersonia". Łesia próbowała do niego zadzwonić. Ale słychać było tylko łoskot wojskowej kolumny. Odpisała, żeby na siebie uważał, że bardzo go kocha. Tej wiadomości już nie odczytał.
Po kilku dniach Łesia zaczyna się niepokoić. Jedzie do najbliższego biura wojskowego. Żąda informacji. Dostaje dokument. Chwilę wcześniej przyszedł z Kijowa.
"Ze smutkiem informuję, że Pani mąż sierżant Ołeksandr (...) w walce o naszą Ojczyznę, wykazując niezłomność i odwagę, zaginął bez wieści".
Ściska w rękach zawiadomienie. Zaczyna powtarzać jak w transie: "Dostałam kawałek papieru za takiego chłopa. Świstek za mojego Saszę".
***
Kijów. Janina siedzi na kanapie w salonie. Jest drobna, wiotka, dłonie trzyma splecione na kolanach. Koło niej kręcą się wnuki. Córka i synowa krzątają się w kuchni. W salonie czuć zapach świeżo upieczonego ciasta. Drożdżówka z twarogiem i owocami. Ulubiony przysmak Witalika i Wowy, synów Janiny, braci bliźniaków.
Byli nierozłączni. W szkole siedzieli w jednej ławce, przechodzili obowiązkową służbę wojskową w tej samej jednostce. Potem razem studiowali na kijowskiej politechnice, pracowali w jednej firmie poligraficznej. W pierwszych dniach wojny obaj poszli walczyć. Wowa do obrony terytorialnej, a Witalik, weteran wojny w Donbasie, od razu do wojska, do 72. brygady, która broniła Kijowa.
Janina przegląda stare, czarno-białe zdjęcia synów. Jej oczy się szklą. Minęło osiem miesięcy, a żaden nie wrócił do domu. Wowa trafił na Zakarpacie, broni zachodnich granic. Co się stało z Witalikiem? Tym pytaniem zadręcza się codziennie.
Ostatni raz zadzwonił 4 marca. Jak zwykle uspokajał: "Mamy wszystko, nie marznę, jedzenia jest pod dostatkiem, amunicji nie brakuje".
Po kilku miesiącach Janina dowie się, że syn był wtedy w istnym piekle. Niewielu z niego uszło z życiem.
***
Wczesny ranek. Rusłana parkuje nowiutkiego, białego SUV-a przed blokiem w Winnicy. Wyciąga z bagażnika reklamówki pełne jedzenia. Dźwiga je na czwarte piętro.
W kawalerce biurko, szafa i dwa rozkładane tapczany. Na jednym śpi Artiom, na drugim Nikita. Mają osiemnaście lat. Są bliźniakami, ale nie są do siebie podobni. Charaktery też mają różne. Nikita otwarty, rozmowny, z błyskiem w oku. Artiom wycofany, skupiony, waży każde słowo.
Podobno jeden z braci wdał się w ojca, drugi w matkę. Tyle można wywnioskować ze zdjęć i rwanych opowieści. Rusłana nigdy nie poznała ich rodziców.
W marcu przeczytała ogłoszenie na Facebooku: "Dwóch nastolatków bez opieki. Matka zginęła podczas ostrzału Wołnowachy w obwodzie donieckim, ojciec walczy w Siewierodoniecku. Czy ktoś może im pomóc?"
"Ja mogę" – napisała.
Zadzwoniła pod numer w ogłoszeniu. Odebrał Serhij, ojciec chłopców. Mówił zwięźle: "Z domu nic nie zostało. Wujek wywiózł chłopców na zachód Ukrainy, ale musi wracać do Wołnowachy. Chłopcy nie mają z kim zostać. Błagam, nie puszczaj ich z powrotem".
"Nie puszczę" – obiecała.
Rusłana ma cztery córki, dwie adoptowała po śmierci siostry. Oznajmiła im stanowczo: "Zaopiekuję się chłopcami. Nie chcę żadnych scen zazdrości".
