PolskaWolisz ogurek czy ogórka?

Wolisz ogurek czy ogórka?

Naprawdę nie mogliśmy dojść do porozumienia. Co jest poprawne, a co nie? Czy pewne formy (w odczuciu niektórych przestarzałe) należy pielęgnować, czy raczej je odrzucić, idąc z duchem czasu? A kiedy naszych dylematów nie potrafiła rozstrzygnąć korekta ani nawet sam naczelny (w końcu polonista z wykształcenia i zamiłowania), postanowiliśmy poszukać pomocy u fachowca.

15.01.2009 | aktual.: 15.01.2009 08:32

Dlatego z językoznawcą doktor Katarzyną Kłosińską poszliśmy porozmawiać we dwoje. Do tej rozmowy zapraszamy także państwa – doktor Kłosińska będzie gościem najbliższej kawiarni naukowej, gdzie razem z Bartkiem Chacińskim, naszym redakcyjnym kolegą od najmłodszej polszczyzny, postara się rozwikłać rozmaite problemy językowe.

Rozmawiają Olga Woźniak i Piotr Stanisławski.

P.S.: Mam postulat: zreformujmy język polski! Zróbmy wreszcie coś z tymi wszystkimi „ó” i „u”!

Katarzyna Kłosińska: Jeśli Rada Języka Polskiego zmienia ortografię, to wypełnia lukę, doprecyzowuje coś, co nie było uregulowane, albo dostosowuje zasady ortograficzne do użycia. Nie można lekceważyć użytkowników języka: jeżeli coraz częściej spotyka się pisownię typu „z Hortexem” (przez „x”), to już niech tak będzie. Dlatego na ostatnim posiedzeniu przyjęliśmy, że jeżeli słowo kończy się na „x”, to w przypadkach zależnych nie musimy zamieniać „x” na „ks”, czyli jeśli ktoś ma na imię Max, to można pisać „nie ma Maksa”, ale i „nie ma Maxa”. Ale zmiana wszystkich „o” kreskowanych na „u” to już byłby gwałt na języku, bo zatarłoby się dużo zależności między wyrazami. Krówka nie bez powodu jest przez „ó”, bo to zdrobnienie od krowa; mamy całe rodziny wyrazów, w których „ó” wymienia się na „o”. Trudno sobie wyobrazić, żebyśmy nagle musieli zacząć pisać „muwić” czy „muj”, skoro mamy „mowę” i formę „moja”. Nie wyobrażam też sobie, żebyśmy musieli pisać „kotuw”, „panuw” zamiast „kotów”, „panów” czy „głuw”
zamiast „głów”. „Ó” (tak jak każda litera) jest częścią systemu – jeśli się zmieni jeden element, to zmieni się cały system. Zdarza się, oczywiście, że następuje zmiana w pisowni jakiegoś słowa, ale są to sytuacje bardzo rzadkie i dotyczące pojedynczych wyrazów. Jeszcze w latach 70. słowo „Barburka” pisano na dwa sposoby – przez „u” i przez „ó”. Starsze słowniki z początku lat 60. podawały wyłącznie formę „Barburka”. A dzisiaj piszemy „Barbórka”.

O.W.: To tak jak z ogórkiem...

– Tak. Niektóre wyrazy miały dwojaką pisownię: ogórek i ogurek, dłuto/dłóto, żurawina/żórawina, próchno/pruchno, Jakub/Jakób. Część z nich, na przykład „dłuto”, „żurawina”, „Jakub”, jeszcze do 1936 roku (wtedy nastąpiła reforma ortografii) pisano na dwa sposoby lub odwrotnie niż obecnie. W innych te zmiany zaszły jeszcze w XIX wieku.

P.S.: Z czego wynikały te rozbieżności?

– Pisownia była umotywowana pochodzeniem słów. Potem motywacja się zatarła i ludzie pisali i tak, i tak, aż w końcu jedna z form zwyciężała. A szkoda, bo kto dziś pamięta, co znaczyło choćby słowo „pasożyt”? Dawniej pisano je „pasorzyt” czy nawet „pasirzyt”. I to był ten, kto pasie swoją rzyć kosztem innych. A gdyby było tam „rz”, tobyśmy cały czas wiedzieli, co ten wyraz kiedyś znaczył. * O.W.: Piotrek chce radykalnych reform, a jeszcze niedawno kłócił się ze mną, że nie należy akceptować wszystkich zmian, bo to sprawi, że język będzie się stawał coraz bardziej prostacki.*

– Prostactwo językowe jest pochodną prostactwa w ogóle. Jeśli ktoś postrzega świat w prymitywny sposób, to będzie o nim też prymitywnie mówił. A to, że upraszczamy sobie gramatykę, wynika z tendencji do ekonomiczności języka. Chcemy, żeby w gramatyce wszystko było w miarę jednolite. Na żywo możemy to zaobserwować na przykładzie zaimka „ta”.

