- Mam poczucie, jakby teraz szpital zwalał winę na pacjentkę. Na złość przyszła i umarła - mówi Wirtualnej Polsce Ilona Adamczyk, kuzynka i przyjaciółka Doroty Lalik, zmarłej 33-latki. Szpital odmówił jej zakończenia ciąży. W rozmowie z WP kuzynka opowiada o decyzjach placówki i słowach polityków, w tym i Jarosława Kaczyńskiego. - Dla tego pana nie liczy się pojedynczy człowiek. To jest jak wzruszenie ramionami: "Co z tego, że umarła" - mówi.
Anna Śmigulec, Wirtualna Polska: Była pani blisko z Dorotą?
Ilona Adamczyk, kuzynka Doroty Lalik: Tak, pamiętam jak Dorotka się urodziła. Miałam wtedy pięć lat. To moja najbliższa kuzynka, rosłyśmy razem, bo byłyśmy w podobnym wieku. Byłyśmy też przyjaciółkami. Przez całe życie miałyśmy ze sobą zażyły kontakt. Rozluźnił się trochę, kiedy się przeprowadziła, zaczęli z mężem budować dom, układała swoje życie rodzinne. Ja też mam ogrom pracy, bo jestem psychoterapeutką i w dzień dyżury w szpitalu, a wieczorami praktyka prywatna.
Tyle razy sobie mówiłyśmy: "A to się spotkamy na żywo i wtedy pogadamy". I teraz mam ogromne wyrzuty sumienia. Wie pani, jak to jest: po czasie człowiek żałuje, czego nie zrobił z bliską osobą, czego jej nie powiedział za życia. W dodatku ostatnie pół roku to był dla Dorotki czas zadumy, bo w styczniu zmarł jej tata i strasznie to przeżyła.
Więc mama Dorotki przeżywa teraz niewyobrażalny ból: straciła nie tylko męża, ale też córkę i wnuka.
W dodatku państwa rodzina stała się zbiorowym celebrytą wbrew własnej woli. Bo nagle cała Polska rozpoznaje panią Dorotę i zestawia ją razem z Izabelą z Pszczyny. Jak sobie państwo z tym radzicie?
Nie radzimy sobie. Trudno jest radzić sobie w sytuacji, kiedy cała Polska o tym mówi, na każdym kroku widzimy zdjęcie Doroty. Wszędzie jest szum medialny, który nie pozwala nam wejść w etap żałoby i zadumy. To się odsuwa w czasie i nie jest dobre z psychologicznego punktu widzenia.
Dlatego mama i brat Doroty odsunęli się od istnienia w mediach, bo potrzebują przede wszystkim spokoju. Mama jeszcze nie zakończyła żałoby po mężu, a tu nagle przeżywa stratę córki i wnuka. One były mocno związane z Dorotą, przez całe życie. Miały świetny kontakt. Dorota przyjeżdżała do mamy, spędzała z nią dużo czasu, omawiały na bieżąco wszelkie sprawy.
Z drugiej strony, my jako rodzina robimy wszystko, żeby dowiedzieć się, co dokładnie się stało i dlaczego Dorota zmarła. W tej chwili nie wysuwamy żadnych oskarżeń. Ale bardzo nie podoba nam się to, jakie kroki podejmuje szpital. Chociażby te ich kondolencje złożone po czasie - bo przecież dopiero w czwartek 15 czerwca opublikowali oświadczenie. Nie podoba nam się, że twierdzą, że udzielono nam pomocy psychologicznej, bo w rzeczywistości tego nie zrobiono.
A napisali: "Zadbaliśmy o to, by zarówno ona [pani Dorota - red], jak i rodzina otrzymały wsparcie ze strony psychologa".