Od lat prowadzi biuro nieruchomości, szybko znajduje mieszkanie dla Nikity i Artioma. Tydzień później ściąga ich do Winnicy. Są nieufni, wystraszeni. Nie mogą zrozumieć, dlaczego obca kobieta im pomaga. Powtarzają, że to nie potrwa długo. Ojciec wróci z wojska i zamieszkają razem z nim.
Serhij z frontu dzwoni sporadycznie. Trudno złapać zasięg w zniszczonym mieście. Ostatni raz kontaktuje się 6 czerwca. Potem znika.
Po tygodniu dowódca Serhija wysyła krótką wiadomość do Nikity: "Ojciec został ranny. Zabrali go do szpitala".
Serhij nigdy tam nie dotarł.
***
Kijów. Oprawione w ramkę zdjęcie jest ustawione na półce tak, by Ołena mogła je widzieć ze swojego łóżka. Rano otwiera oczy, widzi okrągłą twarz, gęstą brodę, ciepłe spojrzenie. Uśmiecha się w myślach. Krótka chwila, zanim dopadnie ją rzeczywistość.
Musi wyszykować do szkoły 7-letniego Rostysława i 14-letniego Romana. Przetrwać dzień w pracy, a potem w pośpiechu wrócić do domu, otworzyć laptopa i zacząć procedurę, którą powtarza codziennie.
Facebook, Telegram, Instagram, dziesiątki grup, które powstały dla rodzin poszukujących zaginionych. Ołena pisze:
"Szukam męża, Sierioży. Walczył w okolicach Bachmutu. Ostatni raz kontaktował się 22 lipca. Powiedział, że idzie na zadanie bojowe. Dalej ślad po nim zaginął".
Dodaje opis męża: waga, wzrost, znaki szczególne, nazwę jednostki. Dołącza to samo zdjęcie, które patrzy na nią z półki i swój numer telefonu. Po chwili przychodzą setki powiadomień, współczujące komentarze. Żadnej konkretnej informacji. Znowu nic.
Pewnego dnia Ołena odbiera telefon. Numer jest zastrzeżony. Mówi męski głos: "Sierioża żyje, ale jest w niewoli. Sytuacja jest bardzo poważna. Jest ranny w brzuch. Już zaczęła się gangrena. Jeśli w ciągu tygodnia nie przelejesz pieniędzy na leczenie, on umrze".
Ołena wpada w amok. Obdzwania rodzinę. Trzeba zbierać pieniądze, czas ucieka, możemy go uratować. Matka Ołeny słucha uważnie. Mówi łagodnym głosem: "Córeczko, oddam wszystko, co mam. Ale zastanów się. Człowiek z zakażeniem w jamie brzusznej żyje kilka godzin. Na pewno nie tydzień".
Wie, o czym mówi. Przez całe życie była pielęgniarką na oddziale intensywnej terapii. Do Ołeny dociera, że to oszuści.
***
Łesia i Tetiana wracają do domu z biura wojskowego. Próbują sobie przypomnieć wszystko, o czym opowiadał Sasza.
W czerwcu wrócił na cztery dni do domu. Zawsze był głośny, pełny energii, teraz siedział przygnębiony, nerwowy. Jakby nie słyszał, że coś się do niego mówi. Matka starała się jak mogła. Lubił zjeść, więc gotowała barszcz, lepiła pierogi, piekła ciasta.
Po trzech dniach zaczął dochodzić do siebie. Rano się obudził, wyciągnął z lodówki trzylitrowy słój z domowym mlekiem, przechylił go i duszkiem wypił połowę. Odetchnął zadowolony. Zaczął opowiadać o kolegach, z którymi służył.
Tetiana i Łesia odtwarzają w pamięci imiona tych żołnierzy. Szukają ich w mediach społecznościowych. Piszą do ich matek, żon, znajomych. Proszą, żeby pomogli.
Kilku w końcu zgadza się porozmawiać. Każdy ma swoją wersję wydarzeń.
