Znikające kobiety. Czego nie ma w umowie koalicyjnej, a było w obietnicach [OPINIA]

Znamy już umowę koalicyjną. O planach przyszłego rządu mówi nam jednak znacznie więcej to, czego w dokumencie nie ma, niż to, co w nim jest. W szczególności dotyczy to praw kobiet - pisze dla Wirtualnej Polski prof. Renata Mieńkowska-Norkiene.

Znamy już umowę koalicyjną
Znamy już umowę koalicyjną
Źródło zdjęć: © Licencjodawca | Andrzej Iwanczuk/REPORTER
Renata Mieńkowska-Norkiene

Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.

- Prawa kobiet staną się oczywiste jak powietrze i woda - powiedział Donald Tusk 10 października 2023 roku na Śląsku.

Włodzimierz Czarzasty podczas Marszu Miliona Serc 1 października 2023 roku mówił z kolei: - Chcę, żeby kobiety miały swoje prawa, żeby same decydowały w sprawie aborcji. Żeby aborcja była dopuszczalna do 12. tygodnia, żeby nikt w to nie ingerował. (...) Chcę, żeby kobiety miały zabezpieczone żłobki, przedszkola, żeby mogły pracować.

Dwa tygodnie później ten sam polityk stwierdził: - Lewica, jak powie, to zrobi, przypilnuje wszystkich swoich postulatów.

A jednak, kiedy czyta się umowę koalicyjną Nowej Lewicy, Trzeciej Drogi i największego z ugrupowań - Koalicji Obywatelskiej, pojawia się dojmujące poczucie niedosytu w obszarze zabezpieczenia praw kobiet. Dlaczego?

Słowem kluczem jest tu oczywiście: "aborcja". W umowie nowej koalicji nie pada ono ani razu.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Kilka słów o sondażach

Sondaże przedwyborcze zwykle wskazywały na frekwencję o około dziesięć punktów procentowych niższą niż ta, którą ostatecznie zakończyło się głosowanie 15 października. Do urn poszedł nie tylko "betonowy" elektorat Zjednoczonej Prawicy, ale także prodemokratyczna młodzież i kobiety.

W gronie analityków i analityczek wręcz prześcigaliśmy się w spekulowaniu, czy o wyniku wyborów rzeczywiście zdecydują kobiety i ewentualnie, w jakim stopniu. Okazało się, że ci, którzy twierdzili, iż kobiety odegrają istotną rolę na rzecz zwycięstwa opozycji demokratycznej, mieli rację.

Niemal wszystkie spoty profrekwencyjne skierowane do kobiet, w mniejszym lub większym stopniu, nawiązywały do kwestii aborcji. Co więcej, wielu polityków PiS, choćby Jacek Sasin, stwierdziło później, iż to właśnie aborcja była główną przyczyną braku szansy tej partii na stworzenie rządu.

Wszechobecne dziaderstwo

Skąd zatem w umowie koalicyjnej tylko jedno zdanie bezpośrednio odwołujące się do aborcji i jedno tak ogólne, że właściwie mogące znaczyć cokolwiek?

Żeby nie trzymać naszych czytelników w niepewności od razu powiem, że to z powodu wszechobecnego w polskiej polityce dziaderstwa (dla niewtajemniczonych: słowo "dziaders", sięgające etymologią protestów Strajku Kobiet, oznacza zwykle mężczyznę, najczęściej wpływowego, który wykazuje archaiczne podejście do kwestii równouprawnienia kobiet, traktuje je protekcjonalnie, przedmiotowo i z wyższością) oraz konserwatyzmu polityków (zwłaszcza liderów) ugrupowań opozycyjnych, dalece większego niż ich wyborców.

Tusk i Czarzasty, mimo obietnic wyborczych, wyraźnie pozwolili liderom Trzeciej Drogi zdominować negocjacje koalicyjne w kwestii praw kobiet, mimo iż łącznie mają nad Trzecią Drogą ogromną przewagę. Dlaczego?

Moi studenci, których uczę trudnej sztuki negocjacji, znają dobrze odpowiedź na to pytanie: mimo przewagi, w negocjacjach rezygnuje się z walki o to, co po prostu nie stanowi istotnej kwestii. Walczy się o to, co jest naprawdę ważne. Oczywiście, można powiedzieć, że przecież nie mamy jeszcze rządu, że wciąż panuje chaos polityczny, że prezydent Andrzej Duda przeciąga celowo procedurę powrotu demokratycznych sił do władzy w Polsce, że w umowie koalicyjnej chodziło o to, by przedstawić cokolwiek, by tylko nie dać PiS i prezydentowi pretekstu do zarzutów o brak większości i pomysłu na rządzenie. To wszystko prawda.

