Jarosław Kaczyński© East News

Robert Krasowski: Kaczyński konfliktu używa jako metody, to jego technika walki

Przez ostatnich osiem lat słyszeliśmy dużo krzyku ze strony Kaczyńskiego. Ale gdyby ten krzyk wyciszyć, usłyszelibyśmy mlaskanie. To był odgłos Wielkiego Żarcia - tak o prezesie PiS i jego ludziach mówi Robert Krasowski, publicysta i dziennikarz, autor książki "Klucz do Kaczyńskiego".

Robert Krasowski - były redaktor naczelny "Dziennika", szef wydawnictwa Czerwone i Czarne - twierdzi, że znalazł "Klucz do Kaczyńskiego". Tak też zatytułował swoją najnowszą książkę. Krasowski punktuje w niej największe - według siebie - wady prezesa PiS i jego otoczenia. Jednocześnie rozprawia się z liberalną inteligencją, twierdząc, że nie rozumie ona fenomenu Kaczyńskiego i dała mu się niepotrzebnie zastraszyć. Kto więc jest winien, że to właśnie Jarosław Kaczyński przez 30 lat był jedną z najważniejszych postaci polskiej sceny politycznej? Odpowiedzi Krasowskiego dla obydwu stron "polskiej szalonej sceny politycznej" będą niczym płachta na byka.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Tusk został premierem. Kaczyński nie wytrzymał. "Jest niemieckim agentem"

Sebastian Łupak, Wirtualna Polska: "Żmije gryzą nie dlatego, że mają poglądy, ale ponieważ mają zęby" - napisał pan o Jarosławie Kaczyńskim.

Robert Krasowski: W polityce są różne natury i różne talenty. Tacy ludzie jak Aleksander Kwaśniewski uwodzą centryzmem, spokojem, urokiem. W sposób naturalny budzą sympatię. Kaczyński sympatii raczej nie budzi, natura dała mu natomiast co innego: ostre zęby.

Używa ich nie tylko dlatego, że innego oręża nie ma, również dlatego, że jest to broń niezwykle skuteczna. Gdy 1990 roku rzucił się na Tadeusza Mazowieckiego i Bronisława Geremka, w kilka miesięcy zbudował się na jednego z najważniejszych polityków w Polsce. Co pokazało, że zęby są w polityce świetnym narzędziem.

Robert Krasowski: "Kaczyński w jednym wywiadzie, czasem w jednym akapicie, mówił rzeczy odkrywcze, a zaraz potem dodawał wnioski szalone, fałszywe, absurdalne. Zapędzał się"
Robert Krasowski: "Kaczyński w jednym wywiadzie, czasem w jednym akapicie, mówił rzeczy odkrywcze, a zaraz potem dodawał wnioski szalone, fałszywe, absurdalne. Zapędzał się"© PAP | Marcin Obara

Metoda okazała się skuteczna.

Niezwykle. Ciosy zadawał błyskawicznie i całymi seriami. Rywale tracili orientację, nic nie rozumieli, nie potrafili ataków przewidzieć i zasłonić się przed nimi lub odpowiedzieć na nie. On nie jest radykałem, jak się często uważa, on konfliktu używa jako metody. To jego technika walki, którą doprowadził do perfekcji. Stał się wirtuozem konfliktu.

Zwykle w polityce napięcie jest kontrolowane. Tymczasem Jarosław Kaczyński uderza bez umiaru i nigdy nie ma przy nim momentu spokoju. Jest przy tym zimny i wyrachowany. Uderza non stop, bo zaskoczony musi być nie tylko przeciwnik, ale też jego partia i jego wyborcy.

Kaczyński od 30 lat działa poprzez wojnę i igrzyska, czyli niekończący się polityczny cyrk. Wysuwa mnóstwo oskarżeń, np. nazywa ludzi zdrajcami i obcymi agentami. Zapowiada wielkie krucjaty, straszy groźnymi czynami.

