PublicystykaBo to co rząd podnieca, to się nazywa kasa. Każdy rząd

Bo to co rząd podnieca, to się nazywa kasa. Każdy rząd

Kiedy podczas haratania w gałę na podwórku ktoś zbił szybę, a wściekły sąsiad ukazywał się w aureoli potrzaskanego szkła, rycząc coś w stylu "który to?", tylko brzydziej, strategia była jedna: w nogi! Jeśli było za późno, wdrażany był plan B. Jak w polityce.

Bo to co rząd podnieca, to się nazywa kasa. Każdy rząd
Źródło zdjęć: © Forum | Piotr Guzik
Michał Gostkiewicz

Plan B nie polegał na wskazaniu prawdziwego winnego, aby delikwent ów poniósł odpowiedzialność. Plan B polegał na tym, że wszyscy milczeli, nikt pary z gęby nie puścił, bo kolegów i koleżanek kapować się nie godzi, a kto kabluje, ten konfident, i nikt mu nigdy więcej piłki nie poda, za to w zęby zarobi, oj zarobi jutro na przerwie. Więc się nic nie mówi, broni w ciemno, choć na złodzieju aż czapka gore.

JAK NA PODWÓRKU

A teraz, drodzy politycy opcji wszelkich, czas dorosnąć. Bo to, co uchodzi na podwórku, nie uchodzi w rządzie. Jeżeli jest afera, i jest ktoś za nią odpowiedzialny, to powinny polecieć głowy. Ten lider, który zrozumie, że nie ma co bronić swoich i ich stołków niczym kolegi na podwórku, wyjdzie z afery obronną ręką.

Pominę tu sprawy kryminalne, czy to za rządów SLD, czy pierwszego PiS, czy PO, za które potem wytaczane były procesy, a politycy lub ich pośrednicy, funkcyjni, "załatwiacze spraw", mniej lub bardziej szemrani biznesmeni – szli za kratki. Afera FOZZ, afera Orlenu, afera starachowicka, afera Rywina, afera hazardowa – znamy, pamiętamy. Ja o czym innym.

Donald Tusk na przykład szybko się nauczył, że jeśli jest afera, to wspomniane głowy muszą lecieć, i to najlepiej jak najszybciej. Za aferę hazardową polecieli ministrowie Grzegorz Schetyna i Mirosław Drzewiecki czy szef klubu PO Zbigniew Chlebowski – naprawdę grube ryby Platformy. Skutek był taki, że kiedy w późniejszych latach przyłapano ważnego polityka na choćby drobnej aferze, najczęściej sam podawał się do dymisji, jak Sławomir Nowak, którego dymisji symbolem stał się luksusowy zegarek.

POLITYKA DE LUXE

I ja właśnie o tym luksusie. O wydawaniu przez polityków pieniędzy podatnika. O eldorado publicznych pieniędzy. O tak zwanym Bizancjum.

Gdzieś między zegarkiem Nowaka a ośmiorniczką, którą spożyli na kolację Radosław Sikorski i Jan Rostowski, skończyła się w Polsce tolerancja dla wysokich (wysokość zależała oczywiście od punktu siedzenia) kosztów utrzymania władzy. Wahadło wychyliło się wręcz w drugą stronę: ten, kto zgrzebny, skromny, tani, swojski – ten dobry. A ten, co bogaty, a nawet nie bogaty, ale nie tani i nie zgrzebny - to na pewno zły.

Minusem tej sytuacji było to, że władza zaczęła się bać wydawać pieniądze na cokolwiek, np. na nowe samoloty dla VIPów. Plusem zaś było to, że media zaczęły się przyglądać wydatkom posłów, m.in. słynnej ekipie trzech podróżników z PiS, którzy polecieli samolotem, zamiast pojechać samochodami, na koszt kancelarii Sejmu (afera madrycka).

Ale to, że skończyła się tolerancja na życie de luxe, nie znaczy, że po zmianie władzy taka praktyka się skończyła.