Nie. Dorota miała w tym szpitalu tylko jedną konsultację. Nawet kiedy umierała, nie zaoferowano żadnej pomocy. W szpitalu był wtedy Marcin, mąż Doroty. Przyjechał też jej brat i mój brat z mamą Doroty. Przyjechała również moja mama - zwyczajnie, w odwiedziny, nawet nie wiedziała, że Dorota nie żyje. Bo ona i mama Doroty, które są siostrami, umówiły się, że w tym dniu umyją jej włosy. Dorota, od 21 maja, kiedy odeszły jej wody i trafiła do szpitala, miała reżim łóżkowy, w ogóle nie mogła wstawać, więc miały jej umyć tę głowę na leżąco, w misce.
Ja w tym czasie byłam u siebie w szpitalu na dyżurze i nagle dzwoni do mnie brat: "Ilona, przyjedź natychmiast, jesteś tu potrzebna!". Jak mi powiedział, że Dorotka nie żyje, prawie zemdlałam. Nogi się pode mną ugięły, musiałam wziąć leki na uspokojenie. Z pracy nie chcieli mnie wypuścić z dyżuru, musiałam odczekać dwie godziny. Zadzwoniłam do brata, a on znowu: "Ilona, musisz tu przyjechać, ciotka jest w opłakanym stanie. Wszyscy są w opłakanym stanie!".
A ja: "Jak to? To tam nie ma pomocy psychologicznej? Idź natychmiast do dyżurki i powiedz, że żądasz w tym momencie pomocy, niech ktoś zejdzie dać leki na uspokojenie". I wtedy mój brat poszedł do dyżurki i zaczął robić rumor, i to dwukrotnie, a oni tylko zapytali, czy podać im wody. Dopiero po dłuższym czasie pojawił się jakiś lekarz psychiatrii i chwilę porozmawiał. Więc niech nie mówią, że udzielili pomocy psychologicznej, bo to kłamstwo.
Czyli kiedy brat dzwonił do pani: "Ilona, jesteś tu potrzebna!", to też ze względu na pani przygotowanie psychologiczne?
Tak, żebym im pomogła w kryzysie. W końcu pojechałam do domu do cioci, czyli mamy Doroty, i dopiero jak wrócili ze szpitala, byłam w stanie udzielić im jakiegokolwiek wsparcia, a raczej interwencji kryzysowej. Byliśmy tam wszyscy razem, wyjąc wniebogłosy.
Sama byłam w ciężkim stanie, bo dla mnie to też był szok. Ale wspierałam rodzinę do samego pogrzebu, po pogrzebie zresztą też. Bo chodzi o to, żeby po prostu pobyć razem, przytulić, dać dotyk, ciepło i bezpieczną przestrzeń na łzy.
A w szpitalu tego nie było. I mam poczucie, jakby teraz szpital zwalał winę na pacjentkę. Na złość przyszła i umarła im w szpitalu. Sama pani słyszy, jakie mam emocje w głosie. W dodatku ciągle pojawiają się kolejne nieprzyjemne działania ze strony szpitala.
Brakuje im przyzwoitości?
To bardzo dobre określenie: brak przyzwoitości i uczciwości.
Są rzeczy, za które trzeba wziąć odpowiedzialność. Patrzy na to cała Polska. No bo jak to wygląda? W środę na proteście w Nowym Targu mamę Doroty dopadli dziennikarze. Powiedziała, że nikt jej nie złożył kondolencji, nikt nie wyraził współczucia. To poszło chyba w transmisji na żywo. I po chwili pojawiły się kondolencje na stronie szpitala. Po trzech tygodniach od śmierci Doroty!
Wróćmy do tamtego okresu. Z jakimi emocjami Dorota jechała do szpitala?
Była wystraszona. Przecież odeszły jej wody płodowe w 20. tygodniu ciąży. Nagle, niespodziewanie. Bo do tamtego feralnego dnia, 21 maja, ciąża rozwijała się prawidłowo, nie było żadnych powikłań - jak to teraz próbuje przedstawić szpital w Nowym Targu.