W ostatnich latach opozycja żyła w panice, że szef PiS zlikwiduje w Polsce demokrację, zacznie wsadzać ludzi, wyprowadzi nas z Unii Europejskiej, wprowadzi stan wyjątkowy. Prezes PiS potrafi tak rozedrgać umysły, że ludzie tracą orientację. W jego wykonaniu wojna polityczna to wojna informacyjna i propagandowa. On wbiega na polityczny ring i zanim zacznie się walka, rzuca wielki worek kurzu, żeby nic nie było widać. Daje mu to olbrzymią przewagę nad rywalami.

Kaczyński przekonuje, że wszystko, co robi, robi dla Polski i dla Polaków.

Jak każdy polityk. Ale jaką misję w czasie ostatnich rządów zrealizował Kaczyński? Poszedł na wieloletnie starcie z Brukselą i przegrał. Aż w końcu podkulił ogon pod siebie, zgodził się na wiele rzeczy, a nawet nie potrafił ostatecznie wyrwać należnych pieniędzy z Krajowego Planu Odbudowy. Teatralnie walczył z Niemcami o reparacje, a tymczasem nawet nie zgłosił o nie wniosku. Tak było w każdego sprawie.

Kto skupia się na teatralnych gestach, na gromkich słowach Kaczyńskiego, ten w wiele rzeczy może uwierzyć. Ten jednak, kto patrzy na czyny i skutki, zobaczy władzę bierną, wręcz leniwą. Kaczyński nie miał żadnego wielkiego celu, miotał państwem bez istotnego pożytku. Za to z wielką bezczelnością i megalomanią. Kiedy Piłsudski w II RP robił rzeczy, które budzą do dziś nasze oburzenie, pozostawał jednak politykiem mającym wielkie cele i wielkie zasługi. Tymczasem Jarosław Kaczyński cele miał małe, narcystyczne, egoistyczne. Sprowadzały się w istocie do jednego: do ambicji bycia wiecznym przywódcą partii. Dla tego potrafił zrobić wszystko. Nawet zmienić poglądy.

Dlaczego 20 lat temu z centroprawicy przesunął się tak bardzo na prawo, w kierunku Radia Maryja? Bo zobaczył, że tam, wśród fanatyków i radykałów, wszyscy go kochają, że klaszczą mu, niezależnie, co zrobi. To mu się spodobało. On popędzi wszędzie, gdzie ma twardy elektorat.

Chciał rządzić 38 milionami Polaków, sterując krajem z Żoliborza, odcięty od Polski kordonem policyjnym?

Problem w tym, że nie był zainteresowany władzą.

Nazywano go "prezesem Polski". Rządził wszystkim z tylnego siedzenia. Dlaczego zatem nie był zainteresowany władzą?

Przecież sprywatyzował państwo. Rządził, choć przeważnie nie jako prezes Rady Ministrów. Od jego decyzji zależeli prezydent RP, premier, marszałek Sejmu, prezesi spółek, sędzia Julia Przyłębska w Trybunale Konstytucyjnym, prezes TVP. Można by wymieniać do rana.

To paradoksalny finał zupełnie innej historii. Od początku swojej kariery Jarosław pracował na brata - Lecha. Nie chciał być premierem, nie chciał być prezydentem. Chciał być szefem partii, która walczy o stanowiska dla Lecha.

To Lech Kaczyński miał dokonywać wielkich czynów, to on miał walczyć z układem, on miał naprawiać Polskę. Przez długie dekady Lech był politycznie ważniejszy. To w końcu on zrobił karierę w "Solidarności", a w latach 80. wciągnął Jarosława do opozycyjnej elity.

W III RP było podobnie: to Lech nadal był motorem kariery Jarosława. Gdy ten stracił swoją pierwszą partię, gdy był już na politycznym dnie, Lech znowu pociągnął go do góry. Dzięki swojej popularności stworzył PiS i podarował partię bratu. Jarosław w Lechu widział przyszłego władcę, również swoje koncepcje budował pod brata, bo to on miał je wcielać. Sam Jarosław nigdy nie chciał rządzić.