Ale prawdą jest także to, że kobiety, które głosowały na partie opozycji demokratycznej, zrobiły to w dużej mierze z nadzieją na liberalizację prawa aborcyjnego i potraktowanie ich poważnie, a nie - jak zwykle - z dziaderską pobłażliwością.

W zamian otrzymują w umowie koalicyjnej jedno zdanie: "unieważnimy wyrok Trybunału Konstytucyjnego z 2020 roku", które może oznaczać w miarę szybki powrót do kompromisu aborcyjnego, zakładając, że uda się to zrobić bez konieczności zmian ustawowych, ale może także oznaczać długi i żmudny proces powrotu do kompromisu poprzez ustawy wetowane przez prezydenta i kwestionowane przez środowiska prawnicze. A przecież wciąż mówimy tylko o powrocie do kompromisu, a nie o liberalizacji, na którą jest już (według sondaży) zgoda większości społeczeństwa.

W umowie koalicyjnej nie jest zatem powiedziane, kiedy nastąpi zmiana. Nie ma także nic o depenalizacji aborcji (w kontekście działań lekarek i lekarzy, aktywistów i aktywistek, samych kobiet), o zniesieniu klauzuli sumienia, o dostępie do antykoncepcji, o kształceniu lekarzy w obszarze dokonywania aborcji (ponieważ w tej chwili lekarzy się w tym zakresie praktycznie w Polsce nie kształci), o rozszerzonej definicji gwałtu, za uznanie której za istotną dla prawodawstwa UE Ursula von der Leyen dostała owacje na stojąco w Parlamencie Europejskim i o wielu innych kwestiach istotnych dla dobrostanu kobiet w Polsce.

Jest za to dużo o wyrównaniu płac i wsparciu powrotu kobiet do pracy po urlopie macierzyńskim, choć akurat te kwestie są rozwiązane na poziomie prawnym, a kluczowe jest ich egzekwowanie w praktyce i atmosfera społeczna wokół nich. A na to w dużej mierze wpływają mężczyźni na wysokich stanowiskach, wciąż z pobłażliwością traktujący kobiety.

Znamienny obrazek

Znamienny w tej kwestii jest obrazek liderów ugrupowań demokratycznych podpisujących umowę: sami mężczyźni składający podpis pod dokumentem, który przynosi im kobieta - asystentka.

Umowa koalicyjna jest na razie jedynie pełna poszlak, wskazujących, że prawa kobiet nie zostaną zabezpieczone zgodnie z obietnicami wyborczymi przez ugrupowania nowej, demokratycznej władzy. Jeśli poszlaki okażą się dowodami, kobiety i młodzież, która głosowała na partie demokratyczne, mogą pokazać swoje niezadowolenie już w wyborach do Parlamentu Europejskiego, zostając po prostu w domach. A wówczas może wygrać Prawo i Sprawiedliwość, którego elektorat jest dość zdyscyplinowany, a będzie niewątpliwie pobudzany emocjonalnie przez liderów PiS.

Czy politycy Koalicji Obywatelskiej, Nowej Lewicy i Trzeciej Drogi mają tego świadomość, okaże się już niedługo.

Z sondażu Kantar z września 2023 roku wynikało, że prawie połowa Polaków uznała, iż w ciągu ośmiu lat rządów PiS sytuacja kobiet w Polsce się pogorszyła. Czy naprawdę znacząco poprawi się od powołania nowego polskiego rządu, nie jest pewne. Pewne jest tylko, że polskim kobietom będzie wszystko jedno, czy ich praw reprodukcyjnych nie szanuje niedemokratyczny PiS, czy demokratyczne ugrupowania nowej polskiej opcji rządzącej. Oby nie musiały znów wychodzić na ulice, by to wyrazić.

Póki co, pozostaje mieć nadzieję, że każde zdanie z koalicyjnej umowy - punktu szóstego - zostanie potraktowane poważnie, a nadzieja, jaką wiążą kobiety z nową władzą, nie umrze. Nawet, jeśli miałaby umrzeć ostatnia.

Dla Wirtualnej Polski prof. Renata Mieńkowska-Norkiene, politolog i socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (772)