Jeden opowiada, że Sasza jechał w BWP (bojowym wozie piechoty). Trafił w nich pocisk artyleryjski. Wszystkich rozerwało na strzępy.
Inny mówi, że to nieprawda. Był kilka metrów od Saszy. "Biegliśmy, wygłupialiśmy się. Wybuch". Kiedy się ocknął, nad Saszą stał medyk. Pokazał odwrócony kciuk: tętno jest niewyczuwalne.
Ktoś mówi, że bój był rano. Ktoś, że w nocy. Kolejny widział ciało na stosie zabitych, ale jak po nie wrócił, Saszy już tam nie było.
Nic nie klei się w całość. Kto kłamie? Kto mówi prawdę? Łesia zadręcza się myślami. Jeśli każdy mówi co innego, to nikt nie wie, co naprawdę się wydarzyło. Wpadli w zasadzkę, byli pod ostrzałem. Kto w takich warunkach myśli trzeźwo?
***
Rusłana z chłopcami obdzwaniają szpitale. Lisiczańsk, Kramatorsk, Dnipro, Charków... Serhija nigdzie nie ma. Widzi przerażenie w oczach Nikity i Artioma. Najpierw matka, teraz ojciec. Zostali na tym świecie zupełnie sami?
Rusłana się nie poddaje. Dociera do dziewczyny, która kiedyś służyła z Serhijem i wciąż ma wielu znajomych w ich jednostce. Z jej pomocą znajduje żołnierzy, którzy wynosili go z okopu. Był ranny w plecy, nieprzytomny, cały we krwi. Nie miał przy sobie dokumentów. Wywieźli go z pola walki i przekazali w ręce medyków.
Kim byli ci medycy, jakim samochodem przyjechali? Nikt nie pamięta.
"Tam było piekło. Ciężkie walki. Wielu rannych i zabitych. Działaliśmy odruchowo: wyciągnąć rannego, wywieźć, przekazać do karetki i wrócić po kolejnych. Jak na taśmie".
"Jak to możliwe? Tak po prostu zgubić człowieka?". Rusłana obmyśla możliwe scenariusze. Wielu żołnierzy traci pamięć z powodu urazów głowy. Inni przechodzą załamanie nerwowe, trafiają do szpitali psychiatrycznych.
Znowu uruchomia kontakty. Znajomi lekarze pomagają sprawdzić wszystkie szpitale, zakłady rehabilitacyjne, sanatoria w Ukrainie. Bez skutku.
***
Ołenie też udaje się dotrzeć do chłopaków, z którymi służył Sierioża. Dowiaduje się, że byli pod ciągłym ostrzałem. Że siedzieli w okopach z karabinami. Nie mieli ciężkiej broni, na 14 osób tylko jedna haubica.
W dniu zaginięcia Sierioży do okopu wpadł pocisk moździerzowy, kaliber 120 mm. Dalej wersje się różnią.
Ołena analizuje te informacje krok po kroku. Tylko jeden z żołnierzy widział z bliska ranę Sierioży. On zdążył paść na ziemię, a mąż nie. Inni widzieli, że miał krew na okularach. Ale jak mogły się utrzymać na twarzy przy fali uderzeniowej? Dlaczego z czternastu żołnierzy tylko mąż nie wrócił do jednostki? Jeśli zginął, to dlaczego nikt nie zabrał jego ciała? Z tyłu na kamizelce jest specjalna szelka, za którą można ciągnąć ciało.
Pytania się mnożą. Odpowiedzi brak. Ołena zerka na zdjęcie męża ustawione na półce.
- Nie, nie wierzę, że zginął. Nie czuję tego. Nie pierwszy raz był ranny. Kilka miesięcy wcześniej też koło niego wybuchł pocisk moździerzowy. Wyciągnął rannego kolegę, ale kiedy wrócił do bazy, stracił czucie w nogach. Trafił do szpitala, miał jechać na rehabilitację. Ale brakowało żołnierzy. Medycy uznali, że może walczyć dalej.
