"Do Rzeczy": Jak z Polaków zrobiono pijaków
Polacy dużo piją i podobni są w tym raczej do wschodnich nacji Europy niż do Zachodu – taką gębę dorabia się nam od lat. Niewiele ma to wspólnego z prawdą, a całkiem sporo z interesem urzędników i policjantów.
Gdyby zapytać każdego z nas o te sprawy, będzie uważał zapewne, że Polacy od alkoholu nie stronią i potrafią wypić sporo. Od lat tkwi w nas przekonanie, że mamy „mocne głowy” i w piciu nie ustępujemy Rosjanom, Ukraińcom. Trudno się dziwić takiej percepcji, skoro od lat utrzymywano nas w przekonaniu, że z alkoholem mamy narodowy problem. Jednak ten obraz nie jest prawdziwy. Warto więc obalić kilka mitów.
Od dawna piliśmy dużo mniej niż mieszkańcy UE. Jeśli brać pod uwagę litry czystego alkoholu w przeliczeniu na jednego mieszkańca, to z wynikiem 8,16 l w 1990 r. (konsumpcja rejestrowana, European Core Health Indicators) byliśmy daleko w tyle za resztą. Na jednego Francuza przypadało wówczas 15,73 l rocznie, a na Niemca - niecałe 15 l. Prawdopodobnie pilibyśmy więcej, gdyby doliczyć alkohol poza formalnym obiegiem, którego oficjalne statystyki nie wyłapywały. Jednak i tak plasowało nas to w europejskim ogonie. Przez ostatnich 26 lat kształtowała się jakaś europejska średnia, oscylująca wokół 9 l czystego alkoholu na osobę rocznie. Przez ten czas w wielu zachodnich krajach (ale nie we wszystkich – na przykład nie w Wielkiej Brytanii) średnie spożycie alkoholu na jedną osobę malało. W Polsce w tym czasie rosło. Można by więc twierdzić, że skoro w 2014 r. sięgnęliśmy 9,4 l (według Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych), to problem z alkoholem nam się zwiększył. Jednak dobijanie do średniej
unijnej nie jest dowodem na to, że Polacy zaczęli pić na umór. Najlepiej obrazują to dane ze sprawozdań PARPA (z lat 2008 i 2012). Pokazują bowiem jasno, że ok. 7 proc. osób wypija prawie połowę całego konsumowanego w kraju alkoholu. Są więc niewątpliwie ludzie, którzy mają z alkoholem potężny problem. Tylko czy przez ich pryzmat wolno budować obraz całego kraju i prowadzić politykę na poziomie centralnym? W statystykach biorących pod uwagę tylko konsumpcję czystego alkoholu na jedną osobę trudno zauważyć zmiany w kulturze picia. A te niewątpliwie u nas zaszły. Z danych dotyczących rodzajów spożywanych alkoholi w Polsce wynika, że przez te lata stawaliśmy się krajem piwoszy. W 2014 r. piwo stanowiło aż 57,9 proc. wszystkich spożywanych alkoholi w Polsce. Pijemy go dziś najwięcej po Czechach, Niemcach i Austriakach. Chociaż do tych krajów jeszcze wciąż nam daleko. Polak wypija średnio 98 l piwa rocznie, a Czech – aż 144 l. Ważne jest też to, jak pijemy piwo. Z danych rynkowych wynika, że w 80 proc. okazji
Polak wypija nie więcej niż dwa piwa. Cztery piwa i więcej statystyczny piwosz pochłania w zaledwie 4 proc. okazji do picia. To, co widać na sklepowych półkach, to wynik trendów, które notują producenci złocistego napoju – stały odwrót od mocnych piw i coraz większe zainteresowanie konsumentów tymi niskoalkoholowymi. Od kilku sezonów latem półki sklepowe wypchane są radlerami. Rynek piw owocowych, pszenicznych i innych smakowych nieprzerwanie rośnie od czterech lat. W ubiegłym roku sprzedaż takich piw wzrosła aż o ponad 15 proc. w porównaniu z 2014 r., a w tym samym czasie sprzedaż piw mocnych spadła o ponad 5 proc. Zmienia się więc to, co pijemy, ale też i sama kultura picia. Chociaż jeszcze jesteśmy na końcu Europy, jeśli chodzi o picie piwa poza domem, to wzrost w tym obszarze mamy jeden z najbardziej dynamicznych w Europie.
Pomijając problemy uzależnień oraz osobiste tragedie ludzi i ich rodzin, widać, że obraz dotyczący spożycia alkoholu w Polsce został przerysowany. Dlaczego? Jedną z odpowiedzi może być samo istnienie takich agencji jak PARPA. Trudno nie zauważyć, że rysowanie jak najczarniejszych scenariuszy leży w interesie urzędników – uzasadnia bowiem ich zatrudnianie. W dodatku tworzenie dość mętnego obrazu daje możliwość podejmowania jakichkolwiek działań, z których trudno kogoś rozliczać. Przykłady? Wystarczy pochylić się nad tym, jak PARPA wykonała Narodowy Program Profilaktyki i Rozwiązywania Problemów Alkoholowych na lata 2011–2015, by włos zjeżył się na głowie. Państwowi urzędnicy stawiali sobie w nim na przykład taki cel jak ograniczenie zjawiska prowadzenia pojazdów pod wpływem alkoholu. I założyli, że miernikiem urzędniczych dokonań będzie „liczba odebranych praw jazdy za kierowanie pod wpływem alkoholu”. Trudno o bardziej kuriozalny wskaźnik. A jeśli dołożyć do tego, że do dziś na oczy nikt nie zobaczył
zakładanej do wypracowania przez pięć lat „strategii w zakresie problematyki związanej z nietrzeźwością na drogach”, to obraz pracy tej placówki jest dość jasny. Trudno później się dziwić takim pomysłom jak lansowany niedawno projekt ograniczający sprzedaż alkoholu po godz. 22. Czy to utrudnienie dla wszystkich byłoby naprawdę pomocne dla siedmioprocentowej grupy, która pije najwięcej? Takie pomysły były jednak często podchwytywane przez władze. Innym ze sposobów ograniczania dostępu do alkoholu jest bowiem podnoszenie akcyzy na wyroby alkoholowe. A władze zawsze lubią, gdy pieniędzy w budżecie przybywa.