Zresztą sama pracowałam w tym szpitalu przez sześć lat, za tego samego dyrektora. Uczciwie mówiąc, nie miałam zastrzeżeń do dyrekcji ani do działania placówki, nigdy nie poczułam się źle potraktowana. Ale to było 10 lat temu.
Natomiast to, jak potraktowano Dorotę, jest dla mnie niedopuszczalne, wręcz skandaliczne. Jej stan został zbagatelizowany, a w pracę lekarzy wkradła się jakaś rutyna. Uparcie podawano antybiotyk, mimo że był nieskuteczny, a stan zapalny rozwijał się w błyskawicznym tempie. A już w ogóle nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego wykonano telefon do konsultanta wojewódzkiego, kiedy Dorota już umierała na sali. Mam ogromny żal, że nie poinformowano pacjentki i rodziny o tym, jakie mogą być konsekwencje utrzymania ciąży przy totalnym bezwodziu. A wiem, że nas nie poinformowano.
W trakcie środowych protestów szpital wydał oświadczenie, że pacjentka miała pełną opiekę i że "była informowana o stanie zdrowia swoim i dziecka; rozumiała sytuację jako osoba związana ze środowiskiem medycznym"...
To nie było tak. Dorota na bieżąco omawiała swoją sytuację z mężem i z mamą. To dwie kluczowe osoby, które wiedziały krok po kroku, co tam się dzieje. I nie podawano im żadnych rokowań. Powiedziano im tylko, że Dorota ma zachować reżim łóżkowy do samego porodu i że ten poród może się skończyć po prostu wcześniej. Że nie ma szansy na to, żeby dotrzymała do 40. tygodnia. To była jedyna informacja, którą im podano. Nie uprzedzono ich, że to się może zakończyć zakażeniem czy wcześniejszym obumarciem płodu.
Wszystko przebiegało w takim duchu, że jest nadzieja. Że ta ciąża zakończy się szczęśliwie, tylko trochę wcześniej.
A to wskazanie, żeby trzymała nogi w górze, bo wtedy wody płodowe może powrócą?
To wiemy od mamy Doroty. Bo dla Doroty to właśnie stanowiło jedną z największych przeszkód. Ona emocjonalnie nie mogła sobie poradzić z tym, że ma te 15 czy 17 tygodni leżeć. Wytrzymać w pozycji z nogami i miednicą ułożonymi wyżej, bo powiedzieli, że te wody mogą napłynąć. Co to znaczy? Ja tego nie wiem. Powiedział to personel medyczny, obecna była przy tym mama Doroty.
Ona tam chodziła pytać, czy córka może usiąść, np. kiedy je obiad. Powiedzieli, że nie, że jedynie na chwilę albo że może głowę podnieść. Dorota w ogóle nie mogła wstawać. Podkładali jej basen, bo nie mogła nawet korzystać z toalety.
Więc to był rygorystyczny reżim łóżkowy. Samej mi było trudno uwierzyć, że ta tendencja do utrzymania ciąży jest tak silna. Pierwszy raz się z tym spotkałam.
Władze tego szpitala już w 2005 roku ogłosiły, że nie będą wykonywać zabiegów przerywania ciąży i w ciągu ostatnich sześciu lat rzeczywiście nie przeprowadzono żadnego. Ktoś z państwa o tym wiedział? Że w tym szpitalu króluje takie podejście?
Nie, nie słyszałam o tym, nawet kiedy sama tam pracowałam. Dowidziałam się teraz z doniesień medialnych. Ale też nie mam wśród znajomych nikogo w takiej sytuacji. Szczerze mówiąc, sama byłam pacjentką patologii ciąży. Ale w moim przypadku płód obumarł i lekarze wywoływali poród tabletkowy.
Dlatego myślę, że jeśli kobieta w ciąży trafia na oddział w takiej sytuacji jak Dorotka, lekarze powinni z nią usiąść i uczciwie omówić, jakie są zagrożenia, ryzyko i ewentualne konsekwencje.