Może tylko stracił przytomność? Inni żołnierze wycofali się w pośpiechu. Rosjanie zajęli ich pozycje. Mogli zabrać Sieriożę do niewoli. Słyszałam od innej kobiety, że rannych też biorą. Muszę szukać dalej.
***
Na kanapie koło Janiny siadają Natalia i Maryna, jej córka i synowa.
- Od zaginięcia Witalika obie pracują jak śledcze na pełen etat. Jedna przeszukuje internet, druga obdzwania wszystkie infolinie.
W Ukrainie poszukiwaniami zaginionych zajmuje się wiele instytucji: wojsko, policja, SBU, wywiad, ministerstwo reintegracji terytoriów okupowanych. Do tego kilka ukraińskich fundacji oraz Czerwony Krzyż.
Natalia i Maryna wszędzie wysyłają zapytania, sprawdzają aktualizowane listy jeńców i poległych.
W ciągu tych ośmiu miesięcy wiele razy słyszały, że nigdy już nie odnajdą Witalika. "Zaginął w Moszczunie? Zapomnijcie. Tam rozgrywała się główna bitwa o Kijów. Ostrzał ze wszystkiego, całą dobę. Mało kto wyszedł z tej walki cało".
W kwietniu dostają cynk: do kostnic w Kijowie zaczęli zwozić poległych żołnierzy. Po autopsji zdjęcia zwłok są przekazywane policji. Natalia stawia się na komisariacie każdego ranka. Przegląda setki zdjęć. Zmasakrowane ciała. Urwane kończyny. Twarze wykrzywione w bolesnych grymasach. Z każdym kolejnym jej serce zamiera. A co jeśli to będzie Witalik?
Są też fragmenty ciał. Można je zidentyfikować tylko przez badania DNA. W laboratoriach od żywych pobiera się krew lub wymazy z ust. Od zmarłych – tkanki miękkie, fragmenty kości. Unikatowe profile DNA trafiają do jednej bazy, gdzie są porównywane.
Mija półtora miesiąca Natalia i Maryna dostają odpowiedź: brak dopasowania DNA. Witalika nie ma wśród zmarłych.
***
Natalia nie może znieść tego zawieszenia, niejasności. Jedzie do Moszczuna. Staje w centrum przy sklepie. Tam, gdzie trwał zacięty bój, gdzie Witalika widziano po raz ostatni.
Jest maj. Minął miesiąc od wycofania się Rosjan z obwodu kijowskiego. Wokół same zgliszcza. Serce bije coraz szybciej. Łzy cisną się do oczu. Przez co on musiał przejść? Jakich okropności doświadczył?
Natalia zbiera się w sobie. Chodzi od drzwi do drzwi. Pokazuje zdjęcie Witalika, pyta czy ktoś go pamięta. Nikt go nie rozpoznaje. Wszyscy wtedy siedzieli w piwnicach. Ostrzał trwał bez końca.
Wraca do domu przygnębiona. Znów ślepy zaułek. I wtedy następuje zwrot.
Odzywa się bezpośredni dowódca Witalika, choć wcześniej nie rozpoznał go na zdjęciu.
"Chłopak, który też walczył tego dnia, widział, jak Witalij leżał na ziemi. Rosyjski żołnierz trącił go butem. Witalij się podniósł. Rosjanie powlekli go za sobą".
Własnymi kanałami Maryna i Natalia zdobywają billingi telefonu Witalika. Ostatni raz logował się 5 marca w Irpieniu przy ulicy Uniwersyteckiej 22. Wtedy była to szara strefa, której nie kontrolowały ani Ukraina, ani Rosja.
Może wywieźli Witalika na Białoruś? Wiadomo, że żołnierz z jego jednostki trafił tam do niewoli. Inni dwaj prawdopodobnie są przetrzymywani w rosyjskich miastach - Rostowie i Riazaniu. Wszyscy zaginęli w tym samym czasie.