"Politycy Prawa i Sprawiedliwości nie bywają w takich restauracjach na koszt podatnika. Ja nigdy nie jadłem ośmiorniczek" - mówił Jarosław Kaczyński podczas spotkania wyborczego w Bielsku-Białej 19.10.2015 r. To ja przypomnę: kolacja Sikorskiego i Rostowskiego kosztowała 1352 zł, kolacja Kaczyńskiego i Orbana - 3785 zł brutto. A pan, panie prezesie, od lat żyje wyłącznie na koszt podatnika, w 2017 roku zarobił pan 185,2 tys. złotych polskich.

NA BOGATO

Ale choć pogłoski o końcu "Bizancjum" po zmianie władzy okazały się lekko przesadzone, to przez pierwsze lata rządów PiS był jak z teflonu. Zaskakująco szybko umilkły echa "te pieniądze się im po prostu należały", czyli chyba najbardziej bezczelnego przemówienia w Sejmie obecnej kadencji – autorstwa byłej już premier Beaty Szydło. W ten sposób tłumaczyła, dlaczego sobie i podwładnym wypłaciła sute nagrody.

Władzy nie zaszkodziła też akcja "Sami Swoi" PSL-u. Ludowcy przeczesali zarobki polityków i biznesmenów powiązanych z PiS na szczeblu centralnym i lokalnym i znalazł w spółkach Skarbu Państwa i w administracji samorządowej prawdziwych krezusów otrzymujących dziesiątki, a nawet setki tysięcy złotych.

Naród zapomniał nawet zakupy limuzyn dla BOR czy samolotów dla VIPów – wydatków, których bał się rząd PO, rząd PiS najwyraźniej się nie bał. Zapewne informacja o tym, że służbową limuzyną pani minister Jadwigi Emilewicz jeździ jej mąż, przeszłaby bez większego echa. Ale miała pecha, a właściwie nieszczęście.

Nieszczęścia chodzą parami, nazywają się Martyna Wojciechowska i Kamila Sukiennik, są najbliższymi współpracownicami prezesa Adama Glapińskiego, niegdyś prominentnego polityka Porozumienia Centrum i jednego z najbliższych współpracowników Jarosława Kaczyńskiego. Pierwsza z nich za współpracę z szefem Narodowego Banku Polskiego inkasuje około 65 tysięcy złotych miesięcznie (druga mniej więcej połowę tego). To więcej, niż zarabiał poprzedni prezes NBP i więcej, niż zarabia głowa państwa polskiego. Dwa "koła" z "hakiem" dziennie. Ja tylko nieśmiało przypomnę, że dwa koła z hakiem brutto zarabiają dziesiątki tysięcy Polaków, ale miesięcznie.

Tę informację "GW" podała dwanaście dni temu. A to znaczy, że pani asystentka pracuje w NBP o dwanaście dni za długo. A Glapiński o dwanaście dni za długo jest prezesem NBP. Beata Szydło palnęła o pieniądzach, co się należały, trzy miesiące po swojej dymisji. To o trzy miesiące za późno od dnia, kiedy powinna powiedzieć "przepraszam wszystkich Polaków". Idziemy dalej? Donald Tusk jako premier w okresie od listopada 2011 do listopada 2012 roku wylatał rządowym samolotem w prywatnych celach 1,3 mln zł. Była premier Szydło, też w półtora roku w prywatnych celach, wylatała wojskową CASĄ 1,7 mln zł. Krytykujący ówczesnego premiera Tuska ówczesny europoseł Andrzej Duda jako prezydent wylatał, głównie do rodzinnego Krakowa, 730 tys. zł (dane na luty 2017 r.).

Władzo – pisowska, eseldowska, peowska, była, obecna, przyszła – podatnik naprawdę rozumie, po co jest państwo. Podatnik naprawdę rozumie, że urzędnicy państwowi muszą być godnie wynagradzani, żeby porządnie wykonywać swoją pracę.

Właśnie – godnie. A nie niegodnie. Jak się okazuje, "niegodnie" nie musi oznaczać "skandalicznie mało". Może oznaczać "skandalicznie dużo". Ale żeby po ujawnieniu takiej informacji podać się szybko do dymisji, trzeba mieć choć trochę przysłowiowego wstydu. Wy go najwyraźniej nie macie. Afera NBP to sprawdzian dla obecnej władzy. Jeśli Glapiński nie straci stołka, władza egzaminu nie zda.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)