Kiedy na chwilę został premierem w 2006 roku, do czego przymusił go brat, średnio się państwem interesował. Głównie zajmował się zjadaniem przystawek: Andrzeja Leppera i Romana Giertycha, czyli poszerzaniem elektoratu PiS. Gdy stracił władzę w 2007 roku, interesowało go wyłącznie jedno: żeby nie stracić fotela prezesa partii. Tylko w tym celu w trzy lata później poszedł w szaleństwo smoleńskie.

Mówiąc jednym zdaniem: przez całe życie dużo mówił o Polsce, ale pracował wyłącznie dla partii. Kiedy PiS doszedł do władzy w 2015 roku, Kaczyński miał 66 lat. W tym wieku człowiek się nie zmienia. A on nie miał też zamiaru zmieniać Polski.

Najważniejsze stanowiska w państwie obsadził ludźmi małymi, którymi gardził. Z premierem i prezydentem na czele. Z czasem wymienił premiera na osobę, którą cenił bardziej, ale spętał jej ręce. Mateusz Morawiecki dostał fotel premiera, ale nie dostał władzy. Połowa ministrów kontestowała jego pozycję, jawnie odmawiała mu posłuszeństwa. A Kaczyński nie tylko na to pozwalał, a wręcz zachęcał, szczuł wszystkie pisowskie frakcje przeciwko sobie. To, czy premier będzie skuteczny, mało go obchodziło - ważne było, aby nie urósł za bardzo, aby mu się nie zamarzyło przywództwo w partii.

Nie tylko szczuł. Wielu ludzi PiS dorobiło się fortun, zajmując intratne posady. Dowiadujemy się systematycznie, jak gigantyczne to były pieniądze.

To był kolejny element strategii utrzymania władzy nad partią. Kaczyński dał jej wielkie, niespotykane wcześniej łupy. To była transakcja: nie podskakuj, nie buntuj się, będziesz zbijał fortunę. Masz dużą rodzinę? To możecie obsadzić kilkadziesiąt spółek. Partia dostała przyzwolenie, aby brać wszystko. Przy czym Kaczyński pozwolił tak nagiąć reguły, że nie była to nawet korupcja. Brali wszystko legalnie. On i jego ludzie działali w ramach systemu liberalnej demokracji. Może w szarej strefie, ale nie mieli ambicji zmiany systemu.

Kaczyński przekierował za to cele swojej ekipy z politycznych na ekonomiczne. Jego armia wolała jeść niż się bić. Przez tych osiem lat słyszeliśmy dużo krzyku ze strony Kaczyńskiego, a jeszcze więcej - ze strony opozycji. Ale gdyby ten krzyk wyciszyć, usłyszelibyśmy mlaskanie. To było "Wielkie Żarcie".

"Klucz do Kaczyńskiego" autorstwa Roberta Krasowskiego. Książka trafiła właśnie do księgarń
"Klucz do Kaczyńskiego" autorstwa Roberta Krasowskiego. Książka trafiła właśnie do księgarń© Materiały prasowe | Czerwone i czarne

Nie zastąpili demokracji liberalnej nieliberalną? Wzięli wszystkie instytucje państwa.

Nie wzięli państwa w sensie politycznym, lecz ekonomicznym. Przeprowadzili czystki, a potem podzielili się posadami. Państwa nie próbowali zaprząc do dużych celów - dobrych czy złych.

Publiczności wydawało się, że jest inaczej, bo Jarosław Kaczyński, jak zawsze, robił wiele hałasu. Budował wrażenie rewolucjonisty, który zaprowadza nowe porządki. Wbiegł na salon władzy, krzyczał, straszył, pchnął lekko stolik, ale z wyczuciem, aby ten się przypadkiem nie wywrócił. Kilka kaw wylał, ale poza tym niczego nie zrobił. Stolik zwany demokracją liberalną nadal stoi.