O.W.: No tak, Piotrek, ostatnio u ciebie w tekście widziałam: „Czytam tą książkę”, zamiast: „Czytam tę książkę”...

– Jeszcze w XIX wieku wszystkie zaimki żeńskie w bierniku miały końcówkę „-ę”, a więc: „moję”, „tamtę”, „owę”, „swoję, „twoję”. W „Dziadach” Ewa mówi: „jużem się za ojczyznę moję pomodliła”. Natomiast przymiotniki miały końcówkę „-ą”. Zaimków jest bardzo niewiele, a przymiotników nieskończona liczba, więc w naturalny sposób zaimki upodobniły swą odmianę do przymiotników. Zamiast mówić: „jużem się pomodliła za moję drogą ojczyznę”, gdzie jest raz „ę”, raz „ą”, zaczęto stosować jeden wzorzec i tak zaimki zmieniły swą formę. I w sytuacji, kiedy wszystkie inne już dawno przekształciły końcówki z „ę” w „ą”, tylko zaimek „tę” został jeden na placu boju, jako relikt XIX-wieczny.

P.S.: To mam go hołubić, jak chce Olga, czy raczej iść z duchem czasu?

– Jak się da uchować jakąś starą formę, to nie pozbywajmy się jej bez walki. Choć będzie sprzeczność między potrzebą, żeby mówić wygodnie, a chęcią kultywowania starych form.

O.W.: I będziemy mówić „czytam tą książkę”, ale „jem ogórek”, choć jedno jest postępowe, a drugie zachowawcze?

PS: Olga znowu pije do mnie.

– Ja prędzej powiem „jem wafelek” niż „jem wafelka”.

O.W.: A je pani ogórka czy ogórek?

– Ogórka. I takich sytuacji w języku jest wiele, że kiedy coś nie jest uregulowane, to zwyczaj językowy decyduje, jak się mówi. Pani je „kotleta”, pan je „kotlet”, ale chyba raczej jemy „pomidora”, a nie „pomidor”. Nie mamy reguły, która by określała, kiedy nazwy (rodzaju męskiego) produktów do jedzenia przybierają w bierniku końcówkę „-a”, a kiedy pozostają bez końcówki. Pewnie za kilkaset lat jakaś forma się ustali. Podobne zamieszanie jest dziś ze słowem „sześćset”. * P.S.: Co się z nim dzieje?*

– Dzisiaj często słychać wymowę typu „szejset”: to jest wymowa ekonomiczna, wygodna, choć bardzo niestaranna. Poprawnie powinniśmy mówić „sześset”. Ale podobnie było ze słowami „miejski” czy „zamojski”. „Miejski” – przymiotnik od „miasto” – miał kiedyś formy bardziej złożone fonetycznie: „miescski”, „miescki”, „mieski”, „miejscki” (podobnie było z „zamojskim”). Takie zbitki spółgłosek były trudne do artykulacji, upraszczano je jak dziś „szejset”, aż ich formy fonetyczne typu „miejski”, „zamojski” trafiły do języka pisanego. Być może za sto, dwieście lat to samo stanie się i z tym wyrazem.

P.S.: A czy wprawne ucho potrafi rozpoznać, skąd kto pochodzi, po sposobie, w jaki mówi po polsku dana osoba? Bo na przykład w angielskim jest przeogromne bogactwo gwar, dialektów, odmian języka. Już nie mówię, że Australijczyk czy Amerykanin mówią inaczej, ale Brytyjczycy w lot odgadują, kto jest z którego miasta, ba, nawet dzielnicy.