Natalia i Maryna sprawdzają rosyjskie kanały na Telegramie. Jest ich co najmniej osiem. Rosjanie doskonale wiedzą, że rodziny ukraińskich żołnierzy tam zaglądają. Nie szczędzą zdjęć rozerwanych ciał. Opatrują je pogardliwymi opisami w propagandowym, pseudopoetyckim stylu.
Natalię czuje obrzydzenie, ale przegląda post za postem. Czasem publikują też nagrania z jeńcami. Wodzi palcem po ekranie smartfonu, nagle się zatrzymuje. Patrzy na zdjęcie i nie może uwierzyć. Identyczne oczy. To samo nachylenie głowy, te same zakola. To musi być Witalik.
Za chwilę Maryna znajduje całe nagranie. Widać na nim, że to zupełnie inny człowiek.
***
Łesia ociera łzy spływające po policzkach. Ma żal do jednostki, w której służył mąż. Wierzy, że dowódcy znają prawdę, ale nie chcą czegoś powiedzieć. Że każdy troszczy się tylko o siebie, a ona i dzieci żyją w zawieszeniu.
- Mieliśmy z Saszą tyle planów. Wyremontować przeciekający dach. Posadzić maliny. Pojechać na wakacje - nigdy nie byliśmy za granicą. Teraz wszystko przewartościowałam. Pieniądze, rzeczy materialne, to wszystko nie ma znaczenia. Chciałabym tylko, żeby wrócił do domu, rano obudził się obok mnie.
Łesia znowu wybucha płaczem. 14-letni Nazar nie wytrzymuje. Zrywa się z krzesła. Chowa twarz w rękach. Szybkim krokiem idzie do łazienki.
- Nie chce, żebym widziała, jak płacze. Kiedy Sasza wyjeżdżał, powiedział mu: "Teraz ty jesteś głową rodziny". Jego dzieciństwo już się skończyło.
Swoje życie "na potem" odłożyła też Tetiana. Kiedy dowiedziała się o zaginięciu ojca, w pośpiechu spakowała rzeczy. Tego samego dnia wyjechała z Radomia do Winnicy.
- Codziennie do mnie dzwonił. Dużo się śmialiśmy. A przed ostatnim wyjazdem na front powiedział mi, że jeśli kiedyś zajdę w ciążę i zostanę sama, mam dać dziecku jego nazwisko i otczestwo – Serhijowycz (w większości wschodniosłowiańskich krajów dzieciom są nadawane imiona odojcowskie – red.). Będę w domu, dopóki ojciec się nie odnajdzie.
Łesia uspokaja córkę: - Odnajdzie się, na pewno się odnajdzie. Nie mamy prawa myśleć inaczej. Dopóki nie zobaczymy ciała, będziemy wierzyć, że żyje - powtarza.
- Ciągle widzę Saszę we snach. Mała biała chatka, gdzieś na wsi. On siedzi w klatce. Chcę go dotknąć, ale nie mogę. Rozmawiamy, jakby przez szybę. Proszę go: Wracaj do domu. Czekamy na ciebie. A on odpowiada: "Wrócę za pół roku".
***
Nikita i Artiom idą do kuchni. Rozpakowują zakupy, które przywiozła Rusłana. Wychuchani, wydmuchani przez matkę, szybko musieli nauczyć się samodzielności: prania, gotowania, sprzątania.
Za chwilę zaczną zajęcia. Obaj zdalnie studiują pożarnictwo na uniwersytecie w Charkowie. Kierunek wybrali za namową rodziców. Ciągłe im powtarzali: "z takim dyplomem praca zawsze się znajdzie".
Kiedyś planowali zdobyć wykształcenie, założyć rodziny, zamieszkać w Charkowie.
- Teraz? Niczego już nie planuję. Żyję z dnia na dzień. Po prostu sobie istnieję. W środku pustka – wydusza z siebie Artiom.
- Jeden pocisk zniszczył wszystko. Wiem jedno: gorzej już być nie może – wtóruje Nikita.