Publiczność miała poczucie, że wokół szaleje burza, ale to była burza w szklance wody. Prezes oddał władzę, choć strona liberalna w panice straszyła, że nie odda, że coś szykuje. Straszyli, jak zwykle niepotrzebnie. Ile razy, do diabła, można mówić, że nie będzie już w Polsce wolnych wyborów?

Pan się nie bał, że w trzeciej kadencji Jarosław Kaczyński rozprawi się do końca z mediami, sądownictwem, samorządami i NGO-sami? Wtedy wybory, jak u Orbana, byłyby już tylko formalnością.

Nie bałem się. Trzeba bowiem prezesa PiS oglądać w dystansie. On od 30 lat, odkąd jest na scenie politycznej, rozpoczynał różne wojny i wskazywał różne układy, z którymi rzekomo będzie walczył. A potem nic się nie działo, postkomuniści nie zostali przez PiS ukarani ani rozliczeni, oligarchom nie znacjonalizowano majątków, Tusk nie poszedł do więzienia. Kaczyński zawsze dużo mówił, nigdy nic nie robił.

PiS rzeczywiście cechuje wandalizm i anarchia. Kaczyński liberalne instytucje jedynie wydrążył i osłabił. Ale nie zniszczył i oceniam, że zniszczyć nie chciał. Nie zbudował też niczego podobnego do systemu Orbana na Węgrzech.

Ale sytuacja była taka, że ludzie PiS czuli się bezkarni. Prokuratura nie zajmowała się aferami PiS. Podsłuchiwała za to opozycję.

Zgoda, ale systemu putinowskiego nie było. Przeciwnie: państwo stawało się coraz słabsze - bezzębne, wydrążone i dziurawe. W prawdziwych dyktaturach jest odwrotnie, państwo nabiera siły, działa stanowczo, stawia sobie trudne cele - złe, ale ambitne. No i druga sprawa, dyktatura wymaga ludzi o mocnym charakterze, zwłaszcza w chwili tworzenia się. Autorytaryzm musi być budowany przez ambitnych ludzi. A Kaczyński obsadził Polskę ludźmi małymi.

Miał rzeczywiście chuligańskie podejście do państwa, ale to nie jest autorytaryzm. Używajmy właściwych pojęć. Dziś opadł kurz po ośmiu latach rządów PiS. Pytam, co takiego zrobił Kaczyński.

Niech pan to powie ludzi wyrzuconym z mediów czy ze spółek Skarbu Państwa. Niech pan to powie kobietom, które zostały pozbawione swoich praw. Niech pan to powie sędziom odsuniętym od orzekania.

No właśnie - wyrzuconych z pracy. Dymisje były główną "zbrodnią" systemu. W państwie autorytarnym praktyki są inne. Sędzia Igor Tuleya, bo o nim pan pewnie mówi między innymi, spotkałby pod domem "nieznanych sprawców" albo poszedł do więzienia za sfingowane przestępstwo.

Jeszcze niedawno żyliśmy w autorytarnym kraju, nie udawajmy więc, że nie pamiętamy autorytarnych praktyk. Generałowie Kiszczak i Jaruzelski działali inaczej. Po 2015 roku nikt nie miał "nieszczęśliwego wypadku", żadnego dziennikarza, żadnego polityka nie wsadzono do więzienia. Nie było autorytaryzmu, była natomiast chuligańsko zarządzana liberalna demokracja. Kaczyński nie wyszedł jednak poza system. Nie szanował demokracji liberalnej, lubił obrażać jej symbole, ale powtórzę: nie miał zamiaru systemu zmienić.

Dobrze wyczuwam w panu jakiś rodzaj szacunku dla prezesa? Za to, że tak umiejętnie zarządzał naszym strachem i dzięki temu stał się centralną postacią III RP.

"Szacunek" to złe słowo. Doceniam wielki talent polityczny, niezwykłe umiejętności techniczne, które - z punktu widzenia dobra społecznego - niemal w całości zostały zmarnowane.