Problem z alkoholem na drogach od wielu lat wmawia też Polakom policja, która manipuluje statystykami w tej sprawie. Nie dość, że przez długi czas do grupy kierujących po spożyciu alkoholu wliczała rowerzystów, to do dziś kwalifikuje jako pijanego sprawcę wypadku, który miał jakąkolwiek (sic!) obecność alkoholu w organizmie. W ten sposób drogówka może twierdzić, że pracuje na rzecz społeczeństwa. Wynikiem takiego podejścia jest rozrośnięta do gargantuicznych rozmiarów liczba prewencyjnych kontroli alkomatami na drogach. W ubiegłym roku policja wykonała ich aż 17 mln. Mniejsza o to, że nie ma podstaw prawnych do przesiewowego badania kierowców w kraju. Ciekawsze jest to, że polska policja musiała założyć aż takie sito, by w ubiegłym roku wyłapać blisko 70 tys. kierowców jadących po spożyciu alkoholu, czyli mających w organizmie więcej niż 0,2 promila alkoholu. Brytyjska policja trzy lata temu złapała większą liczbę pijanych na drogach (a limit wynosi tam 0,8 promila), prowadząc zaledwie 700 tys. kontroli.
Widać więc, że raczej marnujemy miliony złotych na zbędne kontrole (niech jedna kosztuje choćby złotówkę). Czy dlatego, że gdyby było ich mniej, trudno byłoby policji utrzymać mit o polskich drogach pełnych pijanych kierowców? Ten mit obalają jednak także europejskie statystyki. Pod względem ofiar i rannych w wypadkach powodowanych przez pijanych kierowców jesteśmy poniżej średniej UE. W dodatku – jak wynika z brytyjskich danych, bo polskie nie nadają się do pogłębionych analiz – pijani kierowcy stanowią głównie zagrożenie dla samych siebie i pasażerów, których wiozą. Do tej pory żaden z szefów MSWiA nie uporządkował tej sprawy w policji. Trudno się dziwić, skoro straszenie pijanymi szoferami przydaje się też do politycznego PR. Wystarczy wspomnieć głośny wypadek w Kamieniu Pomorskim w 2014 r., po którym Donald Tusk grzmiał w mediach, że zrobi porządek z pijanymi kierowcami. Przydało się to tuż przed kampanią wyborczą – rząd PO-PSL zaostrzył kary dla kierowców prowadzących po alkoholu. Społeczeństwo to
akurat popiera. I tylko o poklask chodziło. Sporządzony jeszcze w 2014 r. raport Instytutu Transportu Samochodowego wskazywał bowiem, że takich kroków w Polsce podejmować nie należy. Do tej pory prawo i tak nie było egzekwowane. Wobec nietrzeźwych kierowców (powyżej 0,5 promila) sądy w 90 proc. orzekały kary nie wyższe niż rok, choć maksymalny wymiar wynosił trzy lata. W dodatku 98 proc. wymierzonych kar orzekanych było w zawieszeniu. Politycy dobrze wiedzieli więc, że zwiększanie restrykcji będzie fikcją. Co gorsza – musieli wiedzieć, że wydłużenie zakazu prowadzenia pojazdów do minimalnie trzech lat (a maksymalnie dożywotnio) zadziała wręcz szkodliwie. Eksperci ITS wskazali na badania z USA, z których wynika, że takie wydłużenie zakazu prowadzenia pojazdów zwiększa odsetek tych, którzy są skłonni prowadzić bez uprawnień. Także w przypadku kierowców podtrzymywanie iluzji natłoku „pijanych morderców” na drogach ma sens fiskalny. Badacze instytutu wskazali, że tylko taki będzie efekt zwiększenia kar
finansowych dla recydywistów. „Wiele więc wskazuje, że tworzenie dodatkowych rozwiązań umożliwiających finansowe karanie skazanych kierowców nie przyniesie spodziewanych efektów, zasili natomiast Fundusz Pomocy Pokrzywdzonym oraz Pomocy Postpenitencjarnej w pieniądze” – napisali w raporcie. Ich głosu rząd PO-PSL nie posłuchał. Czy obecny rząd przyjrzy się działalności PARPA i sprawdzi celowość, a przede wszystkim efektywność działań tej agencji oraz unormuje działania policji? Czy będzie kolejnym korzystającym politycznie i fiskalnie na dorabianiu Polakom gęby pijaków?
Łukasz Zboralski
Polecamy najnowszy numer "Do rzeczy", który jest już w kioskach