Zresztą oni z Marcinem chcieli się przenieść do innego szpitala. Wtedy wezwano psychologa i on odradził im przemieszczanie się w tym stanie. Więc zaufali lekarzom i zostali.
Zaraz... Ale dlaczego chcieli się przenieść?
Chodziło o szpital o wyższym stopniu referencyjności - w Krakowie, gdzie mieliby większą szansę na dobrą opiekę, gdyby urodził się wcześniak. Bo ta ciąża była stosunkowo młoda, 20. tydzień. A dopiero od 23. tygodnia dziecko jest w stanie przeżyć poza organizmem matki.
W inkubatorze?
Tak. Ale powiedziano im, że nie ma karetki wyposażonej w aparaturę, która w razie krytycznej sytuacji mogłaby uratować Dorotę.
No i samo to leżenie wydawało się Dorocie straszną perspektywą. Ale jeszcze raz podkreślam: lekarz w obecności Marcina powiedział, że to jest totalne bezwodzie, a jednocześnie nie poinformował ich, że przy tym bezwodziu właściwie nie mają żadnych szans na donoszenie tej ciąży. Nawet leżąc w łóżku. Powiedziano im tylko, że leżenie ma pomóc.
Czyli nie poinformowano ich o konsekwencjach ani o zagrożeniach, nie potraktowano jak partnerów w rozmowie?
Potraktowano ich rutynowo. Ale są podobne przypadki, którym się szczęśliwie udało. Razem z Dorotą leżała na patologii ciąży inna kobieta, też w piątym miesiącu, jej też odeszły wody płodowe, tylko że u niej nastąpiła akcja porodowa. A u Doroty nie. I tamta kobieta żyje. A u Doroty doszło do zakażenia sepsą, i choć wskaźnik zapalny rósł w szybkim tempie, jej przypadek zbagatelizowano: "A tam, stan zapalny, może nic się nie wydarzy".
"Jakoś to będzie"?
Tak, jakoś to będzie. Przecież ciąża to nie choroba. Ale jednak umrzeć na ciążę to już zmienia postać rzeczy.
A pani trafiła na patologię ciąży w ostatnich latach?
W 2016 r. Tylko że mój lekarz prowadzący pracował w tym samym szpitalu, więc zapewniono mi dobrą opiekę. Poza tym nie ukrywajmy, jak ktoś pracuje w opiece zdrowotnej, to jest trochę inaczej traktowany.
Właśnie, w oświadczeniu szpitala pojawiła się wzmianka, że Dorota była związana ze środowiskiem medycznym. Kim była zawodowo?
Dorota była technikiem farmacji. I długo pracowała w prywatnej aptece właśnie w tym szpitalu w Nowym Targu. Więc to nie była osoba związana ze środowiskiem medycznym, nie wiem, dlaczego nazwali to w ten sposób. Może teraz próbują sugerować, że osoby które mają styczność z pracą w szpitalu, mają też większą świadomość... Jak to się ma do wiedzy o ciąży, o poronieniu, o bezwodziu? Ja też jako osoba, która od 2007 r. pracuje w szpitalu, sama mam nikłą wiedzę na wspomniane tematy i chciałabym to wszystko usłyszeć od lekarza. Od osoby, która de facto powie mi krok po kroku, jak jest. Bo gdybyśmy wszyscy mieli taką specjalistyczną wiedzę medyczną, to po co byliby nam lekarze?
Mam poczucie, że teraz zwalają winę na Dorotę. Ale co? Miała sobie wyobrazić konsekwencje bezwodzia tylko dlatego, że pracowała w aptece? Przecież ona była takim samym laikiem jak większość z nas. Potrzebowała jasnych konkretnych informacji, czy nawet podpisania jakichś oświadczeń.