Prawdziwy szacunek budzi we mnie co innego: on dojrzale opisywał demokrację, jej mechanizmy polityczne, gospodarcze, interesy różnych grup społecznych. Solidarnościowe elity miały wyidealizowany obraz demokracji, co prowadziło do naiwnych diagnoz i zachowań.

To było niezwykłe, że w jednym wywiadzie, czasem w jednym akapicie mówił rzeczy odkrywcze, a zaraz potem dodawał wnioski szalone, fałszywe, absurdalne. Zapędzał się. Przy tym miał jeszcze ambicję bycia liderem opinii.

Czyli?

Chciał władzy nad umysłami Polaków. Dlatego, gdy w 2015 roku doszedł do władzy po raz kolejny, wszystkie instytucje i ministerstwa głosiły poglądy prezesa - o złych elitach, o zdradzieckim Berlinie, o zmierzchu Zachodu, o kryzysie wartości, o roli Kościoła i zagrożeniach ze strony LGBT. Nagle całe państwo stało się niczym imperium medialne głoszące myśli Kaczyńskiego. Minister kultury krzewił poglądy prezesa na kulturę, minister edukacji - jego poglądy na edukację, a minister spraw zagranicznych - opinie na temat Berlina czy Brukseli.

Nie pamiętam szczególnie dobrych diagnoz dotyczących Polski autorstwa Jarosława Kaczyńskiego. Może pan mi przypomni?

Choćby to, że sposób wprowadzenia państwa prawa w 1990 roku był sprzeczny z ideą prawa, bo obronił elity autorytarnego państwa przed odpowiedzialnością nawet za czyny kryminalne oraz pozwolił zachować nielegalnie zgromadzony majątek.

Że reformatorzy zostawili połowę społeczeństwa na pastwę losu. Że nie zadbano ani o ich los, ani o ich dumę. Że rezygnacja z krzewienia w Polakach poczucia narodowej dumy jest wychowywaniem polskiej polityki do małości. Że Unia Europejska jest miejscem rywalizacji narodowych interesów, a zatem wejście do Unii oznacza początek gry, a nie - koniec.

Tych diagnoz było na tyle dużo, że nawet tacy politycy jak Donald Tusk, byli zmuszeni działać pod wielkim wpływem Kaczyńskiego. A wielu polityków - na przykład Radosław Sikorski - wolało iść początkowo do PiS, a nie do PO. Oczywiście obok tego było równie dużo diagnoz szalonych, co już zasygnalizowałem.

Jedna diagnoza pozostaje po latach najważniejsza, i uważam, że jest ona prawdziwa, choć z czasem doprowadzona została do szalonej formy. Chodzi o te, że głównym źródłem polskich problemów jest elita, zwana przez Kaczyńskiego establishmentem III RP.

Właśnie ta diagnoza wyjaśnia jego zachowania po 2015 roku. Tak jak w 1989 roku Kaczyński namawiał do dekomunizacji, tak teraz sam dokonywał "deliberalizacji" kraju. Szczerze wierzył, że liberalne elity są mentalnie niezdolne do kierowania państwem. Dlatego wolał mieć w TK słabą prawniczkę Julię Przyłębską niż wybitną, ale liberalną Ewę Łętowską. Ktokolwiek, nawet z ulicy, byle nie inteligencja liberalna. On nie gwałcił liberalnej demokracji, on czyścił ją z polskich liberałów, których uważał za najgorszy ludzki materiał.

Gdy robił czystki i słyszał jęki oraz wrzaski przeciwników, miał poczucie słusznie wykonanej pracy. Kaczyński miał też trafne - według mnie - diagnozy dotyczące Adama Michnika i jego środowiska. Mówił salonowi III RP: Michnik jest waszym bogiem, ale wasz bóg jest nagi...

Zaraz mi pan powie - za Kaczyńskim - że wszystkie polskie problemy są przez Michnika, "Gazetę Wyborczą" i inne wolne media.