– W angielskim można poznać nie tylko region, ale i klasę społeczną. Im bardziej ktoś wykształcony, tym mówi bardziej wzorcowym językiem, a za ideał uważa się język BBC. Polszczyzna jest bardziej ujednolicona, na co wpłynęło chyba traktowanie gwar jako czegoś gorszego. W filmie „Daleko od szosy” jest taki dialog, który to dobrze pokazuje. Matka – wiejska kobieta – mówi do syna, który pojechał do miasta „ino”. A on ją poprawia: „Nie mówi się »ino«”. „Ino jak?” – pyta matka. „Ino tylko” – odpowiada syn.

P.S.: Dlaczego zaczęliśmy tępić gwary?

– To skutek wielu czynników. W dużej mierze przyczynił się do tego socjalizm, awans społeczny ludzi, którzy po przeprowadzce do miasta bardzo chcieli zatrzeć swoje pochodzenie. Ale mimo tego „wyrównywania” jak ktoś ma dobre ucho, to wciąż wyłapie różnice. I to kolejny argument przeciw globalnej reformie ortografii. Na przykład całe Podlasie wymawia „h” dźwięczne. Tam „herbata” brzmi inaczej niż „chleb”. To, co zapisujemy jako „rz”, słychać jeszcze na Podhalu. Góral nigdy nie powie „zeka”, tylko „rzeka”, dlatego że „rz” to jest dla niego inny dźwięk niż „ż” w „żaba”, którą wymówi jako „zaba”.
Całe południe Polski udźwięcznia, czyli nie mówi „robiliśmy”, tylko „robiliźmy”. W Małopolsce upraszcza się grupę spółgłoskową „trz” i mówi „czysta” zamiast „trzysta” i „czeba” zamiast „trzeba”. Tam (i w Wielkopolsce) słychać też udźwięcznienie międzywyrazowe: „brad ojca”, a nie „brat ojca”. W Warszawie usłyszymy: „kupiłam gięś, daj mi cuker”. W Wielkopolsce jest inna intonacja, podobnie w Krakowie, okolicach Białegostoku, choć dziennikarze posługują się raczej językiem ogólnopolskim, to niektóre z tych cech (jak na przykład fonetyka międzywyrazowa) – na szczęście – przetrwały.

O.W.: Ogólnopolskim, czyli jakim?

– Polski język literacki jest mieszanką dialektu wielkopolskiego i małopolskiego, bo Małopolska i Wielkopolska były najważniejszymi regionami Polski. Na przykład to, że nie mazurzymy, czyli nie mówimy „capka”, „zaba”, „salik”, tylko „czapka”, „żaba”, „szalik”, zawdzięczamy naszym przodkom z okolic Gniezna i Poznania, bo Wielkopolanie nie mazurzą. A z Małopolski na przykład mamy formy typu „bać się”, „stać” (na północy mówiło się „bojać się”, „stojać”). Wydaje się, że większy wpływ na polszczyznę ogólną miała Wielkopolska – przemawia za tym przede wszystkim to, że u pisarzy XVI-wiecznych przeważały wielkopolskie cechy językowe.
Jednak ten język, który obecnie uchodzi za bardziej wzorcowy, najbardziej nienacechowany, wykształcił się w ciągu ostatnich 50 lat i nosi bardzo dużo cech mazowieckich. Choćby to, że za nienacechowaną uchodzi wymowa bez udźwięczniania międzywyrazowego i wewnątrz wyrazów. Kiedy w telewizji dziennikarz mówi „robiliźmy”, a polityk nazwę SLD wymawia jako „eZelde”, to jednak to zauważamy, natomiast wymowa typu „robiliśmy”, „eSelde” nie zwraca naszej uwagi. Można sądzić, że gdyby centralny ośrodek władzy po wojnie był w Krakowie i stamtąd nadawały telewizja i radio, to bardziej byśmy słyszeli, że ktoś mówi „robiliśmy”, i nie raziłaby nas na przykład małopolska forma „oglądnąć”. * O.W.: Iloma słowami posługuje się przeciętny Polak?*

– Język jest zróżnicowany tak jak my: mamy różny poziom wykształcenia, wykonujemy różne zawody, mamy różny poziom kultury osobistej i to wszystko składa się na to, jakim językiem mówimy. Słowniki notują nawet 300 tysięcy słów. Z tym że składają się na to słowa należące do różnych dziedzin nauki, różnych dziedzin życia, są tam słowa specjalistyczne. Tak zwane słownictwo wspólnoodmianowe – baza, bez znajomości której Polak nie umiałby się porozumieć z drugim Polakiem – to zaledwie sześć–siedem tysięcy słów.

