Zmierzch politycznego znaczenia Kościoła [OPINIA]

To nie zmiana konstytucji, na którą się nie zanosi, ani nie antyklerykalne wycieczki polityków Lewicy zmienią realnie relację państwa i Kościoła. Tym, co je zmieni, i co pozbawi Kościół znaczenia politycznego, będzie galopująca laicyzacja. Już teraz nie brakuje sygnałów, że czas, gdy Kościół miał cokolwiek do powiedzenia w polityce, błyskawicznie się kończy - pisze dla Wirtualnej Polski Tomasz T. Terlikowski.

Zebranie Plenarne Konferencji Episkopatu Polski na Jasnej Górze
Zebranie Plenarne Konferencji Episkopatu Polski na Jasnej Górze
Źródło zdjęć: © East News | Karol Porwich
Tomasz P. Terlikowski

30.12.2023 21:32

Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.

Są takie wydarzenia, które - nawet jeśli uciekły uwadze wiodących komentatorów - są w istocie symbolem końca pewnej epoki. I takim właśnie ciągiem wydarzeniem było najpierw głosowanie w kwestii refundowania in vitro z budżetu państwa, potem list przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski do Andrzeja Dudy, w którym arcybiskup Stanisław Gądecki prosił, by prezydent zawetował tę ustawę, i wreszcie - kilka godzin później - decyzja prezydenta, który ustawę podpisał.

Trudno o lepszy dowód na to, że głos biskupów, w moralnie znaczącej sprawie dla Kościoła, przestał mieć istotne znaczenie społeczne i polityczne, i to nawet po prawej - chętnie deklarującej swój katolicyzm - stronie.

Zacznijmy od kwestii oczywistej - z perspektywy Kościoła zapłodnienie in vitro stanowi poważne wyzwanie moralne, i to z kilku zasadniczych powodów.

Pierwszym jest istnienie nadliczbowych zarodków, które najczęściej są zamrażane. Jeśli uznaje się ich status moralny (a nie tylko w Kościele się go uznaje), to nie sposób nie postawić pytania o rozwiązania prawne, które regulowałyby ich dalszy użycie, niszczenie czy przechowywanie. Katolicka bioetyka wprost sugeruje, że nie powinno w ogóle dochodzić do ich powoływania i tak jest na przykład w Niemczech, gdzie do organizmu kobiety jest implantowanych tyle zarodków, ile zostało stworzonych, tak by procedura zamrażania nie była potrzebna. Polskie prawo nie przewiduje takiego ograniczenia, a to oznacza, że z perspektywy Kościoła jest gorszym rozwiązaniem.

Inne zastrzeżenia Kościoła, choć także istotne z perspektywy teologicznej, nie muszą i - jak się zdaje - nie mają większego znaczenia w debacie publicznej, ale to jedno sprawia, że jest to sprawa niezmiennie istotna. I zarówno papież, watykańskie dykasterie, jak i polscy biskupi wielokrotnie się w tej sprawie wypowiadali, także wzywając polityków-katolików, by ci głosowali przeciwko samej procedurze.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Uczciwie trzeba powiedzieć, że inaczej, niż w kwestii aborcji, gdzie głos Jana Pawła II, ale i biskupów, miał dla stanowienia prawa w Polsce potężne znaczenie, to w przypadku in vitro tak nie było.

Jarosław Gowin, jeszcze jako minister sprawiedliwości w rządzie Donalda Tuska, chciał wprowadzić w Polsce rozstrzygnięcia na wzór niemiecki, ale biskupi uznali wówczas, że to za mało. Dlatego Platforma Obywatelska kilkanaście miesięcy później wprowadziła rozstrzygnięcia już wówczas liberalne. I choć przed głosowaniem za nimi - w 2015 roku -arcybiskup Andrzej Dzięga wydał dokument, w którym jasno wskazywał, że posłowie, którzy wesprą ustawę, nie powinni przystępować do komunii, to w niczym to nie pomogło. Głosowanie - z perspektywy Kościoła - już wówczas zostało przegrane.

Jedyną pociechą i argumentem za tym, że wpływy jednak wówczas nie wygasły, było to, że gdy władzę przejął PiS, to niemal natychmiast wstrzymał finansowanie tej procedury z budżetu państwa, choć - co także jest symptomatyczne - nie zdecydował się na zmianę ustawy. Kościół zaś, co też trzeba przyznać, wiedząc, że debatę w wymiarze społecznym na ten temat przegrał, nie domagał się zmian.

I sprawa może by przygasła, a Kościół nie musiałby sprawdzać swojej politycznej siły, gdyby nie jedna z pierwszych decyzji nowej koalicji, która przywróciła finansowanie zapłodnienie in vitro. Osłabienie znaczenia Kościoła ujawniło się już w Sejmie, bo za finansowaniem tej procedury głosowali m.in. (jeszcze wówczas) premier z PiS Mateusz Morawiecki, kilkudziesięciu innych polityków tej formacji, a Jarosław Kaczyński wstrzymał się od głosu. To jasny dowód, że także odwołująca się często do nauczania Kościoła prawica ma świadomość, że nawet jej wyborcy wcale w tej sprawie nie zgadzają się z katolicką bioetyką, a z perspektywy polityka istotniejsze jest zdanie wyborców, niż biskupów.

Takie, a nie inne głosowanie mogło skłonić hierarchów do zachowania milczenia. Jednak na ostatniej prostej przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski arcybiskup Stanisław Gądecki postanowił zastosować mechanizm swoistego szantażu moralnego i eklezjalnego, i wezwać prezydenta Andrzeja Dudę do zawetowania ustawy. I już tylko ta decyzja była smutnym dowodem słabości Kościoła instytucjonalnego, i to słabości zarówno teologicznej, jak i politycznej.