Tego panu nie powiem. Natomiast pamiętam, że w latach 90. Adam Michnik mówił rzeczy równie szalone, co Kaczyński. Był prorokiem tyleż ślepym, co nieznośnym. Nawet jego dziennikarze, nawet jego przyjaciele, mieli już dosyć gadania o pojednaniu z czerwonymi. Straszenia wojną domową. Gilotynami. Rychłą dyktaturą. Moralne pojednanie z Jaruzelskim i Kiszczakiem? Można było zostawić ich w spokoju, ale nie ma czegoś takiego jak pojednanie moralne. Nawet Dawid Warszawski [Konstanty Gebert, wieloletni pracownik "Gazety Wyborczej" - red.] czy Jan Lityński [działacz opozycji demokratycznej, uczestnik obrad Okrągłego Stołu i późniejszy polityk - red.] głośno wtedy protestowali.

Potem wszystko się zapętliło. Ze złości na Michnika narodził się prawicowy antysalon, który szybko ze słusznej krytyki przeszedł do obsesyjnej niechęci. Tak toksycznej i rujnującej, że jej ofiarą padł nie tylko Michnik, nie tylko "Gazeta", ale całe polskie państwo. W uproszczeniu: skoro Michnik lubi III RP, to my jej nienawidzimy.

To wtedy Kaczyński, Jan Olszewski i Antoni Macierewicz zaczęli budzić wrogość do własnego państwa, dowodzić, że wszystkie jego instytucje są chore, a wszystkie elity zepsute.

Z jednej strony mieliśmy więc Michnika, który straszył ciemnogrodem, nacjonalizmem i Wałęsą, a z drugiej - Kaczyńskiego, który straszył Michnikiem, układem i postkomunistami.

Co kilka lat emocje obydwu tych szalonych skrzydeł sięgały zenitu, przechodząc w ataki ostrej paniki. Tych panik z obu stron było wiele: że Wałęsa jako prezydent zniszczy polską demokrację, że SLD wróciło do władzy, że Kwaśniewski wygrał wybory. Od 1989 roku do 2005 roku naliczyłem około 8-10 takich wybuchów paniki po obu stronach. Tak się nie da żyć! Nie można się ciągle bać. A potem było tylko gorzej.

A pan, będąc redaktorem naczelnym nowopowstałego "Dziennika", stał pośrodku. Dalej pan tak stoi?

Powiedziałbym, że dalej, ale dziś wiem, że nie ma środka. Obie strony są tak szalone, że nie wystarczy stanąć między nimi, w jakimś wyobrażonym środku. Trzeba od obu stron jak najdalej uciekać, przynajmniej w myślach. Większość elit ma jednak inną strategię, uznają, że jedna ze stron jest bardziej szalona, więc kibicują tej drugiej. Wierzą, że w ten sposób redukują poziom szaleństwa w Polsce. Nic bardziej mylnego, przecież od 20 lat siły obu stron wyraźnie rosną, w wyborach padają kolejne rekordy poparcia.

W tym obustronnym szaleństwie od dwóch dekad kluczową pozycję zajmuje Kaczyński. Stał się punktem odniesienia dla polskiej polityki. Jedni go bronią, inni zwalczają, co na jedno wychodzi. Im bardziej jest bity, tym jest silniejszy. Dobrze widzimy to dzisiaj. Oderwanie go od władzy niczego nie zmieniło. Nadal potrafi zwerbować tłumy wyborców.

Da się o Jarosławie Kaczyńskim zapomnieć?

Póki ta wojna trwa, on jest bezpieczny, bo cały czas uwaga jest skupiona na nim. Ale nie tylko na nim, także na jego głośnych obrońcach i głośnych krytykach, którzy pokochali swoją rolę. Z lubością odgrywają przed światem rolę obrońców Polski, broniąc jej jedni przed drugimi.