P.S.: A ile słów, którymi dzisiaj mówimy, jest bardzo, bardzo starych? Takich, którymi moglibyśmy się dogadać z naszym średniowiecznym przodkiem?

– Trzeba by się zastanowić, ile mielibyśmy z nim wspólnych obszarów zainteresowań. Na pewno zrozumielibyśmy słowa dotyczące gospodarstwa, pracy w polu: „żyto”, „zboże”, choć trzeba jeszcze pamiętać, że często miały one inne niż dzisiejsze znaczenia. Do najdawniejszej warstwy języka należą też wyrazy związane z moralnością, na którą potem została nałożona moralność chrześcijańska, a więc „wina”, „kara”, „duch” itp. Także nazwy członków rodziny nie zmieniły się przez wieki, choć dziś używamy tylko kilku z niesłychanie bogatego repertuaru naszych przodków. Nie ma już świekrów, sneszek, szurzych, zołwi, dziewierzy, pocieściów, jątrew (przy okazji – z tym właśnie słowem – oznaczającym dawniej żonę brata – ma związek czasownik „jątrzyć”). Zostali jedynie ojciec, matka, syn, córka, wuj, ciotka, babka, dziadek, czasem stryj.

P.S.: Jak było dawniej z wymową? Czy gdybyśmy usłyszeli język polski z – dajmy na to – X wieku, zrozumielibyśmy cokolwiek?

– Myślę, że jakby ktoś wskrzesił Mieszka I, to tyle byśmy z jego języka rozumieli, ile dzisiaj z rozmowy z jakimś Czechem czy Słowakiem. W dawnej polszczyźnie system fonetyczny był inny niż teraz, na przykład do końca XI wieku oprócz spółgłosek i samogłosek istniały jery – półsamogłoski. Wymawiano je krócej niż samogłoski i były ośrodkiem sylaby. Potem przekształciły się w „e”. Śladami zaników jerów jest odmiana słowa z tak zwanym „e” ruchomym, na przykład „pies, psa”. Do XV–XVI wieku każda samogłoska występowała też w dwóch wersjach – długiej i krótkiej. Istniały więc nie tylko krótkie „e”, „i”, „o” itd., ale też długie „e-”, „ı-” „o-”. Potem te długie zaczęły być wymawiane krótko, ale miały inną barwę – na przykład długie „o” zaczęło być wymawiane jak „u” i stąd zresztą mamy to nieszczęsne „ó”.

O.W.: A czy akcent był inny niż dzisiaj?

– Zmieniał się. Od przełomu XV i XVI wieku mamy właściwie stały akcent na przedostatnią sylabę, choć wciąż bardzo dużo jest w polskim wyrazów akcentowanych na sylabę trzecią od końca, dzięki czemu mamy ładną melodię języka. Z prasłowiańszczyzny jednak odziedziczyliśmy akcent swobodny i ruchomy (taki jak dziś jest w języku rosyjskim – pada na różne sylaby w różnych wyrazach i na różne sylaby w różnych formach tego samego słowa), który około XIV wieku przekształcił się w akcent inicjalny, czyli padający na pierwszą sylabę. W XIV i XV wieku akcentowano więc wyrazy tak, jak akcentują je dzisiejsi górale z Podhala (bo tam ten akcent inicjalny się zachował, jak zresztą wiele innych cech dawnej polszczyzny; niektóre zmiany językowe nie dotarły na Podhale, bo nie przedostały się przez góry). * O.W.: Wróćmy do teraźniejszości. Co panią dziś najbardziej razi w języku?*

