Ojcostwo i szantaż arcybiskupa Jędraszewskiego [OPINIA]

Religijny, pseudorodzinny język i manipulacje emocjonalne wciąż mają się dobrze w Kościele. Kolejnym, smutnym tego dowodem jest list skierowany przez arcybiskupa Marka Jędraszewskiego do księdza Dariusza Rasia, proboszcza Bazyliki Mariackiej w Krakowie - pisze dla Wirtualnej Polski Tomasz P. Terlikowski.

Arcybiskup Marek Jędraszewski
Arcybiskup Marek Jędraszewski
Źródło zdjęć: © Licencjodawca | Art Service
Tomasz P. Terlikowski

Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.

List, zanim jeszcze został ujawniony przez media, wywołał skandal. Duchowni w archidiecezji krakowskiej przekazywali go sobie i komentowali od kilku dni, a gdy jego fragmenty zostały ujawnione najpierw w mediach społecznościowych, a później przez media tradycyjne, komentować zaczęła go cała Polska.

I nikt, kto ma choćby minimalne pojęcie o komunikacji, nie mógł nie wiedzieć, że tak będzie.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Pomysł, by sugestie o dobrowolnej rezygnacji przekazywać pisemnie, i to w takiej, a nie innej formie, jest prostą drogą do katastrofy komunikacyjnej. Było bowiem czymś absolutnie oczywistym, że ten list musi wyciec. Jeśli więc arcybiskup chciał poprosić proboszcza o rezygnację, to powinien to zrobić po cichu, ustnie, żeby nie było śladów.

Tyle że akurat arcybiskup Jędraszewski, co nie jest żadną tajemnicą, komunikuje się z własnymi księżmi głównie za pomocą pism, bo na spotkania osobiste nie ma dość czasu, a może po prostu nie umie rozmawiać z ludźmi. Krakowscy duchowni od dawna mówią, że jeśli chodzi o spotkania, to gorszego metropolity nie było od dziesięcioleci.

Problem z kościelnym językiem

Paradoksalnie jednak to dobrze, że arcybiskup zdecydował się na ten model komunikacji, skierował taki, a nie inny list do księdza Rasia, i że pismo wyciekło do mediów. Dlaczego? Bo dzięki temu - nie wchodząc w meritum sporu między metropolitą krakowskim, a proboszczem jednej z najbogatszych parafii w Krakowie (o której nie bez złośliwości mówi się, że ma więcej kamienic niż wiernych) - możemy poznać patologiczny model zarządzania kadrami, mianowania proboszczów i relacji między przełożonymi a podwładnymi w Kościele. Model, który - choć arcybiskup Jędraszewski doprowadził go do mistrzostwa - funkcjonuje także w wielu innych miejscach w polskim Kościele.

Tym bowiem, co naprawdę szokuje w liście skierowanym do księdza Rasia, jest pseudoreligijny i pseudorodzinny język, jaki został w nim użyty. Kanoniści będą oczywiście wskazywać, że pochodzą one z Kodeksu Prawa Kanonicznego, ale nie zmienia to w niczym faktu, że są one w istocie przemocowe. Jeśli arcybiskup Jędraszewski ma dowody na to, że ksiądz Raś podejmował złe decyzje, to powinien go odwołać, przedstawiając - także wiernym z Bazyliki Mariackiej - argumenty za taką decyzją. Wolno mu to zrobić, a jeśli jest przekonany, że ma powody, to nie powinien się obawiać możliwości odwołania do Stolicy Apostolskiej.

Tak się jednak nie stało. Zamiast tego arcybiskup po "ojcowsku" apelował, by proboszcz sam zrezygnował, a zaraz potem "ojcowską" prośbę uzupełniał bardzo nieojcowskim szantażem.

"Pragnę również dodać, że złożona rezygnacja zostanie potraktowana jako wzięcie słusznej odpowiedzialności za popełnione uchybienia i jako taka będzie mogła być podstawą powierzenia w przyszłości innych urzędów kościelnych" - podkreślił arcybiskup.

I trudno nie zapytać, jak ma się "ojcowska" prośba do szantażu? A idąc dalej, jeśli zarzuty stawiane przez arcybiskupa są poważne, i jeśli są powodem do usunięcia ze stanowiska, to dlaczego osoba, którą się po "ojcowsku" napomina, ma potem pełnić kolejne godności i urzędy kościelne? Bycie proboszczem nie jest prawem człowieka, a jeśli ktoś - zdaniem arcybiskupa - się do tego nie nadaje, to nie powinien być do takich godności powoływany. Szczególnie, jeśli jego zasługą ma być jedynie to, że okazał się posłuszny "ojcowskim" napomnieniom.

Czy zgłoszono sprawę władzom?

I zastrzegam, że w ogóle nie odnoszę się do zarzutów, jakie postawiono księdzu Rasiowi. Znam je, rozumiem, że część z nich jest naprawdę poważna, bo dotyczy praw pracowniczych, niejasności podatkowych, szarej strefy finansów Kościoła. Jeśli zarzuty są prawdziwe, a sam arcybiskup traktuje je tak poważnie, że uznaje za przyczynę odwołania proboszcza, to fundamentalne pytanie brzmi, czy arcybiskup zgłosił zaniedbania proboszcza do Urzędu Skarbowego? Czy rzekomo skrzywdzonym przez decyzję proboszcza pracownikom parafialnym (nie rozstrzygam, bo nie wiem) zaproponował pomoc w dochodzeniu swoich praw przed sądami pracy? A może sam zaproponował im wypłatę odszkodowań i model zatrudnienia zgodny z polskim prawem?