Politycznej dlatego, że jeśli jedyną nadzieją hierarchy na zachowanie prawa, które jest mu bliższe, jest nacisk moralny na sumienie jednego polityka, to nie najlepiej świadczy to o realnej sile politycznej Kościoła. Ale jest także istotna słabość teologiczna tego dokumentu, w którym arcybiskup Gądecki zapomniał o słusznej autonomii sumienia i działania polityka. Decyzje, jakie podejmuje prezydent, premier czy poseł - nawet gdy są katolikami - muszą brać pod uwagę nie tylko doktrynę moralną Kościoła, ale i sytuację społeczną, opinie obywateli danego kraju. Uznanie, że jest inaczej, oznaczałoby przyznanie, że w istocie w pewnych kwestiach polityk-katolik jest sterowany z Watykanu czy kurii, a to przecież nie jest prawda.

List arcybiskupa Gądeckiego był także smutnym dowodem na to, że metropolita poznański zupełnie nie rozumie, że jego styl komunikacji może być raniący dla osób poczętych metodą in vitro, a także dla ich rodziców i bliskich. Określanie tej metody "produkcją", całkowity brak empatii wobec bezpłodnych par, to najlepszy sposób, by obrazić te osoby, ale też by sprawić, że nawet ci, którym bliskie są niektóre z argumentów Kościoła, po takich sformułowaniach przestają słuchać i czytać przekaz arcybiskupa.

Identycznie tak samo jest z retorycznymi rozważaniami na temat tego, czy metoda in vitro jest, czy nie jest leczeniem. Z perspektywy rodziców kompletnie nie ma znaczenia, czy to leczenie, czy nie. Ważne jest to, że mają dziecko/dzieci. Rozważania językowe nie mają tu decydującego znaczenia.

I już tylko te elementy pokazały, jak w istocie słaby jest Kościół w Polsce. Jeśli jedyną jego nadzieją jest nacisk na prezydenta, a uzasadnienie, jakim się posługuje, jest całkowicie niezrozumiałe i nieakceptowalne z perspektywy sporej części odbiorców, to nie za dobrze świadczy to o instytucji, ale też uświadamia, jak niewiele może ona w istocie zrobić.

Kilka godzin później prezydent Andrzej Duda podjął decyzję, która pokazała to jeszcze mocniej, bo podpisał dokument. Nacisk moralny, próba szantażu religijnego okazały się nieskuteczne, i to nawet wobec polityka, który - jeszcze kilka lat temu - przedstawiany był jako wielka nadzieja na katolicki głos w Pałacu Prezydenckim.

Trudno uznać to za co innego, niż symboliczny dowód przegranej arcybiskupa Gądeckiego, ale także dowód na koniec wpływów politycznych Kościoła. Reakcja arcybiskupa na decyzje prezydenta tylko potwierdziła to wrażenie, bowiem jedyne, co miał do powiedzenia przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski, to tyle, że prezydent poszedł "za głosem tłumu, bez oglądania się na kwestie bioetyczne".

Te słowa są smutnym przykładem tego, że sam arcybiskup nie jest zdolny do wyciągania wniosków z własnych błędów, ani nawet uznania, że fakt, że Polacy (określeni mianem "tłumu") myślą tak, a nie inaczej, choć wielu z nich regularnie chodzi do kościoła, wynika także z tego, że hierarchowie nie są zdolni do zrozumiałego przedstawienia swojej argumentacji.

Ale istotne jest jeszcze co innego. To, co się wydarzyło, mocno i jednoznacznie pokazuje, że głos biskupów przestał się w istocie liczyć w debacie publicznej. Ich listy, opinie, stanowiska, choć są publikowane, to nie wpływają na rzeczywistość polityczną. Uczciwie trzeba zaś powiedzieć, że w tej sprawie będzie tylko gorzej. Społeczeństwo laicyzuje się, opinie Kościoła przestają mieć dla niego znaczenie, a politycy muszą liczyć się bardziej z wyborcami, niż z biskupami. Prawica w tej sprawie niczym nie różni się od lewicy. Polska polityka weszła na drogę, jaką wcześniej przeszła polityka irlandzka. Tam prawica już dawno nie reprezentuje Kościoła, a jego opinie przestały się liczyć.

Jeśli Kościół w Polsce chce to zmienić, zatrzymać pewne procesy, to powinien zmienić język komunikacji, zrozumieć, że jego siłą jest jedynie wiarygodność moralna, którą trzeba najpierw odbudować, a wreszcie zrezygnować ze środków nacisku politycznego. Kościół powinien także zrozumieć, że czas realnej władzy politycznej w jego wydaniu już się skończył.

Czy tak się stanie? Jeśli tak, to dopiero, gdy przewodniczącym KEP przestanie być w 2024 roku arcybiskup Stanisław Gądecki. On chyba nie jest zdolny do innego uprawiania nauczania Kościoła.

Dla Wirtualnej Polski Tomasz P. Terlikowski*

*Autor jest doktorem filozofii religii, pisarzem, publicystą RMF FM i RMF24. Ostatnio opublikował "Wygasanie. Zmierzch mojego Kościoła", a wcześniej m.in. "Czy konserwatyzm ma przyszłość?", "Koniec Kościoła jaki znacie" i "Jasna Góra. Biografia".

Źródło artykułu:WP Wiadomości
kosciół katolickiksiężakościół
Wybrane dla Ciebie