Rzadko gdzieś wychodzą. W Winnicy nie mają przyjaciół i ich nie szukają. Wolą siedzieć w domu. Wieczorami ćwiczą. Później idą spać.
Od kiedy wyjechali z domu, nic im się nie śni. Wyparli wspomnienia, jak pierwszego dnia inwazji pod Wołnowachą stały setki rosyjskich czołgów. Jak trwał zmasowany ostrzał, a Rosjanie niszczyli osiedla dom po domu. Jak matka umawiała się z wujkiem, że wywiezie ich z miasta. Jak czekali razem w pokoju, a wtedy nagle huk. Potem ciemność.
Gdy Artiom otworzył oczy, zobaczył swoją rozerwaną nogę. Matka leżała nieopodal, na plecach miała dużą ranę. Nie ruszała się. Wszędzie krew.
Pogotowie zabiera Artioma do szpitala, ale Nikita nie chce zostawiać matki. Jest ranny w głowę. Krew cieknie strużkami. Skóra poparzona. Ostrzał trwa, rannych jest wielu. Karetka odjeżdża.
Kilka godzin później przyjeżdża wujek z babcią. Zabiera Nikitę. Babcia zostaje na gruzowisku. Ciągnie ciało matki do szopy. Dwa dni później żołnierze chowają ją w masowym grobie.
Rusłana usłyszała całość tej historii dopiero po paru miesiącach, kiedy Nikita i Artiom zaczęli jej ufać. Ale wszyscy troje wiedzą: ona nigdy nie zastąpi im matki.
- Zrobiłam wszystko, żeby odnaleźć Serhija. Wątpię jednak, że żyje. Babcia chce, żeby chłopcy wrócili do Wołnowachy, która jest teraz pod okupacją. Nie puszczę ich. Nie tylko dlatego, że obiecałam Serhijowi. Te dzieci też mnie ochroniły. Miałam jechać na zabieg w centrum Winnicy, ale zatrzymały mnie sprawy związane z ich dokumentami. Wtedy akurat zaczął się atak rakietowy, który zniszczył szpital. Dzięki chłopcom dziś żyję. Będę się nimi opiekować tak długo, jak będą tego potrzebowali.
***
Ołena siedzi w salonie swojego mieszkania. Pochyla się do przodu, od razu się prostuje.
- Jestem zmęczona. Chcę spać. Kładę się do łóżka, ale zasnąć nie mogę. Do rana patrzę w sufit. Jedna myśl goni drugą.
Wyobrażam sobie, że nagle otwierają się drzwi, a on wchodzi do domu. Tak bardzo chciałabym go przytulić, poczuć jego ciepło.
Czy jeszcze go zobaczę? Wtedy przeszywa mnie myśl: a jeśli leży porzucony w okopie? W zimnie, w błocie? Błagałam jego dowódców, żeby pozwolili mi tam pojechać i zobaczyć. Nie bałabym się ostrzału, nikt z rodziny by się nie zawahał. Ale dowódcy nawet nie chcą o tym słyszeć. Pozycje, na których walczył mąż, są teraz pod okupacją.
Muszę trzymać się dla dzieci. Młodszy syn jest jak radar, wyczuwa wszystkie moje emocje. Kiedy jestem przygnębiona, on też. Wpada w płacz. Wtedy zaczyna dopytywać, dlaczego tata tak długo nic do niego nie pisze. "Chcę już z nim porozmawiać".
Jeszcze mu nie powiedziałam.
Starszy nie daje po sobie znać, jak jest mu ciężko. Kiedy mąż szedł do wojska, prosił, żeby mi pomagał. Roman chciałby jak inne dzieci pograć na komputerze, spotkać się z kolegami. Ale widzę, jak zbiera się w sobie, irytuje się, ale wyciąga odkurzacz, zaczyna sprzątać.
Wtedy młodszy idzie w jego ślady. Łapie za szmatkę, ściera kurze.