– Bezmyślność. Jeżeli ktoś w angielskim tekście widzi wyrażenie „road map” i nie zastanowi się, że po polsku oznacza ono strategię, plan, tylko oddaje je dosłownie jako „mapę drogową”. I potem mamy „mapę drogową wejścia Polski do strefy euro” czy „mapę drogową dla debiutantów giełdowych”. Koszmar! Albo gdy słyszę zdania: „jesteśmy gotowi w segmencie dyplomatycznym” czy: „ustawa dotyczy segmentu siedmiu postulatów”, czy: „w tym segmencie rozmowy brał udział”, to nie wiem, czy śmiać się, czy płakać. Oczywiście – rozumiem mechanizm powstawania takich dziwolągów (rozszerza się zakres użycia słowa specjalistycznego na inne sfery; „segment” w ekonomii to mniej więcej to samo co „dział”), ale czasami nie można ich zaakceptować.
Drażnią mnie też pewne, nieuchronne zapewne, zmiany w etykiecie językowej. Jesteśmy w tak komfortowej sytuacji, że możemy językowo wyrażać różne stopnie zażyłości – w zależności od tego, w jakiej relacji jesteśmy z rozmówcą, zwracamy się do niego bardzo oficjalnie („panie dyrektorze”), neutralnie („proszę pana”) czy zażyle („panie Franku”) albo bardzo poufale („Franiu”), albo na wiele innych sposobów. A tymczasem teraz w każdej relacji zaczyna obowiązywać forma „ty” albo – w najlepszym wypadku – „panie Franku”. Zdarzyło mi się kilka razy w ciągu ostatnich lat, że zupełnie nieznana mi osoba, która kontaktowała się ze mną w sprawie służbowej, od razu mówiła mi po imieniu. Takie skracanie dystansu może sprawić, że dożyjemy czasów, w których język sobie, a świat sobie – język nie będzie oddawał rzeczywistych relacji między ludźmi: będziemy ze wszystkimi na „ty”, ale będziemy traktować się tak, jakbyśmy byli na „pan”. Albo – co gorsza: ludzie będą się traktowali tak, jak wynika to z form, którymi się do siebie
zwracają: skoro jestem z nim na „ty”, to traktuję go jak kumpla.

O.W.: Wyobraża sobie pani w reklamie: „Jak państwo będą używali tej pasty, to będą państwo mieli białe zęby”?

– Fakt. Myślę, że udział reklamy w skracaniu dystansu jest duży. Reklama ma sprawiać wrażenie, że indywidualizuje przekaz – ja, siedząc przed telewizorem, mam wierzyć, że ten nowy proszek wymyślono specjalnie dla mnie. Stąd forma „ty” w reklamie.

O.W.: Zwłaszcza jak się ma wykupioną emisję w telewizji na 15 sekund.

– Czyli znowu ekonomia, ale bardziej finansowa. Swoją drogą, ktoś powinien o język reklam bardziej dbać, bo kiedy obcuje się z jakimś tekstem 10 razy dziennie, to on zaczyna uchodzić za wzorcowy. Przyswajamy go, czy chcemy, czy nie chcemy, a potem nie zwracamy uwagi na to, że mleko nie jest „z krowy”, jak nam wmawia reklama pewnej czekolady. * P.S.: Ale kto ma o to dbać? Językoznawcy?*

– Jak to kto? Wszyscy! Przecież język jest naszym wspólnym dobrem albo – jeśli ktoś ma bardziej pragmatyczne podejście do życia – znakomitym narzędziem porozumiewania się. Nie warto więc tego narzędzia psuć (albo – jeśli pozostaniemy przy argumentach natury etycznej i narodowej – nie można niszczyć dobra narodowego). Na to, jak mówimy i jak będą mówić następne pokolenia, wpływ mamy wszyscy. A językoznawcy powinni wskazywać drogę i wyjaśniać. Na ogół jesteśmy krok do tyłu w stosunku do niektórych językowych zwyczajów, pokazujemy, że jednak jest wartość w tym kultywowaniu tradycji, że czasem nie warto ulegać bezmyślnym modom.

O.W.: Czyli wyszło na twoje, Piotrek. W stosunku do języka lepiej być zachowawczym niż zbyt liberalnym.

– Warto po prostu częściej zastanawiać się nad tym, jak mówimy i dlaczego akurat w ten sposób. Wystarczy obudzić w sobie odrobinę językowej wrażliwości, by zauważyć, dlaczego na przykład powinno się mówić „włączać”, a nie „włanczać”. Przecież piszemy tam „ą”, a nie „an”. Ja nie wierzę w to, że Polacy działają na szkodę swojego języka, że chcemy go psuć. Nie – ludzie na ogół chcą mówić ładnie i poprawnie. Językoznawcy potrzebni im są tylko do pomocy, a nie po to, by nakazywać czy zakazywać.

Doktor Katarzyna Kłosińska pracuje na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Jest sekretarzem naukowym Rady Języka Polskiego przy prezydium PAN. Autorka felietonów „Skąd się biorą słowa” w Programie III Polskiego Radia.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
językpolszczyznapolonista
Zobacz także
Komentarze (0)