A przecież jest inna Polska, są też inne elity, normalne, wolne od paniki. Jest Polska przedsiębiorców, jest Polska ekspertów, którzy tworzą podcasty i kanały w serwisie YouTube. To zdumiewające, ale dopiero tam, na marginesie mediów, znajduje się prawdziwa polska elita: dobrze wykształceni specjaliści z różnych dziedzin. Próbują przebić się ze swoim przekazem. Ale jest im ciężko, bo wszyscy najważniejsi dziennikarze wciąż "walczą" o Polskę. Gdyby przestali, nie mieliby sensu istnienia, a ich sława by stopniała.

Słyszę w pana głosie frustrację, że dziadersi blokują nowe pokolenie?

Gdyby tylko dziadersi, problem byłby mniejszy. Również młodzież chętnie ubrała szaty obrońców ojczyzny. Nie dość, że skupiają uwagę Polaków na sprawach urojonych, to odciągają ją od spraw rzeczywistych. Mamy dużo wyzwań rozwojowych, tych praktycznych: w gospodarce, energetyce, obronności, w systemie opieki społecznej. Tymczasem u nas wszyscy ratują ojczyznę i piszą wyłącznie o Kaczyńskim i Tusku. Kaczyński jest możliwy tylko w świecie, w którym polska elita ratuje świat przed Kaczyńskim. A czemu to robi? Bo ton jej nadaje dziwna grupa społeczna, na Zachodzie nieznana, czyli inteligencja.

Dlaczego?

Od dwustu lata etosowa inteligencja warszawsko-krakowska wychowywana była na liderów Polski. To środowisko hermetyczne, wychowane na własnych lekturach, odizolowane od społecznego życia, zamknięte w wieży z kości słoniowej. Michnik, Mazowiecki, Geremek, Olszewski, Kaczyńscy to byli inteligenci, którzy od dziecka nasiąknęli polską historią, doświadczeniem zaborów, okupacji, dominacji sowieckiej. Generalnie mówiąc: potrzebą chronienia Polski przed katastrofą.

Po 1989 roku nadali żyli w izolacji od realnego świata, nie potrafili dostrzec niepodległości, normalności, rozwoju. Mieli zespół stresu pourazowego, wiecznie wietrzyli kolejne katastrofy. Swoją podejrzliwością zarażali innych.

Kaczyński inteligencję, czyli swoje środowisko, wiecznie krytykował, ale z czasem wiemy, że okazał się jej najbardziej toksycznym owocem. Jego lęki miały logikę paranoi, włącznie z ostatnim, że Polska zaraz ulegnie likwidacji, że nie będzie już państwem.

Tylko terenem zamieszkałym przez Polaków.

To są kompletnie urojone lęki. Narody, ot tak, nie umierają. Zobaczmy, co się dzieje z Ukraińcami czy Palestyńczykami. Polaków też nie da się rozpuścić w Unii Europejskiej. Zbyt bogatą mamy historię. Nie sposób tej szalonej tezy Kaczyńskiego bronić.

Czy młode pokolenie jest w stanie wyrwać nas z tego zaklętego kręgu?

Nie sądzę. Wyniki wyborów pokazały, że również najmłodsi ruszyli ratować ojczyznę. Te postawy są zaraźliwe. Szczerze mówiąc, nie widzę wyjścia z tej sytuacji. Wydaje mi się, że ten wieczny polski podział się odradza i kolejne pokolenia kupują tę samą potrawę i rozsmakowują się w niej na nowo.

Natomiast nie rozumiem opinii, że polski naród jest upośledzony, że kocha zamordystów, którzy zabiorą im demokrację. To tak nie działa. Uważam, że Polacy są przywiązani do demokracji i nie jest tak łatwo im ją odebrać.

Wbrew opiniom liberałów Polacy nie łakną rządów zamordysty Kaczyńskiego. Głosowali na niego, bo nie dali się zarazić liberalnymi lękami. Poza tym nie mogli głosować inaczej, liberałów nie poprą, bo czują, że ci ludem gardzą.

Rozmawiał Sebastian Łupak, dziennikarz Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (1678)