***
- Czujemy, że zostałyśmy same ze swoim nieszczęściem. Gdzie jest Czerwony Krzyż? Dlaczego jednostka nie przeprowadziła śledztwa w sprawie zaginięcia Witalika? Miałybyśmy spokój, gdyby oficjalnie uznano, że jest w niewoli. Wiedziałybyśmy, że jest mu ciężko, ale też, że ktoś się tym zajmuje. Czas ucieka, gra na naszą niekorzyść.
Ludzie wracają z niewoli złamani, okaleczeni psychicznie. Poradzilibyśmy sobie z tym. Jesteśmy kochającą się rodziną. Kiedy Witalik wrócił z wojny w Donbasie, nigdy nie rozmawialiśmy o tym, co przeżył. Po prostu otoczyliśmy go ciepłem.
Wszyscy mieszkaliśmy pod jednym dachem. Dawid, syn Maryny i Wowy, każdego ranka wbiegał do pokoju wujka. Wskakiwał na łóżko, ćwiczył na śpiącym Witaliku taekwondo. Witalik odprowadzał go do przedszkola, potem na trening. Pilnował w czasie pandemii. Żartowaliśmy, że Dawid ma dwóch ojców.
Chłopiec, kiedy to słyszy, coraz głębiej wsuwa się w kanapę. Chowa się za placami babci. Drży. Maryna orientuje się, że syn bezgłośnie płacze. Klęka przy nim. Gładzi go po ramionach. Powtarza:
"Znajdziemy go, wszystko się ułoży". Po chwili wszyscy w pokoju zaczynają płakać: Dawid, Maryna, Janina, Natalia i jej 14-letnia córka.
- Doszłyśmy do ściany. Jednego dnia masz nadzieję, że on żyje, jest w niewoli. Kolejnego znowu tracisz wiarę.
Miesiąc temu znaleziono cztery ciała żołnierzy, którzy walczyli w Moszczunie. Rozstrzelano ich i zakopano w polu. Czy Witalik jest wśród nich? Czekałyśmy w przerażeniu na wyniki badań. To nie był on. Ale ile jest jeszcze takich grobów?
Jesteśmy skazane na czekanie. Codzienne przeglądanie setek stron, wyciąganie informacji. Ale nadal stoimy w miejscu. Płaczemy, załamujemy się. Za chwilę znowu pojawia się nowy trop. Odzyskujemy siły. Zaczynamy od zera.
***
"Anna Karenina" zaczyna się od słynnego zdania: "Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób".
Lew Tołstoj nie miał racji. W Ukrainie to wszystkie nieszczęśliwe rodziny są do siebie podobne. Każda szczęśliwa rodzina była szczęśliwa na swój sposób. Przed wojną.
***
Ukraińskie władze zapewniają, że w sprawie każdej zaginionej osoby prowadzone jest postępowanie. Wyjaśnienie losu zaginionych jest niezwykle trudne. Rosjanie nie prowadzą dokładnych rejestrów jeńców i poległych ukraińskich żołnierzy. Często utajniają dane.
W części przypadków – jak w Mariupolu – ciała żołnierzy były palone w mobilnych krematoriach. W innych miejscach zwłoki były zakopywane w nieoznakowanych masowych grobach. Wciąż są odnajdowane na terenach odbitych spod rosyjskiej okupacji.
Z czasem identyfikacja szczątków może stać się niemożliwa nawet za pomocą testów DNA. Część żołnierzy nigdy nie zostanie odnaleziona.
Po pół roku od zaginięcia rodziny mają prawo wystąpić o uznanie bliskiej osoby za zmarłą. Sądy wydają wówczas akty zgonu. Większość rodzin jednak wierzy, że ich bliscy trafili do niewoli. Tak jak ci, których Rosja bezprawnie przetrzymuje od 2014 roku, kiedy zaczęła się ta wojna w Donbasie.
Tatiana Kolesnychenko, Patryk Michalski, dziennikarze Wirtualnej Polski
Zdjęcia: Maciej Stanik