Jezus Chrystus i poprawność polityczna
Spośród wszystkich komplementów i inwektyw, którymi obdarzają mnie internauci i za co jestem im wdzięczna, bo nic tak nie boli jak obojętność, jedna rzecz wprawia mnie w przykry nastrój. Otóż wiele osób używa określenia "poprawna politycznie" w znaczeniu pejoratywnym. A nawet więcej niż tylko pejoratywnym, to rodzaj przekleństwa ("Ty wstrętny zwolenniku poprawności politycznej!"), zdziwienia ("czyżby ta pani była zwolennikiem poprawności politycznej?!"), wykluczenia ("ze zwolennikami poprawności politycznej nie ma co rozmawiać") oraz ostatecznej i miażdżącej klasyfikacji politycznej ("zwolennikom politycznej poprawności mówimy stanowcze nie!").
Uznawanie zasad poprawności politycznej stanowi - według wielu - czarcie znamię innych nieszczęść, takich jak bycie feministką, liberałem, komunistą, zielonym, homoseksualistą czy - nie daj boże - przeciwnikiem PiS-u (choć niekoniecznie zwolennikiem PO). Tymczasem normy poprawności politycznej to jedne z najważniejszych chrześcijańskich zasad, praktykowanych już przez Jezusa Chrystusa. Bo - jak wiadomo - przyszedł on na ziemię, by głosić powszechną miłość, przede wszystkim zaś, by znieść przemoc między ludźmi. Myślę, że właśnie dzięki zasadom poprawności politycznej możemy powiedzieć, że Jezus odniósł sukces, choć - trzeba przyznać - nie był to sukces natychmiastowy.
Najpierw ludzie (to znaczy mężczyźni) bardzo chętnie uciekali się do przemocy. Brali kamień, pałę, zaciskali pięść i wyładowywali agresję na rzeczywistych lub potencjalnych wrogach. Potem zaczęli się pomału uczyć, że konflikty dają się rozwiązywać przez perswazję, a nie tylko poprzez przemoc. Zamiast używania kamienia czy miecza zaczęli rozmawiać, negocjować, pertraktować. Sukces nie od razu był ich udziałem, ale negocjowanie przyjęło się również w polityce. Przecież nawet prezydent Kaczyński nim wysłał nasze wojska na Rosję, najpierw przemawiał i straszył jeno słowem. Postraszył i wojsk wysyłać nie musiał.
Od, mniej więcej XIV wieku, gdy w Europie pojawiła się kultura dworska, ludzkość (a przynajmniej jej elitarna część) zaczęła przyswajać normy ogłady towarzyskiej, zwane później etykietą, dzięki którym nauczyliśmy się ukrywać złość i nienawiść pod maską uprzejmości i delikatności. I efekt ten widoczny jest do dziś, ot choćby w parlamencie: posłowie mówią sobie "dzień dobry", a broń białą i inną zostawiają z reguły w szatni (mały pistolecik nosi tylko były premier Kaczyński).
Od czasów drugiej wojny światowej wiemy, że źródłem przemocy bywa nie tylko oręż, ale i język. Zwłaszcza tak zwana mowa nienawiści. Pewne sformułowania, zwroty, określenia zwłaszcza te, które odnoszą się w jakiś sposób do stereotypów (Żyda, cygana, Polaka, geja, kobiety) potrafią krzywdzić w sposób równie dotkliwy jak przemoc fizyczna. Dlatego powinniśmy ich unikać. Jak pisze Umberto Eco, wielki zwolennik poprawności politycznej: "Jest czymś ludzkim i uczciwym wyeliminować z języka potocznego słowa, które zadają ból naszym bliźnim". Ludzkim i - dodajmy - z gruntu chrześcijańskim. Bo nie mam wątpliwości, że patronem ludzi poprawnych politycznie jest nie kto inny jak sam Jezus Chrystus.
Magdalena Środa specjalnie dla Wirtualnej Polski