Lekarze powinni przewidzieć wiele scenariuszy i uprzedzić pacjentkę: "Proszę pani, sytuacja może być taka lub taka. Na co wyraża pani zgodę?" Tak jak Świadkowie Jehowy, którzy mają przy sobie oświadczenia, że nie chcą przetaczania krwi. Kobieta również powinna mieć prawo decyzji, zwłaszcza przy ciąży, która staje się ciążą powikłaną nagle. Bo gdyby Dorota wiedziała o tym od początku, to wtedy z pełną świadomością mogłaby rozważać i decydować: czy donosić, czy farmakologicznie wywołać poronienie, czy też poprzez cesarskie cięcie, czy za wszelką cenę chce ratować płód i tym samym wyraża zgodę na to, żeby umrzeć.
Mam nadzieję, że obecna sytuacja, która stała się również sytuacją polityczną w naszym kraju, w końcu wreszcie się zmieni.
Uważa pani, że to był błąd medyczny, czy raczej konsekwencja decyzji z października 2020 r., kiedy to Trybunał Konstytucyjny uznał, że przeprowadzanie aborcji w przypadku uszkodzenia albo wady płodu jest niezgodne z Konstytucją?
Uważam, że tu jedno jest ściśle powiązane z drugim. My stoimy na stanowisku, że doszło do błędu medycznego: zaniedbań, zbagatelizowania problemu, rutyny. Lekarze nie podjęli działań wynikających z przysięgi Hipokratesa. Że mają ratować życie, jeśli jest w stanie zagrożenia. W przypadku Doroty tak naprawdę nie ratowali życia. Czynności ratujące podjęli zbyt późno i w niewłaściwej kolejności. Nie wiemy, czy przyczyna tkwiła w płodzie, ale gdy tak było, to Dorota dopuszczała to w swojej głowie.
Rozmawiała ze swoją mamą: "Gdybym tego dzidziusia straciła, to przecież są jeszcze inne sposoby zajścia w ciążę czy posiadania dziecka".
Ale nadal widziała siebie w roli matki. To nie była dziewczyna, która dokonałaby aborcji ot tak sobie. Bo jej marzeniem było mieć dziecko. Dorotka miała męża, miała plany i wiedziała, że jest w stanie je realizować i że zostanie mamą - nawet gdyby w tym przypadku to by się nie powiodło.
Więc to, co się wydarzyło, jest po prostu skandaliczne. I słyszy pani, że mną targają emocje.
W środę odbyły się w całej Polsce protesty pod hasłem "Ani jednej więcej!". Ludzie trzymali transparenty: "Martwe rodzić nie będziemy", "Przestańcie nas zabijać", "Chcemy lekarzy, nie policjantów". Panią Dorotę zestawia się Izabelą z Pszczyny. Jak widzi to państwa rodzina?
Dla nas jest to tożsamy przypadek. Wbrew temu, co zostało opublikowane w oświadczeniach szpitala - że to nie jest przypadek podobny do tego z Pszczyny. Analogia zdarzeń pokazuje, że jest wręcz identyczny. Podobna sytuacja: zakażenia sepsowego, wstrząsu septycznego, bezwodzia. Wtedy przetoczyły się przez Polkę duże protesty, ale widać, że nie nauczyły niektórych pokory.
Również w środę Jarosław Kaczyński, zapytany przez dziennikarzy o tę sytuację, uznał że to jedno wielkie oszustwo z ich strony i cała akcja jest propagandowym nadużyciem. Krótko mówiąc: stwierdził, że to wymyślony problem.
Długo by się doktoryzować nad psychiką / konstrukcją psychiczną tego pana. Mówię to jako psychoterapeutka.
Ideologicznie ten człowiek reprezentuje poglądy jakiejś niszy, ale usilnie próbuje narzucić je większości. Przekształcić demokrację w jakiś inny reżim, który mnie kojarzy się z Koreą Północną. Niebawem wszyscy będziemy pod ich dyktando działać, w tym nawet jeść. Na każdym kroku próbują pozbawiać ludzi samodzielnego myślenia i decydowania o sobie.
W tym przypadku to trafia nawet nie tyle w obywateli w ogóle, ile w kobiety.