Jeśli tak, to oczywiście można powiedzieć, że prawu i moralności stało się zadość, ale jeśli nie, to powstaje pytanie, dlaczego tak się nie stało?

Może dlatego, że model zatrudniania, a także omijania polskiego prawa podatkowego, nie jest niczym aż tak wyjątkowym w Kościele. A jeśli tak, to właśnie to wymaga zbadania. I decyzji o wiele głębszych, niż te dotyczące jednego proboszcza.

Ale idąc dalej, jeśli zarzuty są poważne i istotne, to o przyczynach rezygnacji/odejścia/odwołania proboszcza mają prawo wiedzieć także wierni jego parafii.

Jeśli ksiądz Raś rzeczywiście nie był wystarczająco gospodarny w kwestii środków, jeśli zaniedbywał swoje obowiązki jako proboszcz - co zarzuca mu arcybiskup - to jego wierni mają prawo to wiedzieć. Oni są przecież najważniejsi w parafii. Prawo do wiedzy o tym, dlaczego odwołuje się infułata, proboszcza jednej z najważniejszych parafii, mają też inni wierni katolicy, a także duchowni.

I wreszcie - jeśli zarzuty są prawne - to przede wszystkim prawo do wiedzy o tym mają stosowne urzędy państwa polskiego, a także sądy.

Czy zatem ksiądz arcybiskup skierował sprawę do odpowiednich organów państwa? To pytanie jest istotne, bo w istocie pokazuje, czy rzeczywiście arcybiskupowi Jędraszewskiemu chodzi o sprawę, czy o odwołanie.

Konieczna dyskusja

Jeśli zarzuty wobec księdza Rasia - formułowane przez arcybiskupa Jędraszewskiego - są prawdziwe, to powinien nie tylko zostać odwołany ze stanowiska proboszcza, ale także stanąć w obliczu rozmaitych dochodzeń. Część z jego decyzji - jeśli list arcybiskupa zawiera prawdziwe zarzuty - jest nieakceptowalna także z perspektywy moralnej. To, że list arcybiskupa do księdza Rasia wyciekł, jasno pokazuje, że dokument jest elementem szerszej gry, co działa na korzyść proboszcza.

Mimo to warto się nim jednak zajmować. Dlaczego? Bo zwraca uwagę na dwa zasadnicze problemy w Kościele.

Pierwszym z nich jest brak normalnych, opartych na przejrzystych standardach, relacji między przełożonymi a podwładnymi w Kościele. Nie będzie ich zaś dopóki w miejsce pseudoreligijnego i pseudorodzinnego języka nie wprowadzi się zwyczajnych procedur - z uzasadnieniem, podaniem przyczyn i bez udawania, że arcybiskup ma "ojcowski" stosunek do księdza. Tego typu język generuje niedojrzałość, a także fałsz relacyjny i jest pewnym modelem szantażu emocjonalnego.

Trzeba stworzyć i przedstawić jasne standardy powoływania oraz odwoływania z urzędu proboszcza. Należy zaangażować w to również świeckich i skończyć wreszcie z uznaniowością. Inaczej zawsze będzie można, szantażując emocjonalnie i opowiadając o "ojcostwie", przeprowadzać tego rodzaju zmiany. Zmiany, których nie wyjaśnia się wiernym, a to ostatecznie oni są z perspektywy parafii kluczowi.

Ale jest i druga kwestia. Zarzuty, jakie arcybiskup stawia księdzu Rasiowi, jeśli są prawdziwe i chcieć je potraktować jako realny powód odwołania go ze stanowiska, a nie jedynie pretekst, oznaczają, że konieczna jest dyskusja nad zmianą modelu finansowania Kościoła, zatrudniania w nim pracowników i relacji pracowniczych. Każdy, kto zna te standardy, wie, że sytuacje opisane w liście nie są niczym wyjątkowym.

Jeśli więc ksiądz arcybiskup chce zmiany, to nie wystarczy usunąć księdza Rasia, ale trzeba skontrolować wszystkie parafie w archidiecezji, sprawdzić, na jakich zasadach są tam wypłacane pensje organistom czy innym pracownikom parafii, jak traktuje się siostry zakonne itd.

I żeby nie było wątpliwości, ja generalnie jestem za tym, żeby to właśnie się stało. Polski Kościół potrzebuje dyskusji o finansowaniu, debaty nad prawami pracowniczymi zatrudnianych przez niego osób, poważnego postawienia sprawy tego, jak traktuje się obowiązki - podatkowe - wobec państwa. Wreszcie potrzebuje odpowiedzi na pytanie, czy rzeczywiście osobą odpowiednią do zarządzania majątkiem parafii jest proboszcz, czy jednak rada ekonomiczna parafii? Gdyby wprowadzić w tych sprawach normalne zasady, to wiele z problemów by zniknęło.

Tomasz P. Terlikowski* dla Wirtualnej Polski

*Autor jest doktorem filozofii religii, pisarzem, publicystą RMF FM i RMF 24. Ostatnio opublikował "Wygasanie. Zmierzch mojego Kościoła", a wcześniej m.in. "Czy konserwatyzm ma przyszłość?", "Koniec Kościoła, jaki znacie" i "Jasna Góra. Biografia".

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (915)