Bo partią rządzi człowiek, który nienawidzi kobiet. A że ma poparcie, to wszystko uderza w kobiety.
Ale jak słyszy pani od jednego z najważniejszych ludzi w państwie, że to wymyślony problem, a pani bliska osoba realnie nie żyje, to co to dla pani znaczy?
To znaczy, że dla tego pana nie liczy się pojedynczy człowiek. To jest jak wzruszenie ramionami: "Co z tego, że umarła".
To też silne zbagatelizowanie problemu opieki zdrowotnej w Polsce, która ma nad sobą bat w kwestii ochrony życia. Ale tylko dziecka. A przecież życiem jest też kobieta. Która może mieć za jakiś czas kolejne dzieci. Albo osieroci te, które już ma.
Jako rodzina pani Doroty staliście się państwo teraz elementem przepychanki politycznej. Czy chciałaby pani coś powiedzieć rządzącym?
To, co przychodzi mi do głowy, musielibyśmy wykropkować. Z drugiej strony, w ostatnich dniach my jako rodzina mamy silne poczucie solidarności. Z obcymi ludźmi, którzy jednak mają empatię, potrafią się zjednoczyć i pokazać, że czas na zmiany.
Jestem wręcz wzruszona, że tak wiele osób wyszło na ulice i pokazało, że się z nami jednoczy. Tylko dlaczego ktoś musi umrzeć, żeby dostrzeżono problem? Pamiętajmy, że dla ludzi w Polsce Dorota była anonimowa, ale dla nas była całym światem. I trzeba dotrzeć do świadomości ludzi, że komuś ten świat się burzy takim podejściem i zaniedbaniami. I jeśli jesteśmy za wspieraniem rodziny, to zacznijmy robić to od jednostek. Nie możemy tylko w kółko myśleć o ogóle, bo może ten przypadek nie jest codziennością, a może jest powszechniejszy, niż się wydaje. Tylko wiele osób o tym nie mówi, nie zgłaszają tego do gazet, nie dowiaduje się o tym świat.
Ja na ten moment nawet nie wiem, co się dzieje medialnie i politycznie w związku ze śmiercią Doroty. Nasza rodzina cierpi i potrzebuje wsparcia, nie mam nawet czasu tego śledzić. Widziałam tylko, że w Sejmie próbowano uczcić śmierć Doroty minutą ciszy. I część posłów nie wstała. To znaczy, że nie mają szacunku do zwykłego człowieka. Dla nich to jest takie nic.
Może są przekonani, że ich to nie dotyczy. Zresztą nikt się nie spodziewa, że właśnie jego to spotka.
Ja też w życiu bym nie pomyślała, że naszą rodzinę dotknie taka tragedia. Na świecie żyje osiem miliardów ludzi, a doświadczyło to nas, w małej anonimowej społeczności. Dlatego ja zamierzam wyrażać swój sprzeciw i działać. Bo nie pozwolę, żeby śmierć Doroty poszła w statystyki.
A ci posłowie w Sejmie - widać, że nie mają potrzeby, żeby wprowadzić jakiekolwiek zmiany prawne. Ale jeśli nie zmienią tej ustawy, to takie przypadki będą się mnożyć. I kobiety przestaną rodzić dzieci, bo będą się bały zachodzić w ciążę. A wiadomo, komplikacje mogą się pojawić nawet ze względów cywilizacyjnych: stres, życie w ciągłym pędzie, smog, niezdrowe jedzenie, brak ruchu – to wszystko przecież ma wpływ na rozwój płodu. Więc kobiety nie będą chciały przeżywać dylematu: postawić na szali życie swoje czy dziecka?
Przecież każdy z nas ma instynkt samozachowawczy. Jesteśmy wyposażeni w naturalny pęd do życia, a nie do śmierci. Każdy chce żyć. I Dorota też chciała żyć. To była osoba taka sama jak pan premier czy pan prezydent. Miała takie samo prawo do życia.
Anna Śmigulec, dziennikarka Wirtualnej Polski